Rozdział 35
(2/4 część maratonu)
Dobrze, że znajdujemy się w ciemnym korytarzu, blisko lochów i z dala od wścibskich wilczych oczu. Inaczej nie wiem co by sobie pomyślały wilkołaki tego stada, widząc na podłodze, zwijającego się z bólu Głównego Betę i jego siostrę, gadającą do pierścienia.
- Mama? - pytam się biżuterii, całkowicie zdezorientowana.
¬ Nie - mówi wyraźnie rozbawiona. - Jestem Rudgedon, kamień szlachetny, powstały z łez pierwszej wiedźmy, krwi pierwszego wampira i śliny pierwszego wilkołaka; Romulusa.
Czyli, jednak nie zwariowałam i ten pierścień faktycznie gada. Mam tyle pytań, ale zadam to najważniejsze.
- Dlaczego masz głos mojej matki? - pytam.
¬ Ona była moją ostatnią nosicielką, więc jej głos przyjąłem.
- Rozumiem - odzywam się po chwili zastanowienia.
¬ Jeśli Ci to przeszkadza mogę zmienić głos na ten, który należał do jednego z wcześniejszych właścicieli.
- Tak, to dobry pomysł. - stwierdzam. - Jakim cudem zrobiłeś to co zrobiłeś? - pytam, cały czas, nie mogąc wyjść z szoku. Pokazuję ręką na mojego brata.
¬ Rudgedony potrafią blokować magię, krew sprawić trującą dla wampira, a wilkołak, który ugryzie mojego właściciela, umiera - mówi męskim basem.
- Czegoś nie rozumiem. Rose podczas jednego z treningów nie raz mnie ugryzła i jakoś ona żyje.
¬ Działa to tylko wtedy, kiedy ja tego zechcę. Czyli przeważnie nigdy, dlatego praktycznie nikt nie zna wszystkich moim właściwości.
- To dlaczego akurat mi je ukazałeś? - pytam zbita z tropu.
¬ Szkoda, żeby tak szybko zginęła młoda Alfa Absolutna - mówi rozbawiony. - A tak po za tym to cię polubiłem. Tyle razy wpakowałaś się już w jakieś gówno, że to nawet nie do zliczenia i chyba żaden z moich poprzednich nosiciceli, nawet dużo starszych od ciebie, nie miał tyle złych wydarzeń w życiu co ty.
- Aha, dzięki - warknęłam, na co usłyszałam dźwięczny męski śmiech, dochodzący z kamienia.
- Octavia z kim ty gadasz? - pyta sceptycznie Max.
- Nie słyszałeś? - pytam zdziwiona.
- Ta, słyszałem twój monolog - powiedział już stojąc, ale znowu złapał się za głowę.
¬ Tylko Ty, nosząc pierścień jesteś w stanie mnie usłyszeć - odzywa się Rudgedon.
No tak, to wyjaśnia dlaczego mój brat go nie słyszał i pewnie uważa mnie teraz za wariatkę.
- Idź - odzywa się czarnowłosy.
- Co?
- No idź po Rose, przypomniało mi się, że to jej szukasz - mówi twardo mój brat.
- Ani mi się śni. Dopiero co cię odzyskałam - oznajmiam i mocno przytulam brata co odwzajemnia. Po chwili mnie od siebie odsuwa.
- Nic mi nie będzie. Wszystkie wspomnienia wróciły. Te złe też - mówi i się ledwo zauważalnie krzywi. - Ale to dobrze. Wiem, jak się zachowywać i postaram się, jak najdłużej odciągać od ciebie Alfę. Chociaż, znając Pana i władcę pewnie siedzi na swoim drogim fotelu i pracuje.
- Poradzę sobie - dodaje i szczerze się uśmiecha.
Nadal, nie będąc pewna kieruję się w stronę lochów. Muszę myśleć o moich przyjaciołach, a nie o sobie. Ufam Maxowi, jak nikomu innemu i skoro powiedział, że da sobie radę to tak będzie. Wiele osób nie przepada za swoim rodzeństwem. Ja też nie znosiłam towarzystwa Maxa, ale śmierć mamy bardzo nas do siebie zbliżyła. Nadal się kłóciliśmy, ale po chwili oby dwoje się przepraszaliśmy, co zawdzięczamy w większej mierze naszemu ojcu.
Zakładam z powrotem maseczkę i poprawiam niesforne kosmyki włosów, które zdążyły wypaść spod czapki. Na końcu korytarza, tego po lewej od schodów, znajdują się metalowe drzwi, zapewne dźwiękoszczelne, bo zupełnie nic nie słychać.
