Dwudziesty ósmy
HEJ!
Nie wiem, co powiedzieć poza tym, że... Ekhem, ekhem... jest Sasuke
I jeszcze to, że b a r d z o polecam włączyć sobie piosenke, która jest u góry w momencie, gdy będzie scenka Sasuke i Naruto, zaznacze wam w komnetarzu gdzie dokładnie, bo no... *odchrząkuje* pozwala lepiej się wczuć
Nie odpisałem na wiadomość.
Zginałem i prostowałem palce, próbując ubrać w słowa cały ten chaos, który wypełniał moją głowę; przeszywał trzewia naostrzonymi strzałami, szczerbiąc je i żłobiąc, sprawiał, że pot na rękach wypalał moją skórę, mięśnie i kości.
Nie odpisałem, bo nie byłem w stanie zapomnieć o szlochającej Kate, której obraz raz za razem stawał przed moimi oczami, niczym najstraszliwsza zmora. Dokonałem wyboru i wyszedłem, a jednak niewidzialna dłoń uwiła sieć, zatrzymując moje myśli w tamtym miejscu.
Chodziłem po pokoju Nasha, nie mogąc się uspokoić. Miałem wrażenie, że sufit chce mnie zmiażdżyć; przybliżał się i oddalał, szydząc ze mnie i mojego kołaczącego serca pośród żeber.
Odgłos moich kroków odbijał się echem od ścian, wpełzał przez uszy do czaszki, brzęcząc i brzęcząc.
Z trudem oddychałem, gdy świadomość dokonanego wyboru rozszarpywała moje płuca.
Tej nocy nie spałem dobrze, pomimo usilnych starań, aby było inaczej. Nie mogłem przestać o niej myśleć. Jej zapłakana twarz rozpaliła na nowo rany, o których myślałem, że są już dawno zasklepione.
Jedna wiadomość — tyle mi wystarczyło, abym rzucił wspomnienie trzyletniego związku w niekończącą się przepaść. Nie odbiliśmy się od dna, bo jakbyśmy mogli? Nasza relacja ugrzęzła na dnie czeluści, rozłupując pamięć o nas na kawałki.
Nie mogłem podjąć innej decyzji; aż po same opuszki palców czułem, że dokonałem wyboru zgodnego z tym, czego chcę. Tak naprawdę chcę, w środku, w samej głębi, do której nie trafiają zakłamane myśli.
Ale widok kogoś, komu oddałeś część siebie, zapłakanego i z łamiącym się głosem, może dokonać spustoszenia. Nie jestem zrobiony z kamienia, mam uczucia i poczucie winy, z którymi muszę się mierzyć.
I będę musiał robić to każdego dnia; żyć ze świadomością, że dokonałem wyboru, który złamał komuś serce.
Wiem, że związek mój i Kate był niczym: jedynie namiastką tego, czego potrzebowałem i cieniem tego, co mogłem ofiarować. Skończył się już dawno temu, jeszcze zanim zdążyłem to sobie uświadomić. Rozstaliśmy się wcześniej, a jednak dopiero teraz, gdy stanąłem przed oczywistym wyborem, dotarło do mnie, że to naprawdę koniec. Nie byłem dla niej dobry, nie jestem i nigdy, choćby za sto lat, nie będę.
Jesteśmy jedynie wspomnieniem — zalegającym i uszkodzonym, niezdolnym do ponownego odrodzenia.
Mimo to pamięć o nas mnie miażdży, zalega w przełyku niczym rybia ość. Wchodzi w układ nerwowy, obezwładnia, popycha do nieznośnych myśli, do pytań, czy kiedykolwiek będę w stanie zdławić to całe rozżalenie.
Gdzieś jednak na krańcach świadomości, pod zasłoną poczucia winy i zwątpienia w bycie dobrym człowiekiem, czuję, naprawdę czuję się szczęśliwy.
Przecież dostałem to, czego chciałem.
Kurczowo trzymałem się tej myśli, nawet jeśli mogła rozerwać moje palce na strzępy. Zarówno w nocy, gdy natrętna cisza sączyła jad w moje żyły, jak i teraz, gdy promienie słoneczne prześlizgują opieszale po mojej twarzy.
Otwieram oczy powoli, bojąc się, że gdy tylko wykonam gwałtowniejszy ruch, poczucie winy eksploduje na nowo, przeszywając głowę niekończącym bólem. Choć spałem, odnoszę wrażenie, jakby moja głowa utknęła pomiędzy wymiarami, zawieszona w próżni, nieustannie odtwarzając jedno pytanie; czy mam prawo czuć się szczęśliwy? Pod wpływem tego jednego, powstają następne i następne, tworząc nieskończone pasmo udręki.
Wzdycham, odrzucając kołdrę na bok.
I po co? Po co ja to robię? Po co się zadręczam, skoro niczego nie mogę zmienić?
Kładę bose stopy na trzeszczące deski. Przeczesuje skołtuniałe włosy palcami, po czym kładę dłonie na kolanach. To nie ma żadnego sensu. Przecież już wybrałem, dlaczego więc tak kurewsko ciąży mi ta decyzja? Przecież wybrałem, wybrałem, wybrałem...
Dlaczego teraz? Dlaczego, gdy wszystko zaczęło nabierać kształtu, czuję, jakbym tonął? Żałuję, że tam poszedłem i spotkałem Katheline. Gdybym tego nie zrobił, poczucie winy nie wbijałoby mi zdradzieckiego sztyletu prosto w plecy.
Nie chcę się tak czuć. Nie chcę, żeby poczucie winy przeszywało moje żyły niczym błyskawice kotłujące się pod skórą.
— Zamknij się w końcu — jęczę sam do siebie, ale chaos wewnątrz mnie jedynie się powiększa, niestrudzenie pociągając mnie ze sobą na dno. Wzburzenie roztrzaskuje moje ciało o lodowate fale. Zasłaniam twarz dłońmi, w głowie powtarzając jak mantrę, że nie jestem męczennikiem. Nie jestem niczemu winy. Niczemu.
