Rozdział 31

(1/3 część maratonu)

Podniósł głowę i spojrzał na mnie swoimi szkarłatnymi ślepiami. Na jego policzku widocznie odznaczała się moja odciśnięta dłoń. Poniżony i wkurzony do granic możliwości odbija się od ziemi i biegnie w moim kierunku. Ruchy Aarona są tak szybkie, że nawet sekundy nie zajęło mu pokonanie kilku dzielących nas kroków.

Próbuję się ruszyć. Użyć mocy, żeby się obronić, ale nie mogę nic zrobić. - Coś mnie blokuje. - stwierdzam z przerażeniem.

~ Nie coś, tylko ktoś. Jeśli mamy umrzeć to cieszę się, że właśnie w ten sposób. ~ mówi pewnie.

Po kilku nieudanych próbach przejęcia kontroli nad ciałem, poddaję się.

Pazury wściekłej hybrydy zaciskają się co raz mocniej na moim gardle. Czuję, że odpływam. W chwili zbliżającej się śmierci przez moją głowę przelatują miliony wspomnień. Jednak dłużej zatrzymuję na jednym. - Takim, który chcę zapamiętać na zawsze.

- Ta nie.

- Ta też nie. - mówię głośniej, przekładając w szafie wieszaki.

- Nie, nie, nie, nie!

- Ugh, czy nigdzie nie ma chociaż trochę ładnej sukienki?! - wrzeszczę zrezygnowana i ze złością rzucam poduszką. Jak się okazuje mam niezłego cela, bo rzucam we wchodzącą do pokoju mamę.

- Co się stało, kochanie? - pyta przejęta, widząc pojedyncze łzy spływające po mojej dziecięcej twarzyczce.

- Nie mam w co się ubrać. - jęczę zrezygnowana i wciskam twarz w małą poduszkę.

Mama, słysząc to patrzy na mnie zdziwiona, a po chwili zaczyna śmiać się w niebo głosy. Posyłam jej wkurzony wzrok co na szczęście przynosi rezultat.

- Masz sześć lat, a więcej sukienek w szafie ode mnie. - oznajmia rozbawiona.

- No bo Ty nosisz pięć na krzyż, a ja chce wyglądać za każdym razem jak prawdziwa księżniczka. - wyrzucam z siebie.

- Słońce - mówi mama kojącym tonem i przytula do swojej piersi. - Jesteś piękna i bez przesadnie ozdobionych sukienek czy spódniczek. Dla mnie wyglądasz cudownie w geterkach w kolorowe groszki.

- Naprawdę? - pytam.

Mama odsuwa się i kuca na moją wysokość.

- Tak - odpowiada szczerze i ociera moje łezki. - Najważniejsze, żebyś czuła się dobrze sama ze sobą

Uśmiecham się i szczęśliwa, wyciągam z szafy moje ulubione legginsy w kolorowe kropeczki i białą bluzkę z serduszkiem. Prosto, ale wygodnie.

- Idziemy na śniadanie?

- A zrobisz mi placuszki z nuttellą? - pytam, robiąc oczka niczym kot ze Shreka.

- Oczywiście, księżniczko - mówi i schyla się, imitując pokłon.

Prawie tarzamy się po ziemi ze śmiechu. Jednak chęć pysznego jedzenia zrobionego przez mamę, sprawia, że nadzwyczaj szybko się opanowuję i niemal siłą zaciągam Claire do kuchni.

Po miłym wspomnieniu nachodzi mnie kolejne, tyle, że mniej warte zapamiętania.

Jak zwykle w czarnych dresach, które dostałam od mamy tuż przed jej śmiercią i pierwszej lepszej bluzie, wychodzę z pełnym smutku wyrazem twarzy przed dom główny.
Kilka kroków przed znienawidzoną szkołą staję jak co dzień z wahaniem, lecz szybko się przełamuję i opuszczam głowę, jeszcze bardziej chowając się pod kapturem.

