Czternasty
Cześć, wkręcona we własną historie, wrzucam wam następny. Dajcie znać, jak wrażenia i tak dalej, będzie mi bardzo miło! <3
Rozchodzimy się z Nashem do akademików. Gdy wchodzę do klatki, pozwalam sobie na przeciągłe westchnięcie. Przeczesuję dłonią włosy, tym samym doprowadzając je do jeszcze większego nieładu i kieruję się do mieszkania.
Wchodzę do środka, a słodki zapach drażni mi nos. Kate, najwyraźniej słysząc trzask zamykanych drzwi, wbiega do przedpokoju i uwiesza mi się na szyi.
- Auć – syczę, gdy niechcący haczy głową o mój nos. Odsuwa się ode mnie ze zmarszczonymi brwiami. – Uderzyłem się w drzwi – w zasadzie to nie jest kłamstwo, bo przecież dostałem drzwiami. Po części na własne życzenie, przecież nikt mi nie kazał tam stawać. Kate przykłada ręce do mojej twarzy, przechylając ją na każdą stronę, jakby sprawdzała, czy nie mam więcej żadnych urazów. – Nic mi nie jest – wzdycham, gdy jej ręce namolnie wędrują po mojej buzi.
Kiwa głową i odsuwa się ode mnie. Jej wzrok jest pełen czułości, a ja czuję się jak skończony kutas przez to, co będę musiał za niedługo zrobić. Czuje wibracje telefonu w kieszeni.
- Będę musiał zaraz wyjść – mówię i posyłam jej przepraszający uśmiech. Nie planuję nic z nim robić przecież, jednak mam wrażenie, jakby samo pójście tam było zakazane.
- Upiekłam ciasto dla ciebie – mówi nadąsana, splatając ręce na klatce piersiowej. Wyciągam telefon z kieszeni i szybko odczytuje wiadomość. Marszczę brwi – mamy spotkać się za pół godziny w miejscu, którego na oczy nie widziałem.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? - burczy i chce wyrwać mi telefon z dłoni, ale szybko cofam rękę. Unoszę jedną brew do góry.
- To długo nie zajmie. Godzina i wracam – zapewniam i całuję ją przelotnie w czoło. Szybko wychodzę z mieszkania, nie dając Kate szansy na odpowiedź. Zdaje sobie sprawę, że jestem palantem, ale chyba by mnie rozniosło, gdybym się dzisiaj z nim nie spotkał. Zbiegając po schodach ponownie zerkam na wiadomość, po czym wklepuje nazwę ulicy w nawigację. Marszczę nos z niezadowolenia, widząc, że czeka mnie dobre dwadzieścia minut marszu.
Idąc, zastanawiam się, o czym chce rozmawiać Uchiha. Po głowie przewija mi się myśl, że pewnie chce wypytać ile słyszałem, ale zaraz pojawia się druga, że to bezsensu. Gdyby chciał o to zapytać, przycisnąłby mnie na uczelni, zamiast urządzać durne schadzki. Przypominam sobie także o tym, co mówił na mój temat, a złość na nowo zajmuję moją głowę – jestem bardziej niż pewny, że raczej nie zamierza mnie przepraszać. Prycham cicho pod nosem, a wyzwiska cisną mi się na język.
Właściwie, co ja najlepszego wyprawiam? Przecież miałem z tym skończyć.
Zaciskam usta w wąską linię, zdając sobie sprawę, że to co robię, jest po prostu głupie, a nawet żałosne. Obracam się sztywno i już mam zawrócić, gdy przy ulicy zatrzymuje się czarna honda. Przyciemniana szyba opuszcza się, a moja pierwsza myśl jest taka, że zaraz dostanę czymś w łeb i wyląduje w bagażniku. Ale jest znacznie gorzej.
- Strony pomyliłeś – chrapliwy głos Uchihy jest jak kubeł zimnej wody. Przenoszę na niego zirytowane spojrzenie, nawet nie kryjąc, że jego obecność jest mi nie na rękę.
