Dwudziesty dziewiąty
Hej! Trochę przerwy było, ale cały marzec nie był dla mnie łaskawy, więc trochę ciężko było się zebrać w sobie. Mam nadzieję, że kolejne rozdziały pójdą sprawniej, bo zbliżamy się już do końca tego opowiadania i...
Its a prank bro, spóźniony, ale jest XD hehe ten vibe 1-kwietniowy musiał zostać zachowany BI
Buziaki, miłego czytania!
Ilekroć wychodzę z tej przeklętej sali, robiąc to, czego nie powinienem, odnoszę wrażenie, jakbym utknął w gęstej mgle. Moje zmysły są stępione, przykryte kleistą płachtą, która uniemożliwia zebranie myśli w coś trwalszego niż kupka pokruszonego szkła.
— Dlaczego masz kaptur na głowie?
Obserwuje, jak brwi Nasha z każdą chwilą schodzą coraz niżej, pogłębiając zmarszczki na jego czole. Przekrzywiam głowę w niezrozumieniu, przed oczami wciąż mając jedno i to samo wydarzenie; j e g o usta na moich własnych.
— Ju-hu, ziemia do dzbana. — Pstryka palcami tuż przede mną, a tępy i krótki dźwięk, który temu towarzyszy, zaczyna uruchamiać ociężałe procesy myślowe w mojej głowie.
— Okno było otwarte — odpieram mętnie, nim pomyślę.
Nash z chytrym uśmiechem wypowiada słowa, które i mnie gnieżdżą się pośród myśli, próbując zeskoczyć z języka.
— Okno było otwarte? — ironizuje, naśladując mój głos. — Naprawdę, Naruto? Tylko to zdołałeś wymyślić?
Wzruszywszy ramionami, posyłam mu zdawkowe spojrzenie.
— A co mam ci odpowiedzieć, jak mnie tak znienacka atakujesz? — pocieram palcami szyję, jednocześnie obracają głowę w bok, aby możliwe jak najbardziej zamaskować próby niezręcznego chrząknięcia.
Grubiański grymas dyryguje jego wargami nawet wtedy, gdy zaczyna iść tyłem z zaplątanymi rękoma na karku.
— No wiesz. — Przeciągłe mlaśnięcie Nasha dzwoni mi w uszach niczym miedziane monety rzucone o litą posadzkę. — Gdybym ja robił t a k i e rzeczy, to postarałbym się, żeby moje wymówki były jak najbardziej wiarygodne.
Ach, tak?
— A gdybym ja z e r z y g a ł się w aucie wykładowcy, siedziałbym cicho, nie prowokując tego, który na koniec dnia zostaje moim wybawieniem.
Z satysfakcją obserwuje, jak jego twarz tężeje, zamieniając się w kamienny, a jednak tak bardzo lichy posąg, dla którego wystarczy zaledwie chwila, aby zostać roztrzaskanym. Unoszę więc prowokująco brwi do góry, uśmiechając się z wyższością.
— Punkt warty zastanowienia — przyznaje i zatrzymuje się w pół kroku. — Ale tylko wtedy, gdy powiesz mi, co takiego udało ci się dzisiaj osiągnąć.
Upór bijący z jego oczu strzela mentalnego pstryczka w moje bebechy.
— No, sprawa jest w toku — odpowiadam, i nim zdąży mi przerwać, dodaje: — Załatwię to, po prostu dzisiaj trochę... rozmowa nam zjechała.
Choć nie spoglądam w jego stronę, niemalże czuję, jak każdy mięsień w jego ciele grabieje.
— Czy przez zjechała chcesz powiedzieć, że nie zrobiłeś tego, bo się migdaliłeś?
Zagryzam kącik dolnej wargi, uporczywie odtrącając wyrzuty sumienia, które trzeszczą pomiędzy moimi kośćmi, próbując je; mnie rozsadzić od wewnątrz.
Kate. Nash. Kate. Nash.
— Nie do końca... — zaczynam, ale natychmiast urywam, gdy czuję kopnięcie w kostkę. Syczę cicho, patrząc na naburmuszonego Nasha z wyrzutem.
— Niechcący — odpiera sucho i zaraz ponownie jego but wbija się w moją nogę. W dokładnie to samo miejsce, co przed chwilą. I o wiele, wiele mocniej. — A to już było chcący.