- Patrzcie, niemowa idzie! - krzyknął jakiś chłopak. Po głosie od razu poznałam, że jest to wilkołak, od którego wszystko się zaczęło; Liam Wilson.

Moja reakcja nie różniła się od poprzednich. Czyli patrzenie pod nogi i ignorowanie wszystkich dookoła. Nawet moja najlepsza przyjaciółka odwróciła się ode mnie po śmierci matki. Właściwie to jej się nie dziwię, prawie w ogóle przestałam się odzywać, bardzo mało jadłam i już się nie uśmiechałam. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do wiadomości, że moja mama odeszła i przełamuje wszystkie bariery. Niestety jest to powolny proces, a zachowanie moich rówieśników mi tego nie ułatwia. Otwieram się tylko przy moim tacie i bracie. Tylko oni mi zostali.

Już pod klasą czekamy na dzwonek. Kiedy upragniony dźwięk nadchodzi, wstaję pospiesznie z ławki, żeby jak najszybciej być w klasie i już po wszystkich lekcjach po prostu stąd wybiec.

Nie jest mi to dane, ponieważ Liam wyjmuje coś z plecaka i rzuca tym we mnie. Tym czymś jest jajko. Pech chciał, że trafiło w spodnie.

Wzrasta we mnie gniew i flustracja. Tak bardzo chciałabym mu przywalić i zmieść ten podły uśmiech z jego twarzy, ale powstrzymują mnie słowa, które kiedyś wypowiedziała Claire; "przemoc nie jest rozwiązaniem problemu". Nie wytrzymuję i zaczynam szlochać przy wszystkich. Najszybciej jak się da chwytam plecak, olewam krzyk nauczyciela i wbiegam do toalet. Zamykam się w jednej z kabin i zsuwam bezradnie po ściance, nie przestając płakać. Zrywam kilka listków papieru toaletowego i próbuję zetrzeć te paskudne jajko.

Po kilku minutach nieustannego tarcia o dresy, słyszę głośne pukanie do kabiny. Nie odpowiadam.

- Octavia...

- To damska, wyjdź stąd! - krzyczę przez płacz.

- Proszę cię, wyjdź. - nie przestaje mówić Max.

- Nie!

- Jesteś moją siostrą, muszę wiedzieć co się dzieje - oznajmia. - Nie rozumiem...

Podminowana otwieram kabinę z hukiem, uderzając drzwiami.

- Tu nie ma czego rozumieć, Max. Mama odeszła, a razem z nią kawałek mnie. - wyznaje smutno. - Nikt mnie nie lubi. - dodaję.

- Po prostu nie rozumieją przez co przechodzisz.

- Wszyscy mnie nienawidzą i cały czas robią głupie żarty i mi dokuczają. - mówię z żalem i pokazuje na swoje spodnie.

- Kto to zrobił?! - krzyczy, a jego oczy błyszczą złotem.

- Max, wypiorę je. - mówię, próbując go uspokoić. Ma dwanaście lat, nie panuje jeszcze nad przemianą. Tak samo jak ja.

- To, że są tacy głupi, żeby nie potrafić sobie wyobrazić przez co przechodzisz, nie upoważnia ich do niszczenia twoich rzeczy. A ty kochasz te spodnie, dostałaś je przecież od mamy. Oni muszą za to zapłacić! - krzyczy Max i uderza pięścią, roztrzaskując kafelki na drobny mak.

- Max, boję się. - mówię cicho i zamykam oczy.

On, widząc to szybko się opanowuje i chowa pazury. Przytula mnie.

- Już nikt nigdy cię nie skrzywdzi. Obiecuję Ci. - przysięga mój brat.

- Dziękuję. - odpowiadam i po raz pierwszy od trzech lat szczerze się uśmiecham.

Szkoda, że nie mógł tego zobaczyć, gdy mnie przytulał.

Kocham cię Max, nawet jeśli za dziecka tak mocno tego nie okazywałam to po twoim zniknięciu nie było dnia, żebym o tobie nie myślała. Mam nadzieję, że dane nam będzie ponowne spotkanie w zaświatach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top