Nie mogę mieć wyrzutów sumienia przez to, że do siebie nie pasowaliśmy. Nawet jeśli płacz dławił jej gardło, a łzy moczyły każdy centymetr skóry, niczego to nie zmienia. Płacz nie sprawi, że to, czego między nami nie ma, nagle się pojawi.
Zabieram ręce z twarzy i prześlizguje wzrokiem po wskazówkach zegara. Odgłos upływającego czasu wypełnia pokój, dobitnie mi uświadamiając, że to nie jest najlepsza chwila na bolączki egzystencjonalne. Zerkam w stronę Nasha, który leży na plecach z ręką zarzuconą na twarz. Naprawdę nie wiem, co jest głośniejsze — dźwięk wskazówek czy jego niedźwiedzie chrapanie.
Gdy agresywnie zaciąga powietrze do nosa, a deski w podłodze niemal skrzeczą pod naporem jego oddechu, dociera do mnie, że zdecydowanie musi to być chrapanie.
Wczoraj, gdy wróciłem ze swojego akademika, praktycznie nie rozmawialiśmy. Moje zaaferowanie telepało ścianami, gdy chodziłem w tę i z powrotem, a Nash, choć początkowo próbował rzucać żarcikami i aluzjami, ostatecznie zszedł mi z drogi, zostawiając samego. I może właśnie to sprawiło, że poczucie winy urosło do kolosalnych rozmiarów, bo gdybym powiedział cokolwiek, Nash mógłby to przerwać. A tak zostałem sam, z głową pełną myśli i wspomnień, przez które krew tężała w żyłach — a potem wzbierała, jakby chciała rozerwać skórę.
— Nash, wstawaj, zaraz mamy zajęcia — mówię niemrawo, potrząsając jego ramieniem. Gdy jęczy w odpowiedzi, szarpie znowu, dopóki nie zdecyduje się otworzyć oczu.
— Nigdzie nie idę — odpowiada zachryple, dalej nie otwierając oczu.
Prostuje się, zabierając rękę z jego ramienia.
— W porządku. Myślałem, że chcesz, żebym z nim porozmawiał i wstawił za tobą, ale skoro tak... — urywam z ironicznym uśmiechem na ustach, niby od niechcenia wzruszając ramionami. Patrzy na mnie jednym okiem, prawdopodobnie analizując każde z moich słów. Nagle wzdycha ciężko i odrzuca kołdrę na bok. Staje obok mnie, przeciągając się.
— Już nie masz depresji? — pyta zjadliwie, uniesionymi brwiami zmuszając mnie, żebym powrócił do wczorajszej sytuacji.
— Nie miałem depresji, po prostu... — robię pauzę, schylając się, aby wyciągnąć czyste rzeczy z torby —... po prostu spotkałem się wczoraj z Kate i...
— I co? — ponagla, mrużąc oczy. Przełykam głośno ślinę, mając wrażenie, jakby jego spojrzenie przewiercało mnie na wylot. Wypalało mięśnie i kości.
— Czy ja naprawdę mogę t o robić? — gwałtownie odwracam się w jego stronę, a moje ręka zawisa w powietrzu, w połowie drogi do torby.
Zaplata ręce na klatce piersiowej, a grymas na jego twarzy sprawia, że mam ochotę wyskoczyć przez okno. Gdyby tylko było otwarte, już by mnie tutaj nie było.
— Stary, możesz robić co tylko chcesz. Nie jesteś jej podwładnym, a to, co było między wami, dawno się już skończyło — odpowiada poważnie, a jego ręce zacieśniają się jeszcze mocniej, miażdżąc klatkę piersiową.
— Ona płakała — wyrzucam cicho, z wahaniem, jakbym niczego nie był już pewien.
Nash wzdycha, przewracając ciężko oczami.
— Też mogę się zaraz rozpłakać i co? Będziesz chciał ze mną być?
— To nie to samo — wyduszam, patrząc na niego z wyrzutem.
— Dokładnie to samo — odpiera, puszczając ręce luźno wzdłuż tułowia. — Między tobą a mną nic nie ma, tak samo jak między tobą a nią.
— Ale było — zauważam, czując odłamki szkła w gardle.
— Ale już nie ma. Chcesz, żebym powtórzył to tysiąc razy, aż w końcu coś ci kliknie w głowie?
Nie odpowiadam, natrętnie przeszukując torbę. Spojrzenie mam utkwione w dłoniach, które nieustępliwie przerzucają rzeczy w środku. Nie wiem, czego szukam, chyba niczego, chcąc jedynie uciec od myśli przeszywających moją głowę niczym pinezki.
— Napisał do mnie — mówię w końcu, chwytając za bluzę i mimowolnie zaciskając na niej palce. — A ja nie odpisałem.
Słyszę trzask. Otwieram szeroko oczy i pośpiesznie obracam głowę w stronę Nasha, którego czoło płonie od czerwonego śladu ręki.
— Jesteś dzbanem — wzdycha raz, potem kolejny i kolejny. — To po co ja to wszystko zrobiłem? Żebyś teraz rozpierdolił to w drobny mak?
— Chciałem odpisać — odpowiadam zduszonym głosem. — Ale sprawa z Kate zajęła mi myśli i nie mogłem na niczym innym się skupić. A teraz jest już chyba za późno — dodaje półszeptem, bojąc się, że gdy tylko wypowiem to głośniej, świadomość tego, co zrobiłem, a raczej czego nie zrobiłem, mnie zmiażdży.
— Co za podstępne babsko... — cedzi przez zaciśnięte zęby i przymyka oczy. Zaraz przeczesuje włosy nerwowym ruchem i zaczyna chodzić po pokoju, zupełnie jak ja poprzedniego dnia. Z tą różnicą, że z moich ust nie wychodziły tak świńskie, nadmuchane słowa.