W porządku. Zasłużyłem. Poszedłem do niego załatwić konkretną sprawę, a wyszedłem nie załatwiając nic; jeśli nie liczyć dwuznacznych zdań wpychanych wzajemnie do swoich gardeł.
Czyli nic dla Nasha.
Kremowe ściany migoczą mi przed powiekami, gdy idziemy wzdłuż — teraz pustego — korytarza.
— Słuchaj, załatwię to — zapewniam w chwili, gdy kolejny raz słyszę zawistne prychnięcie, które ułudnymi paluchami oplata moje wnętrzności.
Szybko obraca głowę w moją stronę. Jego zwężone oczy zdają się chcieć przeszyć moją skórę igłami.
— Ja już ci chyba nie uwierzę nawet w to, jaka jest pogoda, stary — jęczy, a jego wzburzony głos przepełnia moje żyły niczym spienione fale.
— Daj spokój — mówię zbolałym tonem i szturcham go porozumiewawczo w bok. Widzę, że wargi mu dygoczą chcąc wykrzywić się w spazmie rozbawienia, więc ponawiam próbę, jednocześnie robiąc najbardziej przepraszającą minę, na jaką mnie stać.
I jak się okazuje...
— Nie wiem, co on w tobie widzi — ogłasza, jednocześnie próbując ściągnąć usta tuż nad zębami, aby zdławić uśmiech.
— Powiedział typ, co ma różowe włosy — zauważam i w ostatniej chwili uchylam się przed ręką lecącą w stronę mojej głowy.
— Nie obrażaj różowych włosów, bo już raz przysporzyło ci to problemów. Lepiej przyjąć, że ściany mają uszy i w każdym kącie czai się ktoś, kto czyha na nowe ploteczki...
— To się chyba nazywa schizofrenia — podsuwam ostrożnie i ponownie uchylam się przed ciosem. Jednak o jedno bicie serca za wolno, bo chłodne palce Nasha zatrzymują się na mojej szyi, ozdabiając ją pręgowatymi sznytami po paznokciach.
— A to, to już naprawdę było niechcący! — woła z przestrachem, dyskretnie włócząc nogami w tył. Jeden krok, drugi — każdy kolejny odbija się echem w mojej głowie niczym nóż szurający o metal.
— Pogięło....
— Już ci wybaczyłem, słyszysz? Nie ma problemu, że byłeś zajęty jego ustami, w ogóle się tym nie przejmuj! — wyrzuca, głową potakując tak energicznie, że ledwie jestem w stanie dostrzec jego zaciśnięte usta i rozszerzone przez lęk oczy.
— W dupie to mam — warczę i jedną z dłoni przykładam do wciąż pulsującego miejsca.
Nie będę udawał, że nie mam ochoty wrzeszczeć tak głośno, aż zdewastowane płuca odmówią mi posłuszeństwa w walce o każdy oddech.
Nash dalej wycofuje się tyłem z przepraszającym uśmiechem na ustach. Wydaje mi się, że w ogóle nie mruga — wygląda jak przestraszone zwierzę zaciągnięte w róg.
— Dasz mi to załatwić po swojemu? — pytam, oczy mając zwężone w tryskające gniewem szpary. — Bez gderania nad uchem? I bez ciągłego upominania? Nie mogę pracować, gdy dyszysz mi nad karkiem...
— No akurat to nie moja wina, że chodzisz taki rozkojarzony i niezdolny do... No dobra, dobra! — mówi pośpiesznie i unosi ręce do góry. — Niech będzie po twojemu, ale chcę ci tylko przypomnieć, że w przyszłym tygodniu mamy zaliczenie, a jeśli do tego czasu tego nie załatwisz, to będziesz musiał znaleźć nowego przydupasa, bo ja zawisnę na linie.
Patrzę na niego ostro z niewypowiedzianym zdaniem w oczach. "Zamknij się." Zaraz jednak unoszę brew do góry, gdy opieszałe trybiki wskakują na swoje miejsce.
— A więc przyznajesz, że jesteś moim przydupasem?
— Tylko na ten moment — mamrocze i w obrażonym geście obraca głowę w bok.
Wsuwam ręce do kieszeni spodni, uśmiechając się przy tym pyszałkowato.
— W porządku, wybaczam ci.
— Dzięki ci wielkie, pa-nie.