- Nie sądzę – odpowiadam szorstko i idę dalej.
- Jak będę musiał cofnąć, walnę słup i rozwalę auto. Jeśli uderzę mocniej, może i siebie, więc po prostu wsiądź, oszczędzając nam zepsutego wieczoru – mówi głośno, wychylając głowę przez uchyloną szybę. Wywracam oczami i idę dalej.
- Cofam – ostrzega i faktycznie to robi. Wzdycham głośno i podminowany zawracam. Wsiadam do auta, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi, na co twarz Uchihy przyozdabia się w ledwie zauważalny grymas. Natomiast na moich ustach błąka się nikły uśmieszek.
- Nie musiałeś trzaskać – mówi szorstko, patrząc na mnie kątem oka.
Wzruszam ramionami, starając się nie myśleć o tym, jak dobrze pachnie w jego aucie.
- Nie musiałem. Pan też nie musiał mówić kilku rzeczy – odpowiadam oschle, wlepiając wzrok w przednią szybę. – Chyba obydwoje nie robimy tego, co powinniśmy.
- Daruj sobie pana.
Nie patrzę w jego stronę, ale mam nieodparte wrażenie, że właśnie przewraca oczami. Jedziemy w ciszy. Ja nie zamierzam odezwać się pierwszy, a on chyba nagle zapomniał do czego służy język i struny głosowe. Czego ty tak właściwie ode mnie chcesz?, przemyka mi przez myśl.
Po niespełna dziesięciu minutach Uchiha zatrzymuję auto. Marszczę brwi, widząc, w jakie miejsce zajechaliśmy. Wysiadam pierwszy, ponownie trzaskając drzwiami. Jest to zbyt przesadna reakcja, ale mam wielką ochotę, aby ten stoicki spokój na jego twarzy został na dobre zachwiany.
- W głowę niech się pan tak walnie, może coś się w niej ustawi w końcu – wybucha w końcu, a słowo „pan" akcentuje w tak opryskliwy sposób, że dosłownie krew mnie zalewa.
- Dostałem już dzisiaj w nos, ale dalej nie zdałem sobie sprawy z tego, jakim palantem bywasz. Chyba to nic nie da – wzruszam ramionami, siląc się na najbardziej obojętny ton, jakim dysponuje. Zerkam na niego kątem oka i widzę, że jego brew drga niepokojąco, jednak wcale się tym nie przejmuje - skoro to on chciał porozmawiać, dlaczego miałbym się hamować? Czegoś ode mnie chce, to pewne, więc to idealna okazja, aby powyginać jego struny w każdą stronę.
- Bywam, to nie znaczy, że jestem. Dobrze, że się rozumiemy – odpowiada spokojnie, jednak wyraźnie słychać nutę irytacji, która ukryła się pomiędzy słowami.
- Częściej jesteś niż bywasz, ale kimże jest biedny student, żeby oceniać – rozkładam ręce bezradnie, jednocześnie zerkając leniwie w jego stronę. Widzę, że wzburzenie powoli zaczyna go pochłaniać, co kwituje tylko krótkim, szyderczym uśmiechem. Masz za swoje, palancie, myślę.
Uchiha nie odpowiada, zaszczyca mnie jedynie wątłym spojrzeniem, które wydaję się być ponad jego siły – jakby ten gest kosztował go niezliczone podkłady energii. Czasami mi się wydaję, że doskonale wie, co zrobić, aby wyprowadzić mnie z równowagi. I wcale nie musi używać do tego słów. Zagryzam wargę, starając się nie wybuchnąć, nie dam mu tej satysfakcji.
Wchodzimy do niedużego pomieszczenia, a do mojego nosa dociera zapach pizzy. Wnętrze jest dosyć małe, jednak teraz nie wydaję się to problemem, bo w środku znajduję się dosłownie garstka ludzi – i to starych ludzi. Dociera do mnie, dlaczego Uchiha wybrał akurat to miejsce. Jest oddalone od centrum, kompletnie na uboczu, a z wierzchu wygląda jak jakaś speluna. Raczej tłumy tutaj nie napierają.