— O co ci chodzi? — pytam, łapiąc go za przegub nadgarstka. Gdy się zatrzymuje, szarpnięciem obracam go przodem do siebie.
Spogląda na mnie, a iskry błyskające z jego oczu zaciskają mój żołądek w stertę pętli. To jeden z niewielu razów, gdy Nash ma tak poważny wyraz twarzy.
— Naprawdę tego nie widzisz? — marszczę brwi, a on kręci z rezygnacją głową. — Jesteś zbyt łatwowierny.
Stado żarzących znaków zapytania rozbłyskuje pod moimi powiekami.
— Nie widzę czego? — pytam, czując, jak coś dziwnego wpełza do mojej głowy.
— Przecież ona tobą manipuluje. Nie twierdzę, że rozpłakała się na zawołanie, ale dam sobie rękę uciąć, że zaczęła skrzeczeć o tym, jak jej bez ciebie źle. Byłeś z nią trzy lata, a ona już doskonale wie, co zrobić, żebyś miał wyrzuty sumienia — mówi nawet nie kryjąc pogardy w głosie.
Nieruchomieje. Krew w moich żyłach tężeje, przeszywając skórę soplami lodu. Patrzę na niego oniemiały, jednocześnie czując, jak lodowata struga potu spływa po moich kręgosłupie.
— Przestań — wyduszam, mając popiół na języku. — Nie mogłaby tego zrobić.
Nie mogłaby. Nie m o g ł a b y.
To jedno zdanie nieustannie nawraca do moich myśli, dziurawiąc głowę na wylot. A jednak świadomość tego, co powiedział Nash, nieustępliwie je rozrywa, usilnie starając się przedrzeć.
— Ach, tak? — unosi brew do góry, cmokając drwiąco. — A to dlaczego? Bo co? To o czym teraz myślisz? Nie przypadkiem o tym, że jesteś kutasem, a Kate to biedna, tak okropnie zraniona dusza?
— Tak, ale...
— Nie. Ma. Żadnego. Ale — wyrzuca, kładąc nacisk na każde ze słów. — Otwórz oczy, bo nie będę cię znowu zbierał. Zaczynają kończyć mi się pomysły. Nie jestem studnią bez dna.
Jego spojrzenie jest chłodne, a mięsień na szczęce drga, przez co jest mi o wiele ciężej swobodnie przełknąć ślinę.
— Od kiedy jesteś taki poważny? — pytam cierpko. Myśl, że znowu dałem się nabrać, zalewa moją świadomość. Niestrudzenie mnie podtapia, nie pozwalając złapać oddechu.
— Dałem sobie jeden dzień na wstrzymanie i co się dzieje? Polazłeś do swojej byłej i uwierzyłeś we wszystko, co ci powiedziała. Widzę, że ja naprawdę muszę prowadzić cię za rękę — oznajmia ze znudzeniem, rozmasowując plecy. Przeciąga się, sceptycznym wzrokiem dalej wypalając dziurę w mojej twarzy. — Ale nie sądziłem, że wypłyniesz na tak szerokie wody. Musimy zrobić przerwę od picia, bo wszystkie chujowe decyzje, które podejmujesz, są na kacu.
Odchrząkuje nerwowo, czując się jak ostatni kretyn. Krzywię się, mając przeogromną ochotę przytrzasnąć głowę drzwiczkami od pralki. A potem powtórzyć to ponownie, aż do momentu, w którym odpokutuje za wszystkie żałosne myśli.
Ale gdzieś, na samym skraju świadomości, nie mogę odepchnąć wrażenia, że tym razem jest inaczej. Kate jest manipulatorką, a i owszem, przekonałem się o tym tysiące razy — mniej lub bardziej — ale ten jeden raz czuję, że to było prawdziwe. Mogło być prawdziwe. Smutek, który tkwił w jej oczach, wydawał się realny, niewymuszony.
Ale przecież niczego to nie zmienia. Poczucie winy nie wypełni wyrywy powstałej na przestrzeni lat. Tego po prostu nie da się ot tak naprawić.
— Idę się ogarnąć — burczę pod nosem. Nash wykonuje teatralny gest dłonią, jednocześnie kłaniając się w pas. Wywracam oczami, gdy szczerzy zęby w kpiarskim uśmiechu.
Gdy wchodzę do łazienki, oddycham głęboko. Wkurzony Nash to nie jest mój ulubiony Nash. Wolałem go wczorajszego, tego któremu gęba się nie zamykała, niż tego dzisiejszego, który próbuje mnie umoralniać, sprawiając, że wstyd rozrywa mnie na strzępy.
Odkąd się obudziłem, jedyne, co czuję, to poczucie winy i upokorzenie. Fantastyczna mieszanka. Jeśli tak dalej pójdzie, naprawdę wyskoczę przez okno.
Ach, no i nie mogę zapomnieć o stresie tak wielkim, że z ledwością stoję na prostych nogach. Jak mam spojrzeć mu w oczy po tym wszystkim, co działo się między nami? Co mam zrobić? Co powiedzieć? Nie odpisałem na wiadomość, a gdyby mnie to spotkało i to on by nie odpisał, leżałbym już w jeziorze wstydu i zażenowania. I zapewne moja głowa wybuchłaby od natłoku myśli — nie, żeby teraz nie chciała tego zrobić.
Obiecałem Nashowi, że z nim porozmawiam, ale teraz... na samą myśl mnie mdli. Jak mam przed n i m stanąć z tym całym poczuciem winy? Nie wiem, czy będę w stanie spojrzeć mu w oczy, gdy przez całą noc zastanawiałem się, czy powinno to tak wyglądać.
Wybrałem, ale nie wiedziałem, że ta decyzja tak mnie zmiażdży.
Zapłakana Kate raz po raz nawraca do mojej głowy, przejmując każdą myśl. A ja tak bardzo nie chcę o niej myśleć, chcę skupić się na nim — na tym, co do niego czuję, a nie na Kate i naszej wypalonej relacji. Ale nie potrafię, naprawdę nie potrafię i to tylko sprawia, że z ledwością oddycham, dławiąc się resztkami wczorajszego dnia.