Usilnie próbuje utrzymać bezbarwny ton, ale wyraźnie słyszę wibrującą kpinę zagnieżdżoną pomiędzy sylabami, które przeciąga miękko, jakby je smakował. Kłania się w pas, a ja prycham pod nosem, widząc, jak bardzo jego duma płonie.
Załatwiłbym to i bez tego przedstawienia, ale szkopuł tkwi w tym, że Nash ma paskudną przypadłość wywierania presji tak ogromnej, jakby stado wielbłądów urządziło sobie wypas wewnątrz ciała — przeżuwając niespiesznie każdy organ z osobna. Raz za razem. Nie mam najmniejszej ochoty nabawić się wrzodów żołądka przez jego rozsypującą postawę i udręczony wzrok, więc tym lepiej, że zrobił coś takiego. Bo mogę dyktować warunki.
Chwała ci Nash i garnkowi, który upadł na twoją głowę w dzieciństwie.
W dodatku, niech mnie Matka ma w swojej opiece, przekonanie Uchihy do czegokolwiek graniczy z niezaprzeczalnym cudem. Od ilu już trwają nasze wojaże, jeszcze chyba nigdy nie zrobił tego, czego chciałem — a na pewno nie za pierwszym razem.
I...
Nagle niematerialna lista moich własnych przewinień rozwija się przed moimi oczami.
Nie jestem święty.
Ilekroć przed nim staje, magicznie zapominam o wszystkim, co jeszcze parę chwil temu wypełniało moją głowę. Idę tam i jedyne, o czym chcę myśleć, to on, on, on. I tak się dzieje — jest jak gruby materiał, który przysłania resztę świata.
Ale właśnie, różnica jest taka, że chcę to robić.
Z każdym dniem uświadamiam sobie, jakim zachłannym egoistą się staje. Gdy byłem z Kate, nie było możliwości, abym myślał tylko o sobie; o tym czego ja chcę, o tym czego potrzebuję. Kate była na pierwszym miejscu, bo tak musiało być. Bo tak się robi w związkach. Pozwala się pożreć żywcem.
Kiedyś... Kiedyś tak uważałem. Kiedyś czułem to wszystko, ale obecnie chcę, p o t r z e b u j e postawić siebie na pierwszym miejscu. Chcę robić to, co mi się podoba, jakkolwiek egoistyczne by to nie było.
Chcę brać bez poczucia winy. Bez myśli, że jestem czyimś dłużnikiem. Bez zalegającej, niemej obietnicy, którą złożyłem Katehline w podzięce za moją matkę.
To c o ś, co mam z nim, pozwala mi oddychać bez naostrzonych pazurów rozszarpujących krtań. Bycie z nim sprawia, że płachty, za którymi byłem cały czas schowany, zaczynają odpadać. Zaczynam czuć się jak ja, prawdziwy ja, a nie marna kukła na sznurkach.
Jak przez brudne szkło widzę, jak Nash zaplata ręce na klatce piersiowej, badawczym wzrokiem prześlizgując po mojej twarzy. Nic nie mówi, nie pyta, jedynie patrzy na mnie z tym błyskiem w oku zwiastującym niemałe kłopoty.
— Idę do toalety. A co z tobą? — pytam w końcu, aby powiedzieć cokolwiek, bo czuję, że jeszcze chwila i zdradzę sam siebie. Gestem, odruchem, czymkolwiek, czego nie będę w stanie skontrolować, a co nie umknie jego uwadze.
— Zostanę tutaj, muszę zrobić dziesięć wdechów, żeby opanować emocje — wzrusza ramionami i dodaje dramaturgicznym szeptem, jakby właśnie wyjawiał największą tajemnicę świata — sam rozumiesz.
Oczywiście, że rozumiem.
— A ja muszę obmyć szyję chłodną wodą, bo zaraz skóra mi odpadnie — odpieram i wzruszam prześmiewczo ramionami w naśladownictwie jego wcześniejszego gestu — sam rozumiesz.
— Widzę, że dzisiaj urządziliśmy sobie konkurs pod tytułem "kto bardziej komu zalezie za skórę" — zauważa miękko i opiera plecy o ścianę.
— Wygrywam — oznajmiam, ze znudzeniem oglądając swoje paznokcie.
— Jeszcze. Dzień się nie skończył — poprawia mnie z diabolicznym błyskiem w oku.
Z całym okiełznaniem, jakie mi zostało, walczę z chęcią przewrócenia oczami. Nie zamierzam go prowokować, bo to tak, jakbym z premedytacją wsadzał kij do gniazda wypełnionego po brzegi wściekłymi osami. Albo lepiej — to jak walka ze świnią w błocie. Koniec końców świnie to uwielbiają.