Siadamy przy jednym ze stołów, który ukryty jest za wnęką. Przełykam z trudem ślinę, czując, jakbym był na jakimś nielegalnym spotkaniu. Uchiha siada naprzeciwko mnie, ocierając się kolanem o moją nogę pod stołem. Momentalnie się spinam się na ten gest, chociaż wiem, że nie zrobił tego celowo. Po prostu było ciasno, myślę.
- Chcesz coś do jedzenia? – pyta, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Jakoś apetyt mi dzisiaj nie dopisuje. Wystarczy sok pomarańczowy – odpowiadam kąśliwie, współmiernie chcąc pokazać, że to wszystko, co dzisiaj ode mnie dostaje, to wyłącznie jego zasługa.
- Dziwne, myślałem, że w takim wyborowym towarzystwie, jakim jest moja osoba, ogołocisz mnie z całej wypłaty – zauważa niby niewinnie, ale wyraźnie wiem, co chce osiągnąć. Nieustannie stara się wyprowadzić mnie z równowagi i choć nie chcę, przed oczami majaczą mi nasze słowne gierki, z których czerpałem dziwną satysfakcję. Jednak tym razem nie podchwytuje próby i choć walczę sam ze sobą – milczę.
Ciszę, i przenikliwy wzrok Uchihy utkwiony w mojej twarzy, przerywa kelnerka, która podchodzi, aby zebrać od nas zamówienie. Przyglądam się jej bardziej niż powinienem, ale ona i tak tego nie widzi, zajęta zalotami w stronę Uchihy. Gdy mierzę ją spojrzeniem kolejny raz, zdaję sobie sprawę, że nic mi się w niej nie podoba. Zaczynając od pełnych piersi, a kończąc na długich nogach. Jest... nijaka. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzałem na jakąkolwiek dziewczynę – nie wspominając już nawet o Kate. Marszczę brwi, niepocieszony tymi wnioskami. To pewnie zmęczenie, myślę. Gdy wszystko się wyjaśni, będzie lepiej.
- Więc? – pytam wyczekująco, gdy ta odchodzi. – O czym chciałeś rozmawiać?
Jego przeszywające spojrzenie błądzi po mojej twarzy, jakby chciał zapamiętać każdy element, który na niej się znajduje.
- To, co słyszałeś... - zaczyna, ale szybko mu przerywam, grając pewnego siebie.
- Nie wiesz, co słyszałem – zauważam, uśmiechając się kpiarsko.
Marszczy brwi, niszcząc tym samym powagę, która zdobiła jego twarz, odkąd tu weszliśmy.
- Gdybyś łaskawie zechciał mi powiedzieć, nie byłoby problemu – warczy opryskliwie. Mrużę oczy. – Dlatego odpowiem na to, co wydaję mi się, że słyszałeś – dodaje już spokojniej.
- Niebywałe, co ja zrobię z tymi wszystkimi informacji – wzdycham teatralnie, emocjonując się na wyrost. – Może opchnę studentkom? Te na pewno oszaleją. Wiedziałeś, że masz swoje własne kółeczko adoratorek? Taki to pożyje – parskam śmiechem, ale widząc jego lodowate spojrzenie, zaprzestaje sarkastycznych odzywek. Reflektuję się, czując się nawet trochę głupio.
- Skończyłeś? – pyta szorstko, a jego palce bębnią w stół, jakby był wyjątkowo znudzony tą rozmową.
- Jeszcze nawet nie zacząłem – oznajmiam chłodno, nagle czując, że wcale nie chcę grać znowu biednego, nieśmiałego studenta. Przecież to on zaczął, mieszając mnie z gównem, więc dlaczego ja znowu mam ustępować? Niedoczekanie, myślę.
- Nie sprawiaj, że będę żałował tego spotkania.