Próbuję bezszelestnie wejść do środka, co jako tako mi się udaje. Kiedy zamykam drzwi, daje się słyszeć przepełnione bólem krzyki więźniów. Nie skupiam się na nich zbytnio, nie pozwalając rozproszyć zmysłów. Rozglądam się dookoła i nie widzę żadnych strażników. Wychylam nos spod maski, dzięki czemu wszystkie zapachy docierają do mnie mocniejsze. Mam ochotę kichnąć od zapachu kurzu, krwi i szamba. Strasznie tu śmierdzi, ale czego ja się spodziewałam, że będzie pachnieć fiołkami i ciasteczkami. Nagle dociera do mnie znajomy zapach. Na tle innych jest bardzo stłumiony, jednak po kilku latach jestem w stanie rozpoznać go wszędzie.
Rose!
Biegnę za zapachem, jakbym się bała, że za chwilę się rozpłynie i zniknie. Kilka razy się poślizgnęłam, lecz za każdym razem udało mi się utrzymać równowagę. Za czwartym zakrętem jest kolejny rząd cel, lecz ten jest zadziwiająco pusty. Zapach prowadzi mnie do przedostatniej z cel. Osoba siedzi w całkowitej ciemności przez co nie mogę jej dostrzec.
- Rose, żyjesz? - za to pytanie, walnełam sobie mentalnego face-palma.
Serio, żyjesz?!
To tak jakbym zapytała osobę, która zapadła w sen, Śpisz?
Zero odzewu. Mam nadzieję, że nie obcięli jej języka, a jeśli tak?!
Podchodzę bliżej krat, a dziewczyna siedzącą w kącie wolno podchodzi do mnie.
Mam zamiar krzyczeć z radości kiedy zauważam znajomą postać, lecz zauważam jej twarz. Tak znajomą, a jednak obcą. Ogromne sińce pod oczami, zapadnięte policzki i szara, matowa skóra. Jest tak wychudzona, że z tej odległości mogłabym policzyć każdą, wystającą kość. Nie wygląda, jak ta sama optymistyczna Rose, prędzej porównałabym ją do chodzącej śmierci. Spojrzałam w jej oczy i nie mogłam powstrzymać odruchu cofnięcia się o krok. Jej oczy nie wyrażały nic. Były martwe. Widziałam już takie i to nie u Jamesa.
Z przerażeniem, przyłożyłam ręce do ust, tłumiąc rodzący się krzyk złości i rozpaczy.
- Boże, Rose. Powiedz. Powiedz, że on żyje - udaje mi się wypowiedzieć przez zaciśnięte gardło.
Dziewczyna na moje słowa podnosi na mnie swoje zimne spojrzenie, a jej oczy wypełniają się nowymi łzami.
- Nicole... - wyszeptuje i bezsilnie opada na kolana. - Ona go zabiła! - krzyczy i pociąga się za włosy.
Dotykam krat, chcąc się do niej dostać.
¬ To wchodź.
Ciągnę za wejście do celi, które okazuje się otwarte. No tak te cele muszą być zaczarowane. Rzucam się w objęcia Rose i czuje jak lekarski fartuch przesiąka jej łzami.
- Dziękuję - szepczę cicho.
¬ Współczuje jej, strata mate to coś okropnego - mówi, jakby zamyślony.
Jak Nicole mogła to zrobić? Zabić własnego brata!
- Rose, bardzo mi przykro, ale nie czas na żałobę. Musimy uciekać.
- Nigdzie nie idę. Chcę umrzeć - mówi obojętnie.
- Nie mów tak - karcę ją. - Mój ojciec miał siłę dla rodziny, ale przede wszystkim dla swojej zmarłej mate. Pomyśl, Oliver by tego nie chciał.
- Ale go tu nie ma! - wrzeszczy, jakby z wyrzutem, żeby po chwili znowu zalać się łzami.
- Csiii, wiem skarbie, ale ty masz po co i dla kogo żyć. Proszę zrób to dla mnie i Luka.
Kilka minut zajmuje dziewczynie uspokojenie się, po czym, już pewnie, odpowiada.
- Pomogę Ci uciec, może mi też się uda. Jeśli nie to przynajmniej spotkam ponownie Olivera w zaświatach. - na to ostatnie się rozmarzyła.
Szybko sprowadzam ją na ziemię i dzięki oparciu na moim ramieniu, wybiegamy z celi. Drzwi wyjściowe były na przeciwko klatki schodowej, więc, gdy nikt nie patrzył, szybko wyszłyśmy. W lesie zdjęłam przemoczony łzami fartuch i zostałam w czarnym topie. Było mi o wiele łatwiej biec. Gdy byłyśmy trochę głębiej w lesie, na chwilę przystanęłyśmy, żeby Anderson mogła odpocząć. W między czasie opowiedziałam jej o tym co ją ominęło. Mianowicie moim "kochanym" mate i Maxie. Rose powiedziała mi o wszystkim co się działo z jej perspektywy. Poczułam ogromne wyrzuty sumienia. Nicole zabiła Olivera, bo bała się mnie...
Kiedy nabrałyśmy tchu, ruszyłyśmy marszem na zachód.
-------------------------
Następny w piątek!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top