Krótko macham dłonią w jego stronę, gdy skręcam w boczny korytarz. Kątem oka widzę, jak Nash uszczypliwym ruchem ściąga niewidzialną czapkę z głowy, posyłając mi przy tym spojrzenie, które już dawno temu zapomniało co to jest litość.
Tak naprawdę wcale nie chciałem iść do żadnej toalety, ale potrzebuję zebrać myśli; zebrać siebie, bo odkąd wyszedłem z sali, nie jestem w stanie trzeźwo myśleć.
Na samym przodzie — strącając resztę myśli w odmęty — jest Uchiha. Jest on i to palące uczucie, niemalże potrzeba, aby zobaczyć go raz jeszcze, aby to, co tak nagminnie zostaje nam przerwane, doprowadzić do końca. Od tamtego wieczoru w aucie mam wrażenie, jakby coś we mnie pękło, jakby ta ułuda, za którą ciągle się kryłem, została przerwana. Nie potrafię kłamać, udawać i oszukiwać... A może po prostu nie chcę tego więcej robić. M o ż e jestem w stanie się przyznać, choćby sam przed sobą.
Może tego właśnie potrzebuję.
Ale w odmętach — na samym krańcu umysłu, gdzie tli się ledwie dostrzegalny płomień — jest Katehline. Jest ona i poczucie winy, które nie pozwala pójść dalej; staje ością w gardle, rozrywa żyły i wtacza w nie truciznę.
Są jednak momenty, w których wydaje mi się, że już zapomniałem, ale wtedy, z w ł a s z c z a wtedy, atakuje niczym wyposzczona bestia upominająca się o swoje. Pożera mnie żywcem. Bo poczucie winy nigdy tak naprawdę nie znika; czai się w środku pogrążone we śnie, gotowe, aby się zbudzić i odebrać nieuregulowaną należność.
Przypomnieć o tym, co zrobiłem.
Myśl, że już zawszę będę musiał żyć z nawracającą falą zalewającą moje płuca, sprawia, że przestraszone serce telepie żebrami chcąc wyskoczyć z klatki zrobionej z kości.
Ale może kiedyś... kiedyś poczucie winy zamieni się we wspomnienie, plamę jak na starej kliszy, które będzie o sobie przypominać jedynie nagłym rozbłyskiem przed oczami. I ten rozbłysk to będzie jedyne, co po nas zostanie.
Gdy otwieram drzwi, brudnoszare ściany łazienki przyprawiają mnie o niekontrolowany grymas. W prostokątnym lustrze wiszącym tuż nad umywalką dostrzegam jakiegoś chłopaka jeszcze zanim zdążę porządnie rozejrzeć się po pomieszczeniu.
Podchodzę w ciszy do jednego z pisuarów. Rozpinam rozporek od spodni i jestem w stanie przysiąść, że każde poruszenie zdrętwiałymi palcami, które wykonuje, jest obserwowane.
Na wszystkich bogów, przecież to toaleta! P u b l i c z n a. Takie obserwowanie innych powinno grozić odcięciem penisa.
Marszczę brwi, kątem oka zerkając na niewyraźną sylwetkę tuż przy mojej prawej. On też na mnie patrzy, ale nie dyskretnie, a zupełnie jawnie, spojrzenie mając utkwione w mojej szyi.
W mojej szyi.
W mojej...
Szyi.
Obracam głowę w tym samym momencie, gdy jego ściśnięte wargi zaczynają się poruszać. Nie wierzę. Ja naprawdę w to nie wierzę.
— Czy my się przypadkiem nie znamy? — pyta miękko, tak nonszalancko, jakby właśnie nie trzymał penisa w dłoni i bezwstydnym wzrokiem nie ślizgał po moim ciele.
Znam ten niski i wyniosły głos.
Zapinam rozporek.
Patrzę twardo w jego rozżarzone niebieskie oczy, wymuszając, aby i on na mnie spojrzał. Usta, które tak usilnie stara się utrzymać rozciągnięte w kpiącym grymasie, przypominają mi o sytuacji w klubie — o niekontrolowanej chwili słabości — gdy jego wargi przeszywały moją skórę palącymi igłami. Wspomnienie tego wieczoru wypełnia moją głowę niczym ogromny kamień zalegający na drodze.