- Prosisz chyba o zbyt wiele, patrząc na sytuację z uczelni - mój głos jest spokojny, zupełnie nie oddając wzburzenia, jakie targa mną w środku.
Przez to, że jego wzrok jest tak obezwładniający i chłodny, chęć kapitulacji rozsiada się w moim umyśle nader uciążliwie.
-Mógłbyś się w końcu uciszyć i posłuchać? – warczy. Patrzę na niego oburzony, otwierając usta, żeby odparować, ale szybko je zamykam, widząc grymas na jego twarzy. Patrzy na mnie jeszcze przez chwilę w ciszy, a potem kontynuuje. – Może zacznę od tego, że mój ojciec jest rektorem na uczelni i raczej nie jesteśmy w przyjaznych stosunkach. Tove się wściekła, gdy nas zobaczyła, a późniejsza wiadomość tylko spotęgowała jej złość. Nie, żeby obchodziło mnie to, co mówiła, ale jej tyrada była na tyle męcząca i długotrwała, że w pewnym momencie uznałem, chcąc nie chcąc, że może faktycznie ma rację, a cała ta sytuacja wyglądała inaczej, aniżeli ją sobie wyobrażałem – zerka na mnie, a gdy kiwam głową, ciągnie dalej – Ojciec średnio byłby zadowolony, gdyby to on nas zobaczył, w czym Tove miała szczerą rację. Mógłby mnie wywalić z uczelni – wzrusza ramionami. – I tak chce mi udowodnić, że bez jego pomocy nie znajdę lepszej pracy, więc tylko zrobiłbym mu przysługę. Dlatego moje zachowanie mogło pozostawiać wiele do życzenia, czego jestem świadomy. W każdym razie, chodzi o to, że powiedziałem, to co powiedziałem, żeby się odczepiła i nie drążyła tematu. Przyjaźnimy się, ale nie czuję się zobowiązany, żeby się jej z czegokolwiek spowiadać.
Moje brwi z sekundy na sekundę marszczą się coraz bardziej. Czuję, że Uchiha niemalże skończył już swoje samoistne wyjaśnienia i teraz zależy ode mnie, jakie pytania zechce zadać. A pytanie, które mnie nurtuje, wydaję się być nieziemsko niestosowne.
- Z Tove znamy się od dawna, właściwie od czasów licealnych, a ona całkiem serio podchodzi do tej relacji, więc jej reakcja nawet mnie nie zdziwiła. Bywa czasami przewrażliwiona, jeśli chodzi o mnie – dodaje znużonym głosem.
- Nie przyszło ci przypadkiem do głowy, że Tove mogłaby dołączyć do twojego fanowskiego klubu? – widząc jego zdezorientowanie, wywracam oczami. – Ale pan bywa niedomyślny – parskam, wyraźnie akcentując słowo „pan".
Teraz jego zachowanie zaczyna mieć jakikolwiek sens, spinając się w jednolitą całość. Czuję, jak wcześniejsza złość zaczyna mnie powoli opuszczać, sprawiając, że oddycham spokojniej. Nie, żeby zbytnio mnie to ruszyło, ale mam wrażenie, jakby wyimaginowany kamień, który ciążył mi przez cały dzień, nagle się rozkruszył.
- Jeszcze tego brakuje, żeby student mnie pouczał – mamrocze pod nosem i upija łyk soku, który kelnerka przyniosła całkiem niedawno. Odsuwając od siebie szklankę, oblizuje lekko wargi. – Nie bardzo mnie obchodzi, komu się podobam – ton jego głosu jest niski, chrapliwy, a mi przez tę kombinację jeżą się włoski na karku, bo coś mi mówi, że jego słowa nie do końca są zgodne z prawdą.
- No tak – odpowiadam w końcu, decydując się przemilczeć drugą połowę zdania. – Pewnie też jestem za głupi na pouczanie innych – mówię niby smutno, ale wyraźnie pobrzmiewa nuta zadziorności w moim głosie.