Może Nash ma rację i Kate znowu mąci mi w głowie. Ale nawet jeśli nie, przecież nie mogę nieustannie patrzeć na innych. Nie mogę robić kroku w przód, a następnie trzech w tył. Czy Kate jest przykro, czy nie, czy mną manipulowała, czy nie — na tym etapie nie powinno mieć to dla mnie żadnego znaczenia.
Opieram ręce na umywalce, a moja klatka piersiowa drga nierytmicznie.
Co się ze mną dzieje?
Czuję, jakby coś wielkiego, niezwykle krwiożerczego rozrywało mnie od środka; rozrywało moje myśli i w ich miejsce wtaczało brzęczące, uciążliwe łańcuchy.
Muszę po prostu tam pójść, do niego, bo gdy tkwię w tym sam, nie potrafię sobie poradzić. Stoję na rozdrożu, gdzie myśli podsuwają jedno, a wnętrze chce zupełnie czegoś odmiennego.
I pomyśleć, że tak łatwo mnie złamać. Wystarczyła jedna chwila, nawet nie wiem, czy do końca prawdziwa, żebym zaczął się wahać. Może Kate faktycznie o to chodziło, może nie mogła znieść, że to koniec, że jej miejsce zajął ktoś inny. Może. M o ż e. To ciągłe może mnie wyniszcza. Niczego nie jestem już pewien.
Zaciskam ręce na brzegach umywalki, chcąc sprowadzić swoją głowę z powrotem na ziemię.
Zaczynam się zbierać, bo jeśli dalej tak pójdzie, nigdy stąd nie wyjdę. Nie mogę chować się w wygodnej jaskini, bo jest na tyle zdradziecka, że potrafi mnie zatopić w mgnieniu oka. Fałszywymi myślami, bolączkami; rzeczami, które nie mają znaczenia, a zaczynają go nabierać, gdy je roztrząsam.
Bo za dużo po prostu o tym myślę.
Po niespełna kwadransie słyszę walenie w drzwi.
— Wyłaź, palancie — krzyczy, dalej uderzając w drzwi. Te trzeszczą groźnie, jakby miały zaraz wylecieć z zawiasów i zmiażdżyć moją głowę. — Obudziłeś mnie z samego rana, żeby teraz przesiadywać w kiblu? Nie chcę nic mówić... a, nie, jednak właśnie mówię, że jeśli się spóźnimy, to przez ciebie — deklaruje z irytacją, a gdy nie odpowiadam, dodaje — Dobra. Patrz, co się teraz dzieje.
Ale nie daję mu ani zrobić tego, co chciał, ani powiedzieć niczego więcej, bo łapie za klamkę i z rozmachem otwieram drzwi. Jego drwiąca mina przesłania resztę pomieszczenia.
— Tak właściwie to nic nie chciałem zrobić, ale widzę, że obsrałeś trochę dupę — mówi dumnie, klepiąc mnie w plecy. Wywracam oczami, gdy mija mnie i wchodzi do łazienki.
— I tak już miałem wychodzić — zauważam z przekąsem.
— Będę się upierał przy swojej wersji zdarzeń — odpowiada kpiąco, nakładając pastę na szczoteczkę do zębów.
Wsuwam buty na stopy, a uczucie ulgi nie odstępuje mnie na krok. Nie cierpię, gdy Nash jest poważny, obrażony i wkurzony, to jakby świat miał się zaraz skończyć. Sama myśl o nim w tym stanie sprawia, że włosy stają mi dęba. Więc jest mi zdecydowanie lżej, gdy widzę ten kpiarski uśmieszek na jego ustach.
Choć nie mogę zaprzeczyć, że mam ochotę przyłożyć mu głowę do rozgrzanego palnika i przytrzymać, dopóki te różowe włosy na wyczerpaniu nie spłoną.
W końcu i Nash jest gotowy, więc wychodzimy pośpieszenie z akademika, bo, cóż, moje załamanie emocjonalne faktycznie przycięło trochę czasu, który mieliśmy. W zasadzie trochę bardzo, więc zaczynamy biec. I to już zupełnie nie jest tym, czego oczekiwałem od tego poranka, bo mam niezaprzeczalną ochotę wyrzygać wnętrzności. Naprawdę żałuję, że mam kosę ze zdrowym trybem życia. Albo jakimkolwiek trybem życia, który nie jest tym leżącym.
— Nie będę mówił czyja to wina... — dyszy, opierając ręce na kolanach.
— Sam myłeś zęby dłużej niż to było potrzebne — odpieram ciężko, próbując uspokoić rozedrgane struny głosowe.
— Mam zasadę — wyprostowuje się, unosząc palec do góry. — Dupa może być brudna, ale zęby muszą być czyste.
Unoszę brwi do góry, patrząc na niego oniemiałym wzrokiem.
— Lecz się, człowieku — mówię poważnie, ale widząc ten głupkowaty uśmieszek, który wykrzywia jego usta, nie mogę nie parsknąć śmiechem.
Gdy wchodzimy po schodach, Nash zerka co jakiś czas w moją stronę, a ja niezaprzeczalnie z chwili na chwilę robię się coraz bardziej blady.
— Po prostu rób, nie myśl — mówi, stawiając stopę na ostatnim stopniu. — Myślenie ci nie wychodzi.
Patrzę na niego z wyrzutem, ale nie mogę odeprzeć wrażenia, że ma racje. Wszystko, czego chciałem, zrobiłem pod wpływem chwili. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, nigdy tego nie planowałem, to po prostu się działo.
I działo się... dobrze.
Dobrze, o ile tego nie roztrząsałem jak ostatnia cipa.
Docieramy pod zamknięte drzwi sali, a ja mam wrażenie, że jeszcze chwila, a naprawdę zemdleje. Jest mi gorąco, bluza mi ciąży, a sznurki przy kapturze wydają się coraz mocniej zaciskać, wydzierając powietrze.