Czuję, jak dzisiejsze śniadanie tkwiące w żołądku zamienia się w ołów.
— Nie sadzę — odpowiadam równie swobodnym głosem co on. W środku jednak czuję, jak przestrach tryska moimi żyłami i ściska moje wnętrzności.
Oczywiście, że się znamy.
— Jesteś pewien?
Przechyla głowę w bok, wzrokiem dalej powracając do sinobordowego znaku na szyi.
— Mógłbyś się przestać tak gapić? — wypalam bez namysłu.
Unosi brwi do góry - w jego oczach jarzy się cień rozbawienia.
— Jesteś skrępowany?
— Bardziej zażenowany.
Jeśli to w ogóle możliwe — przygląda mi się jeszcze mocniej, bardziej paląco, jakby chciał siłą wedrzeć się do mojej głowy.
"Odwal się" — ta odpowiedź niemal zeskakuje mi z języka.
— Jeśli chcesz się tak we mnie wpatrywać, przynajmniej zapnij rozporek — odpowiadam za to, usilnie próbując utrzymać niewzruszony ton. Ale prawda jest taka, że jedyne, co zarży mi się przed oczami, to kłopoty, kłopoty, kłopoty.
Czy można mieć większego pecha niż spotkanie w uniwersyteckim kiblu przypadkowego kolesia z gejowskiego klubu, który w dodatku — matko jedyna! — naznaczył mnie jakimś obrzydliwym przekrwionym sińcem na szyi?
Dźwięk drzwi uderzających o sąsiednią ścianę przepełnia moje uszy, uświadamiając mi, że tak, oczywiście, że można. Wiem, kto wszedł do środka, nim zdążył wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
Wydaję mi się, że jesteśmy połączeni naprężoną nicią głupoty, która drga, gdy tylko jedno z nas jest w pobliżu drugiego.
— No ile można na ciebie... — Nash zastyga w pół kroku, szeroko otwartymi oczami wodząc między mną a cholernym Anthonym. Jego stężała mina mówi mi, że wie. Pamięta.
"Zrób coś" — wrzeszczę samym spojrzeniem.
— Oj, pardon — mówi, dostrzegając mój wzrok. — Is it a classroom?
Ja pierdole.
Nie, nie, nie. Boże. Nie. Tylko nie angielski — przecież ten dzban nawet dobrze zdania nie potrafi złożyć, więc... Matko litościwa, miej nas w swojej opiece.
Jego kulejący akcent — nawet nie mam pojęcia skąd — kolejno przebija moje bębenki jakby te były sflaczałymi balonami. Zażenowany przymykam oczy. Niech mnie grzmot walnie, pies wyrucha, cokolwiek — wszystko będzie lepsze niż oglądanie tej udręki.
—Dog's bone! I mistake a room, I'm not from here!
Ciągnie dalej, a im dłużej tego słucham, tym coraz bardziej czuję, że chcę stąd zniknąć. Anthony patrzy na niego roześmiany — błyskające ironią spojrzenia umieszczając to w mojej, to w jego twarzy.
Przecież on wie. Na pewno wie. Teraz już nie mam ku temu żadnych wątpliwości.
—Can you help me find a classroom? I thank you from the mountain — pyta Nash i daje mi znak oczami, abym poszedł za nim. I naprawdę, nie musiał tego robić, poszedłbym za nim choćby tylko po to, żeby stąd zniknąć.
Wstyd ściska moje wnętrzności. Cały płonę. Gdybym wsadził teraz głowę do wiadra z wodą, na pewno by wyparowała.
— Myślę, że na pewno się znamy. — Słyszę w chwili, gdy kładę rękę na klamce. Zagryzam policzek od środka, próbując zwalczyć ten niski, wibrujący od śmiechu głos, który sprawia, że trwoga chlupocze mi w żołądku.
— Myślę, że na pewno nie.
Odpowiadam chłodno, podkreślając każde ze słów. Bo udawanie, że go nie pamiętam, to jedyne, co mi na tę chwilę pozostało. I będę to robił aż nie udowodni mi, że jest inaczej.
Słyszę, jak Nash głośno przełyka ślinę idąc wolnym krokiem tuż przy mnie. Próbuję nabrać kilka wdechów, aby nie rozszarpać go gołymi rękoma, ale każdy kolejny oddech przepełnia moje płuca odłamkami szkła.