Uchiha taksuje mnie uważnym spojrzeniem.
- Twoja głupota jest całkiem akceptowalna – oznajmia niewzruszony, a zawadiacki uśmieszek majaczy na jego ustach. – Gdyby nie była, wolałabym wylecieć z uczelni niż tutaj siedzieć.
Łapię się teatralnie za klatkę piersiową, ocierając iluzoryczną łzę.
Nim się spostrzegam, dociera do mnie, że znowu to robimy. Bierzemy udział w czymś, co nie ma najmniejszego sensu, a mimo to nie chcę tego przerywać.
- Czymże sobie zasłużyłem na tak miłe słowa – podchwytuje, przesadnie dziwiąc się.
- Zadośćuczynienie. Sok masz w gratisie – mówiąc to, przeczesuje włosy dłonią. Uważnie sledze jego rękę, zauważając, że ma nienaganne palce. Długie i smukłe, wydają się być idealnie skrojone pod niego.
Przenikliwie się we mnie wpatruje, marszcząc nos. Odwzajemniam jego spojrzenie, ale poruszam się niespokojnie pod jego naporem. Nerwową ręką szturcham koszyk z serwetkami, które z cichym plaskiem upadają na podłogę. Zestresowany całą tą sytuacją, schylam się pod stół, a ta nagła zmiana ułożenia sprawia, że w głowie zaczyna mi się kręcić. Szybko podrywam się do góry, czując, jak fala gorąca mnie zalewa.
- Albo nażarłeś się ketchupu pod stołem, albo znowu leci ci krew z nosa – oznajmia, a jego wzrok jest dziwnie łagodny. Choć mam ochotę parsknąć śmiechem, przykładam jedynie chusteczki pod nos, starając się zahamować krwotok.
- Cholera – mamrocze, skołowany. – To pewnie przez zmianę ciśnienia – mój głos jest wyraźnie zagłuszony przez serwetki.
Kiwa głową na boki i zgarnia kluczyki ze stołu.
– Zbieraj się, pojedziemy do mnie, mieszkam niedaleko. Czuję się winny za naruszenie twojej twarzy i konsekwencje, które stale wychodzą na wierzch – wstaje.
A ja dalej siedzę, niepewny co mam zrobić. Miałem wrócić do domu, do Kate, przecież zrobiła ciasto na moje urodziny, a ja zostawiłem ją jak ostatni cham. Przełykam ślinę i macham przecząco głową.
- Muszę się zbierać do domu – mówię i również wstaję. Uchiha wywraca oczami.
- Nie zamierzam cię porwać, to zajmie jedynie chwilę. Opatrzę ci nos i możesz wracać – jego głos jest miękki, jednak nadzwyczaj pewny. Patrzę na niego w ciszy, czując, że moje oczy są nienaturalnie szeroko otwarte. Po części przez feralną sytuację z nosem, a po części przez jego słowa. - A może chciałbyś, żebym cię porwał? – parska śmiechem, widząc moją minę. Szybko się opanowuje, przybierając buńczuczny wyraz twarzy – o tyle, o ile można to zrobić z krwawiącym nosem.
- Codziennie o tym marzę.
- To dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień – mówiąc to, kieruję się w stronę wyjścia. Podążam za nim, walcząc z natrętnymi myślami, które bestialsko wypełniają moja głowę. Czuję się winny, idąc z nim, ale głupie byłoby wracać do domu w takim stanie. Kate zaraz chciałby jechać do szpitala, znając jej przewrażliwienie na moim punkcie, a ja wcale nie mam ochoty urządzać tułaczki po całym mieście, żeby ktoś zajął się moim nosem. Kate pewnie zaczęłaby panikować, a ja się wkurzać, bo nienawidzę przesadnej troski. Pójście z Uchihą, choć nieco kutasiarskie, wydaję się po prostu szybszym rozwiązaniem, myślę. Nieco się krzywię, nie tak wyobrażając sobie ten dzień.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top