— Zamknięte? — marszczę brwi, bo chyba pierwszy raz widzę, że sala jest zamknięta. Nie licząc tego jednego razu, w którym byłem tam ja i on. Podczas sceny, o której na pewno nie powinienem teraz myśleć. N a p e w n o.
Sprawdzam godzinę na telefonie i momentalnie się krzywię.
— Spóźniliśmy się — mówię, ociężałą dłonią chwytając za klamkę.
— Mam przypomnieć...
— Niczego więcej nie mów — wchodzę mu w zdanie, mentalnie próbując się przekonać do otworzenia tych drzwi. Gdybym przyszedł na czas, mógłbym jakoś wtopić się w tłum, ale tak... Czuje się jak zwierzę wystawione na pokaz.
Wchodzimy do środka w tym samym momencie, gdy ktoś wychodzi. Nie muszę unosić głowy, żeby wiedzieć na kogo wpadłem. Po moich kręgosłupie przebiega dreszcz, a zapach jego perfum wyrywa moje wnętrzności drapieżnym szarpnięciem. Gdy natrafiam na jego spojrzenie, płomienie sieją spustoszenie w moim ciele. Wszystko, co robiliśmy w aucie, przeszywa moją czaszkę.
Jego usta. Jego słowa. Jego ciało na moim.
Krew w moich żyłach tężeje, a następnie płonie, rozszarpując skórę.
— Nie przystoi się spóźniać, a później jeszcze robić zamieszanie, panie Uzumaki — oznajmia poważnie, ale nie na tyle, żebym nie zobaczył tego drwiącego grymasu. — Tak jak mówiłem reszcie grupy, proszę zająć się przez chwilę sobą. Muszę coś załatwić.
Wymija mnie, a jego palce niedbale, jakby przypadkowo muskają moje. Jest to zaledwie chwila, ułamek sekundy, ale to wystarczy, żeby pożar w moim ciele wybuchł na nowo.
Patrzę na Nasha otępiałym wzrokiem, gdy wchodzimy po schodach. Z duszą na ramieniu siadam w ławce, a torba głucho uderza w drewniany podłogę.
Próbuję opanować rozdygotany oddech i rozedrgane kolana. Wystarczy jeden jego dotyk, żebym spłonął, odrzucił wszystko, co zaprząta moje myśli i oddał się bezpowrotnie.
Jedno spojrzenie, a trafiam do piekła, gdzie płonę, płonę, płonę. P ł o n ę tak bardzo, że czasami boję się, że nic ze mnie nie zostanie. Jedynie popiół i kupka kości niezdolna do ponownego odrodzenia. Przesiąkam nim, dając się roztrzaskać. Nie jestem jednak połamany, nie czuję, jakby mnie podtapiał, to zupełnie odmienne uczucie. Ja po prostu rozpadam się w jego rękach. Przez niego. Dla niego. Z nim.
To, co jest między nami, jest jak żar, który, gdy jesteśmy osobno, tli się ledwie dostrzegalnym płomieniem, ale gdy stajemy naprzeciwko siebie, żar zamienia się w pożar, którego żadne z nas nie potrafi ugasić.
Dusi nas rozżarzonymi palcami, odbierając ostatnie racjonalne myśli.
Zagryzam kącik dolnej wargi, nogą stukając w deski. Chaotyczne uderzenia niosą się echem po sali, ale nie dbam o to, bo to jedyne, co trzyma mnie przy trzeźwych zmysłach. Ja k i c h k o l w i e k zmysłach.
Nash boleśnie szturcha mnie w ramię, jednocześnie łapiąc za kolano, tym samym zatrzymując moją rozdygotaną nogę. Unosi brwi, jakby wzrokiem chciał powiedzieć "co ty odpierdalasz?". Patrzę na niego bez zrozumienia, gdy wyciąga telefon z tylnej kieszeni spodni. Chwilę później czuję, jak moja komórka wibruje, więc również ją wyciągam i wzrokiem prześlizguję po ekranie.
"Ja rozumiem, że nie możecie się powstrzymać, ale dajcie trochę na wstrzymanie, bo wszyscy będziemy mieli przejebane. Przestań się trząść jak galareta, dzbanie, bo zaraz ławka się pod tobą zawali. Rób, ale nie przy wszystkich. A PRZYNAJMNIEJ TAK, ŻEBYM JA TEGO NIE WIDZIAŁ, BO CHCĘ MI SIĘ ZNOWU RZYGAĆ. CZY KTOŚ ZATROSZCZY SIĘ W KOŃĆU O MOJE ZDROWIE PSYCHICZNE? BLE."
Ledwo kończę czytać pierwszą wiadomość, gdy przychodzi druga.
"I ubiegając pytania — nie, nie sądzę, że ktoś widział, co się między wami dzieje. Ale wciąż. DAJCIE NA WSTRZYMANIE, BO TRAFICIE DO KRYMINAŁU, A JA PÓJDĘ NA DOKŁADKĘ JAKO WSPÓŁWINNY."
I kolejna, na widok której zaciskam usta w wąską linię, żeby nie parsknąć śmiechem. Co za dzban.
"Nie mogę pójść siedzieć z takimi włosami, bo na powitanie mnie wyruchają."
Patrzą na niego z powagą, próbując stłamsić uśmiech, który bezwzględnie ciągnie moje wargi ku górze. Nash za to wyszczerza oczy, kiwając głową kilkukrotnie, dając mi do zrozumienia, że wcale nie żartuje. Patrzę na niego bez przekonania, próbując powiedzieć, że taki scenariusz nie jest nawet bliski spełnienia. A on znowu kiwa głową w górę i w dół; ja zaprzeczam, machając nią na boki.