— Czy...
— Nie, nie musisz się wydzierać — wchodzi mi w zdanie i pociera palcami o kark. — Kaszanka. Co mam zrobić? Trzydzieści ukłonów w stronę księżyca? Znaleźć ci jakiegoś bezdomnego pieska? Postawić ci obiad? — przy ostatnim zdaniu krzywi się, po czym dodaje: — Jaki znowu obiad, co ja gadam... Może zrobię ci moją słynną mieszankę studencką? Jej tajemnym składnikiem będzie miłość — szturcha mnie porozumiewawczo łokciem w bok, jednocześnie robiąc najbardziej skrzywdzoną minę, jaką kiedykolwiek widziałem. Wewnętrzny smutek rozpala jego oczy.
I... jak ja mam być na niego zły?
Wzdycham ciężko, gdy kolejny raz czuję nacisk jego kości na swoje żebra.
— Ty już lepiej nic nie rób — mówię z przekąsem, próbując zetrzeć sprzed oczu rozciągniętą w kpinie twarz Toniego. Gdy tylko jego imię pojawia się na moim języku, mam ochotę wyrzygać wnętrzności. Ale on dalej tam siedzi, dołączając do Uchihy i Kate.
I naprawdę, niech mnie coś trzyma, ale trzy osoby to już tłok.
— Chce poznać twój proces myślowy?
Widząc grymas wykrzywiający jego usta, czuję, że jednak nie chcę.
— Pomyślałem, że jeśli udam nietutejszego, to może pomyśli, że nas z kimś pomylił, bo chyba pamiętasz, jak w klubie się do niego darłem, żeby zostawił mojego chłopaka?
Wspomnienie tamtej sytuacji wyjmuje odłamki szkła z moich płuc.
— No a skoro się darłem, to raczej pamięta w jakim języku mówiliśmy i że prawdopodobnie, bo obraz mógł być zakrzywiony przez alkohol, jesteśmy z tej samej gliny zrobieni — oznajmia. — Więc jedyne, co przyszło mi do głowy, to żeby jednak udawać kogoś innego, bo może wtedy uznałby, że jednak nas z kimś pomylił, ale...
— Ale nie przyszło ci do głowy, że to mogło się wydać podejrzane?
— Gdyby przyszło, to pewnie bym tego nie zrobił — mamrocze skwaszony ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w bok.
— No i — mówię i obracam kark w jego stronę — świr mnie naznaczył.
Nash rozszerza szeroko oczy, wodząc niedowierzającym spojrzeniem po mojej szyi. Po miejscu, gdzie swoje ohydne usta zassał Tony, a nie gdzie parę chwil temu niechcący podrapał mnie pazurami.
Teraz w zasadzie myślę, że... do cholery, czy moja szyja to jakieś skupisko chujowych akcji?
— A tego to już nie pamiętałem.
— Też chciałbym tego nie pamiętać — wzdycham, a następnie palcami przejeżdżam po pokiereszowanym karku. Dalej nie wiem, jak mogłem wpakować się w tak chujową akcję. Jeszcze, boże przenajświętszy, ze wszystkich ludzi, jacy istnieją na świecie, musiałem akurat w uczelnianym kiblu spotkać tego napalonego erotomana.
Czy świat ze mnie kpi?
— A co na to twój kochaś?
Trzask wyjściowych drzwi chlupocze mi w żołądku. Patrzę na Nasha kątem oka, próbując przełknąć gęstą ślinę, która wypala mi struny głosowe. Sytuacja z sali niemal materializuje się przed moimi oczami.
To zdanie, to jedno cholerne zdanie, sprawia, że kości mi kruszeją.
„Sprawiasz, że robię się zazdrosny."
Niech mnie piekło pochłonie, ale jest w nim coś takiego, że wchodzi do mojej głowy i przejmuje każdą z myśli. Potrafi dobrać słowa tak, że trafiają w czuły punkt, do tego nieprzytomnego miejsca wewnątrz mnie, które potrzebuje zapewnień. Potrzebuje poskładać się na nowo. A te słowa... te słowa sprawiają, że łatwiej mi przez to wszystko przebrnąć.
— Nic — odpowiadam po dłuższej chwili, wzruszywszy ramionami. Jednak wzrok Nasha zdaje się wypalać dziurę w mojej twarzy, pokazując, że nie przyjmuje takiej odpowiedzi.