I nasz niemy dialog mógłby jeszcze trwać i trwać, ale gdy moje źródło problemów wraca, nieruchomieje, bojąc się nawet głośniej odetchnąć. Samo przebywanie z nim w jednej sali, gdzie — ekhem — robiliśmy c o ś, co nie powinno mieć miejsca, sprawia, że czuję jakbym brał udział w czymś nielegalnym.
Bo już nawet nie wspomnę o jego aucie. Cóż, przynamniej to nie było miejsce publiczne, gdzie chodzi się, żeby studiować; wiedzę, c o k o l w i e k, ale nie usta wykładowcy.
— Przypominam, że na przyszłych zajęciach będzie śródsemestralne kolokwium — deklaruje chłodno, a ja dałbym sobie rękę uciąć, że jego drwiący wzrok zatrzymał się na Nashu dłużej niż na pozostałych.
Patrzę na niego kątem oka i on chyba też musiał to zobaczyć, bo przełyka ślinę ciężko, pocierając rękoma o spodnie.
— Zajebie się — oświadcza szeptem, patrząc odrętwiałym wzrokiem w środek ławki. — Naprawdę się zaraz zajebie...
— Ale proszę zachować ciszę, panie Evans, to nie jest klub. Jeśli nie interesuje pana to, co mam do powiedzenia, to zapraszam do wyjścia. Pana kolega z pewnością poda panu później notatki... — urywa, patrząc wymownie w moją stronę —...jeżeli takowe w ogóle powstaną — oznajmia szorstko... z paskudnie cynicznym uśmieszkiem na ustach. Przymykam oczy, uświadamiając sobie, że trafiłem na diabła. On z nim pogrywa. Nash ma przejebane tak bardzo, że nawet nie chce myśleć o tym, co będę musiał zrobić w zamian za jego wolność.
Chciałbym zrobić cokolwiek, dodać Nashowi otuchy, powiedzieć, że jakoś to załatwię — sam nie wiem jak — ale głos mi więźnie w gardle i może to lepiej, bo czuję, że Uchiha jest dzisiaj w nastroju do wyrzucenia nas z sali.
Ale nie wydaję się zły, w dodatku ten gest palcami...
Może, ale tylko m o ż e, znowu sobie coś wymyśliłem. Może to, że nie odpisałem, nie ma żadnego znaczenia i w ogóle tego nie oczekiwał. Może tak naprawdę znowu dałem się ponieść fantazji, tworząc korytarze niezliczonych historii.
M o ż e.
Przez resztę zajęć Nash oddycha tak cicho, że muszę kilkukrotnie obrócić głowę w jego stronę, żeby sprawdzić czy w ogóle żyje. Patrzy na mnie zbolałym wzrokiem, wrzeszcząc niemo, że żyje, ale jego wątła egzystencja obkupiona jest zbyt wielkim kosztem.
Mętne spojrzenie Nasha i szorstki, zachrypły głos Uchihy zaciągają mnie pod wodę, dusząc błoniastymi paluchami. Z ledwością jestem w stanie to znieść, rozpadając się na drobne kawałki, bo chcę, chcę pomóc Nashowi, bo nie mogę znieść jego spojrzenia, ale pójście tam i... No właśnie, nawet nie mam planu. Nie mam bladego pojęcia, co mam powiedzieć, jak się zachować, żeby wyglądało to n a t u r a l n i e, a nie tak, jakbym czekał na to od ostatniego wieczoru.
I jeszcze Kate. Czy jeśli przed nim stanę, poczucie winy nie rozerwie mnie na strzępy zdradzieckimi ostrzami?
"Rób, nie myśl."
Słowa Nasha warkoczą w mojej głowie tak głośno, że z trudem jestem w stanie skupić się na czymś innym. Brzęczą w uszach, sprawiając wrażenie uciążliwych, zardzewiałych dzwonów. Raz za razem, nieugięcie.
Zagryzam kącik dolnej wargi w tej samej chwili, gdy jego głos wypowiada moje nazwisko, rozplątując sznury, którymi byłem spętany jeszcze kilka uderzeń serca temu.
— Panie Uzumaki, niech pan zostanie na chwilę — rzuca obojętnie, gdy kończą się zajęcia, a papiery w jego ręce drżą. — Przekażę panu literaturę i przykładowe pytania do kolokwium, żeby choć trochę podnieść zdawalność — to wypowiada do reszty grupy, przeciągając ospałym spojrzeniem po zastygłych profilach. — Choć nie sądzę, że w n i e k t ó r y c h przypadkach cokolwiek to zmieni — dodaje zgryźliwie i znowu, znowu zawiesza wzrok na Nashu, bezgłośnie z niego drwiąc.
A Nash znowu wygląda, jakby zalewał go huragan. Nim wstanie, rzuca mi przelotne, ale niezwykle harde spojrzenie. Nie wypowiada ani słowa, ale wiem, że jeśli to spartolę, skończę wywieszony zza oknem.
Wychodzi wraz z resztą studentów, zostawiając mnie samego. Z nim. Trzask zamykanych drzwi jeszcze długo brzęczy w moich uszach.
Schodząc w dół, staram się przełknąć gęstą, niemalże okrutnie kwaśną ślinę. Czeka na mnie z tym lekkim grymasem rozbawienia, jakby doskonale wiedział, co dzieje się wewnątrz mnie. Jaki sztorm wypełnia moje płuca i jak wielkie skały okładają moje myśli.
— Nie przejmuj się, mam cały dzień. Poczekam — mówi, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Drwina, która marszczy kąciki jego oczu, niemalże nakazuje mi, żebym wywrócił oczami. Pieprzyć.
Przewracam nimi prowokująco, nie spuszczając z niego wzroku. A wszystko, czego się obawiałem jeszcze rano, zdaje się znikać, przysłonięte jego rozbawioną twarzą.
Gramy. Znowu toczymy rozgrywkę, od której wszystko się zaczęło. Ta jedna chwila wystarczy, żebym przypomniał sobie d l a c z e g o, dlaczego chcę w to brnąć dalej.