— Niiiic? — prześmiewczo zatacza koła głową. — Naprawdę nic?
Pocieram kark w zakłopotanym geście.
— No — mamroczę pod nosem — coś tam powiedział...
Dopada do moich ramion, zaciskając palce na moich kościach.
— No uchyl rąbka tajemnicy — jęczy, potrząsając mną.
Z całym szacunkiem, ale:
— Nash, naprawdę to nie jest teraz sprawa priorytetowa — zauważam, starając się podkreślić każde słów.
Unosi brwi do góry, jakby chciał zapytać: „To co nią w takim razie jest?" Patrzę na niego wymownie, w duszy zastanawiając się, czy robi to specjalne, czy po prostu jego głowę zajmuje milion myśli na raz i na żadnej nie jest w stanie skupić się dłużej.
— Chodzi ci o tego napalonego geja? — wzdycha ciężko i kręci głową. — Daj spokój, jak będziesz się tak wszystkim przejmował, to dostaniesz nieżytu żołądka, stary.
— Przy tobie i tak go już dostaje — zauważam i niemalże widzę, jak palce Nasha drgają, zapewne chcąc ponownie polecieć w moją stronę, ale w ostatnim momencie rezygnuje i jedynie prycha butnie pod nosem.
— Nawet jeśli ten typ wie, że my to my, co z tego? Obściskiwanie się w klubie to nie jest jakaś nieprawdopodobna rzecz, masa ludzi tak robi i żyje, a konsekwencji nie widać... no chyba, że w tamtym momencie z kimś byłeś i... — urywa, jakby nagle go olśniło — och. A więc o to się martwisz?
— Sprecyzuj co masz na myśli — podsuwam, nie chcąc wyjść na histeryka w swoich osądach.
— No, wiesz — mówi, gdy wchodzimy do akademika — cykasz się, że — ścisza głos sugestywnie — Uchiha zamieni się w smoka?
Marszczę brwi na ten bzdurny dobór słów. Lepiej się nie dało tego określić?
— Chodzi mi o to, że co jeśli przez przypadek jeszcze na niego natrafię i nie wiem, zacznie mnie nagabywać i będzie się koło mnie kręcił? Widziałeś, jak się w kiblu zachowywał, to jakiś wariat — wyrzucam, czując, jak krew ryczy mi w uszach. Supeł w żołądku zacieśnienia się jeszcze mocniej, szarpiąc moimi wnętrznościami. — Nie chcę, żeby jakiś przypadkowy gościu z klubu dyszał mi nad karkiem. Nie teraz.
Nim się spostrzegam, moje słowa zaczyniają brzmieć jak błaganie.
Może za bardzo się przejmuje, m o ż e to nic nie znaczy, ale gdzieś tłoczy się myśl, że to kolejna kłoda rzucona pod moje stopy. A ja po prostu czuję się tak bardzo przytłoczony i zdezorientowany, że nie mam siły ich więcej przeskakiwać. Ja.. to wszystko jest dla mnie nowe, tak zupełnie odmienne, że czasami nie potrafię się w tym odnaleźć. Tak długo sprawowałem jedną rolę, a teraz, tak nagle, muszę zacząć od nowa.
— To wtedy się nim zajmiemy. Z Vivian sobie poradziliśmy, to jakiegoś napalonego geja nie przyszpilimy? Jak będzie trzeba, to wmówimy mu chorobę psychiczną.
Zagryzam policzek od środka, po czym wpuszczam powoli powietrze. Jeden raz, potem kolejny — z każdym oddechem czuję, jak płomienie w moim ciele zaczynają gasnąć. Przecież nic się nie dzieje. Nash ma rację.
To tylko chwilowy etap, jakieś załamanie — przez Kate, przez tamtą sytuację w klubie, przez uczucia, na które nie byłem gotowy.
Gdy tylko wchodzimy do mieszkania, Nash z rozpędem rzuca się na łóżko, które wyje przeraźliwie pod jego ciężarem.
Ryk sprężyn coś mi uświadamia.
— Nash, kurwa, przecież my jeszcze zajęcia mamy — wołam i podchodzę do niego, aby obrócić jego ciało na plecy.
Uchyla jedno oko z szerokim uśmiechem.
— Wiem — mówi i wsuwa ręce pod kark. — Ale przecież i tak nie chciałeś tam być.
Jego spojrzenie jest miękkie, rozleniwione, sprawiające, że i ze mnie głaz tkwiący gdzieś w środku uchodzi. Kładę się koło niego, nogami uderzając w drewnianą ramę lóżka.
— Załatwię to.
— Co? — pyta obróciwszy głowę w moją stronę. Ja także przechylam twarz w jego kierunku.
— Pogadam z Uchihą. Załatwię to — powtarzam, czując, że muszę to powiedzieć; wyrzucić z siebie, bo to jedno zdanie sprawia, że język mi płonie i zamienia się w kupkę popiołu.
— Wiem — odpowiada z cichym pomrukiem. Jego oczy opadają niespiesznie, wprowadzając mgłę do spojrzenia.
— Nie wyglądałeś, jakbyś wiedział — zauważam, przed oczami mając pręgę na mojej własnej szyi wykonaną przez jego palce.
— Nie mam psychy ze stali, ale nie uważam też, żeby moja panika była potrzebna. Po prostu ten wampir mnie czasami przeraża, a myśl o tym, że... że — urywa, próbując przełknąć grymas, który wykrzywia jego twarz — że zarzygałem akurat jego auto, wysyła mnie do zaświatów.
Zrywa się nagle do siadu, ręce wyrzucając w górę. Jego rozbudzony wzrok sprawia, że czuję niekomfortowy uścisk w żołądku.
— Boże, bo ze wszystkich osób, to musiało być akurat jego auto. Tego piekielnego smoka — jęczy przez zaciśnięte zęby i ponownie opada na materac.
Krzywię się, gdy chrzęst sprężyn przedziera się do moich uszu. Wiem, że to akademik, wiec nawet nie ma co myśleć o luksusach, ale ryk sprężyn przypomina szuranie paznokci o tablicę, a to, z ręką na sercu, jest najgorszym dźwiękiem jaki istnieje.
Nash dalej jęczy pod nosem, prycha i mamrocze, wierzgając nogami na boki. Jego zawodzenie miesza się ze skrzekiem żaby, który płynie z mojego telefonu, komunikując o nowej wiadomości.
Nie wyciągam jednak komórki, spojrzenie mając dalej utkwione w Nashu. Mogę przynajmniej tyle zrobić — nie rzucać się na telefon jak spragnione zwierzę. Poza tym, to pewnie matka.
— Dobrze się czujesz? — pytam za to, patrząc na niego rozbawiony. Zagryzam kącik dolnej wargi, aby ukryć chęć parsknięcia śmiechem. Bo nie powinienem. Nie powinienem się z niego śmiać, gdy sam nie lepiej się zachowuje, ale jego ciało rozrzucone na łóżku niczym dogorywająca sardynka wcale nie pomaga w utrzymaniu powagi.
— Nienawidzę twoich powiadomień — ogłasza cierpiętniczo. — Ta żaba brzmi, jakby ktoś ją zarzynał.
Wzruszam krótko ramionami, patrząc na niego wymownie. Odezwał się znawca dźwięków.
— Nie zamierzasz odczytać? Może to twoja mama znowu ma problem z wyborem kompletów do kuchni? — parska pod nosem, a krótki, przesiąknięty kpiną uśmiech ciągnie kąciki jego warg ku górze.
Palant.
— Komplety do kuchni — odpowiadam przedrzeźniająco, wystawiając język w jego stronę — Srety, nie komplety.
Wyciągam telefon z kieszeni i w jednej chwili czuję, jak krew z twarzy mi odpływa. C o ś przelewa się w moim żołądku, jakby chciało przemienić moje wnętrzności w skalne głazy, a następnie zatopić je na dnie oceanu.
„Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej. Mam nadzieję, że nie kładziesz się spać po dobranocce. Czekaj w miejscu, w którym ostatnio wysadziłem ciebie i twojego koleżkę."
Choć spojrzenie mam utkwione w wiadomości, czytając ją raz za razem — nieustannie od nowa, odnoszę wrażenie, jakby żadne ze słów do mnie nie docierało.
Bo to nie jest wiadomość od matki.
I nie chodzi o komplety do kuchni.
Miałam wrzucić to wszystko do jednego rozdziału, ale uznałam, że trzeba nas trochę przygasić z tą akcją no i... rozdziały poświęcone w całości ich romansowi są moimi ulubionymi, więc co będziemy się na siłę rozdrabniać i wciskać do innych rozdziałów, co nie?
Ach, no i tak, Anthony wjechal na chatę XD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top