Moje kroki głucho uderzają w deski, w napięciu kierując mnie w jego stronę. Nabrzmiałe serce telepie się między żebrami, jakby miało zaraz wyskoczyć, rozsypując kości w popiół. Krew ryczy w żyłach i uszach, nie pozwalając myśleć o niczym innym niż jego twarz tuż przy mojej.
Wyciągam powoli dłoń w jego stronę; od niechcenia, niemalże znudzonym gestem.
Grajmy więc, jeśli tego właśnie chce.
— Literatura i zagadnienia — oznajmiam przytłumionym, palącym głosem. Przechyla niedbale głowę, a czerń jego oczu rozżarza się nagłym błyskiem.
— Leżą na biurku — odpowiada nisko i nachyla się w moją stronę. Jego usta zatrzymują się nieopodal moich, owiewając je przyśpieszonym oddechem. Samym wzrokiem potrafi ściągnąć mnie na dno piekła, wydrzeć trzewia rozgorączkowanym szarpnięciem. Jego wargi niemalże muskają moje, n i e m a l ż e, bo zaraz się oddala, a jego zachrypły głos zaplata sidła naokoło moich bębenków. Szepcze wprost do mojego ucha. — Weź je sobie.
Odsuwa się, zabierając ze sobą powietrze. Patrzę na niego rozbudzonym wzrokiem, czując, jak każdy centymetr ciała płonie, zanurzając się w bezkresnej gorączce.
Wymijam go powoli, niepewnie, jakbym był zwierzęciem, któremu grozi upolowanie. Gdy nachylam się nad biurkiem, ręką przeszukując kartki leżące na blacie, czuję jego rozbawiony wzrok na swoich plecach. Wzrok, który zdaje się przenikać przez każdą komórkę mojego ciała.
— Niczego tutaj nie ma — mówię, obracając się w jego stronę.
— Powiedziałem na biurku? — kpi, uchylając usta w niedowierzającym grymasie. Unosi rękę do góry, machając plikiem kartek przed moim nosem. — Chodziło mi o ręce.
Wzrusza niewinne ramionami, a w jego oczach niemalże widzę niewypowiedziane słowa "Weź je sobie. No dalej."
Robię krok w jego stronę; jeden, drugi, a wycie krwi rozsadza moją czaszkę.
Nie przestaje patrzeć na moją twarz, nieustępliwie wodząc po niej bezwstydnym spojrzeniem. Czarna koszula unosi się niespokojnie, przesiąknięta jego urywanym oddechem.
Staje przed nim, a nasze klatki piersiowe tłuką się we wspólnym rytmie. Opuszkami palców dotykam jego ramienia, następnie zjeżdżam w dół do nadgarstka, aż wreszcie do długich, chłodnych palców. Ściąga brwi w ledwie zauważalnym geście rozbawienia, odsuwając dłoń.
— Nie tak prędko, Uzumaki — wyszeptuje, nadgarstkiem popychając mnie niedbale w tył. — Nie masz mi przypadkiem czegoś do powiedzenia?
Nieruchomieje, a krew w moich żyłach zamienia się w sople lodu. Nash, wiadomość, Kate. Nash, wiadomość, Kate. Nash, wiadomość, Kate.
Co mam wybrać?
— Nie odpisałem, bo... — milknę w połowie zdania, zdając sobie sprawę, że wybrałem bez zastanowienia, odruchowo. Egoista.
— No dalej — żąda, niemal ironicznie cmokając, i robi krok w moją stronę. — Wiem, że nie po to przyszedłeś.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Aż tak jesteś zajęty obserwowaniem mnie, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się naokoło? — mówi znużonym głosem, uderzając kartkami kilkukrotnie o udo. Zasycha mi w gardle, gdy przejeżdżam powolnym spojrzeniem po jego nogach w czarnych, dopasowanych spodniach.
— Dasz mi dokończyć? — pytam, starając się przełknąć drzazgi, które kaleczą gardło.
— Ale nie ma o czym mówić — odpiera zachryple, jakby jego struny głosowe ugodziły o lodowate skały. — Nie oczekiwałem odpowiedzi. To był komunikat. Wezmę to, czego chcę, nieważne, jaka byłaby twoja odpowiedź.
— A czego chcesz? — pytam, odnosząc wrażenie, jakby moje wnętrze pękło, ukazując serce i duszę bez żadnego zabezpieczenia.
Już raz zadałem to samo pytanie, ale odpowiedź, którą dostałem, była dalece odmienna od tego, czego oczekiwałem.
— To bardzo niestosowne miejsce do pokazywania takich rzeczy.
Język pęcznieje mi w ustach, skręcając się w ociężały supeł. Jeśli nie przestanie na mnie patrzyć z tym żarem, który wypala plamy w moich myślach, zapomnę, jak mam oddychać.
Ale przecież to gra. Właśnie o to chodzi. Nie mogę pozwolić mu wygrać.
— Boisz się? — pytam prowokująco, postępując krok w jego stronę.
— Ja? Niczego się nie boję — odpowiada poważnie, twardo patrząc w moje oczy.
Nachyla się w moją stronę, zatrzymując niedaleko moich warg. Muska je ostrożnie, nieśpieszenie, raz po raz, a gdy jego chłodne palce zaczynają wodzić po moich karku, chcąc mnie przyciągnąć łapczywym ruchem, odsuwam się.
— Literatura i zagadnienia — szepczę gardłowo w jego usta, kładąc dłoń na jego palcach. — I jeszcze Nash — dodaje i wyrywam papiery z jego uścisku.
Przenoszę wzrok na wygnieciony z jednej strony plik i marszczę brwi.
Słyszę jego śmiech — zachrypnięty, niski, stłumiony przez wierzch dłoni przyciśnięty do ust. Kąciki jego oczu drgają w rozbawieniu.
Kartki są puste.
— Po co mam marnować papier, skoro mogę do ciebie napisać, panie starosto? — pyta drwiąco, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Patrzę na niego skwaszony, próbując zdławić wstyd, który pulsuje w moich żyłach niczym grzmoty. — A jeśli chodzi o tego twojego koleżkę, to nie mogę niczego obiecać. Naprawdę dobrze się bawię — oznajmia ironicznie, uśmiechając się w taki sposób, że coś ciężkiego przewraca się w moim żołądku.
Niech mnie coś, c o k o l w i e k, ma w swojej opiece, bo czuję po same kości, że przyjdzie mi zaraz zawrzeć pakt z diabłem.
Co gorsza — wcale mi to nie przeszkadza.
Zupełnie. Ja tego chcę.
— Nie da mi spokoju, jeśli wyjdę stąd z niczym — mówię spokojnie, choć pożar w moim ciele sieje spustoszenie.
— Najpierw załóż kaptur, bo nie mogę patrzeć na twoją szyję. A później się zastanowię — odpowiada chłodno, wzrok zawieszając w miejscu, które tak starałem się wczoraj wydrapać. Wspomnienie ust cholernego Tonego przeszywa moją głowę, zatapia świadomość, rozpętując prawdziwą burzę pomiędzy żebrami.
Nie jestem jednak w stanie ruszyć nawet palcem, bo jego ręce pojawiają się tuż koło mojej głowy, wsuwając biały kaptur na włosy. Oplata palec wskazujący na jednym ze sznurków, przyciągając mnie do siebie.
— Mógłbym cię teraz pocałować, żeby pokazać ci, jak to powinno wyglądać. Sprawiasz, że staje się zazdrosny — mówi półszeptem, nosem zahaczając o mój. Mięsień na jego szczęce drga, gdy zawieszam wzrok na jego ustach.
— Skąd pewność, że tego chcę? — pytam, starając się oderwać spojrzenie od jego uchylonych warg. Sposób, w jaki nimi porusza, sprawia, że czuję uścisk w podbrzuszu.
Piekło. Jestem w piekle.
— Przeczucie — odpowiada od niechcenia, zacieśniając palec naokoło sznurka. — Mylę się?
Unoszę głowę do góry, patrząc na niego wyzywająco.
— Nie wiem, sprawdź mnie.
Ściska mnie w gardle, gdy widzę, jak jego czarne oczy błyszczą żarem, przemieniając mnie; nas w kupkę pyłu.
Przez chwilę patrzy na mnie twardo, a jego rozpalony oddech wyrywa moje wnętrzności. Odsuwa się jednak niechętnie, wypuszczając sznurek spomiędzy opuszków.
— Mam zajęcia i rozhisteryzowaną Tove na głowie — oznajmia, odchrząkując — A wiem, że gdybym to zrobił, mógłbym nie przestać — dodaje twardo, posyłając mi znaczące spojrzenie; jakby samym wzrokiem chciał przekazać, jak mogłoby się to skończyć. Rozszarpuje policzek zębami, próbując wypchnąć t o z głowy.
— Rozhisteryzowaną Tove? — pytam, wygładzając zagięcia na bluzie. Nie, nie ma tam żadnych zagięć. Tak naprawdę chcę zrobić cokolwiek, zająć czymś myśli i ręce, żeby nie tonąć w jego spojrzeniu.
— Nic szczególnego. Gdy nas zobaczyła, wtedy w sali, usnuła sobie pewną historyjkę, którą muszę teraz wyprostować — odpowiada z pomrukiem niezadowolenia, opierając dół pleców o biurko.
— Jaką historyjkę? — pytam niby od niechcenia, choć doskonale wiem o czym mówi.
Wykrzywia usta w kpiącym grymasie.
— Ponoć robimy coś nieprzyzwoitego. Jakby to powiedzieć... mamy r o m a n s — ostatnie słowo wyszeptuje drwiąco i z udawanym niedowierzaniem kręci głową.
— Niemożliwe — odpowiadam napęczniałym, sztucznie niedowierzającym głosem, otwierając szeroko oczy. — Jestem tylko starostą, który wykonuje swoje obowiązki najlepiej, jak potrafi.
Jego spojrzenie na nowo błyska, rozszarpując każdą żyłę w moim ciele.
— To samo jej powiedziałem. Przecież niczego między nami nie ma, prawda? — pyta nisko, odpychając ciało od biurka. Gdy staje naprzeciwko mnie, a jego wibrujący oddech osiada na mojej twarzy, z trudem potrafię zapanować nad drżącym żołądkiem.
— Niczego — mówię, próbując nadać swojemu głosowi twarde brzmienie.
Gdy nachyla się w moją stronę i kładzie dłonie na moich policzkach, przyciągając do siebie, nieustannie odtwarzam w myślach to jedno słowo.
"Niczego." "Niczego." Niczego."
Składa na moich ustach mocny, niemalże palący pocałunek. Chwytam go za kark i wbijam opuszki palców w skórę, próbując przyciągnąć go jeszcze bliżej i jeszcze. Jeszcze.
Rozpadam się pod jego dotykiem. Sposób, w jaki napiera na mnie swoimi wargami, rozchyla moje usta, swoim językiem prowokuje mój, sprawia, że zamieniam się w pył. Roztrzaskuje na miliard kawałków.
— Muszę iść — wyszeptuje usta dalej mając przyciśnięte do moich. Jego klatka piersiowa drży tuż przy mojej. — Muszę iść — powtarza, składając kolejne pocałunki. — Muszę iść.
Nie mogę przestać. On nie może przestać. Z każdym kolejnym pocałunkiem posuwamy się dalej, wyszarpując swoje wnętrza.
— Dokończymy to — deklaruje nisko, tak drżąco, że mam wrażenie, jakby noże wyżłobiły jego struny głosowe. Muska kącik moich ust ostatni raz i odsuwa się, bardzo powoli, palcami nieśpiesznie zjeżdżając z mojej twarzy.
A ja tak bardzo płonę, że jeszcze długo po wyjściu czuję jego opuszki na swoich policzkach.
Rach, ciach i po kontroli.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top