Rozdział 30
Pierwsze promienie słońca wpadły do pomieszczenia przez niewielkie okienko przy suficie. Po kilku kolejnych, nudnych godzinach, kiedy słońce jest już wysoko nad horyzontem do pokoju wchodzi różowowłosa. Podaje mi czarną torbę foliową oraz talerz z kanapkami i pospiesznie kieruje się w stronę wyjścia.
- Proszę, zaczekaj. - mówię na tyle głośno, żeby moje słowa do niej dotarły.
Dziewczyna staje w miejscu zapewne, zastanawiając się czy wyjść czy zostać. Na szczęście odwraca się do mnie i widząc jak klepię miejsce obok siebie na łóżku, niepewnie na nim siada. Zauważam wystający z jej kieszeni notes.
- Jak masz na imię?
Jej wzrok ląduje na bluzie, z której po chwili wyciąga zeszycik. Panuje zupełna cisza, którą zagłusza jedynie bazgranie długopisem po kartce. Dziewczyna kończy pisać i podaję mi do przeczytania kartkę.
Ann
- Proste, ale piękne imię. - odpowiadam miło i jeszcze szerzej się uśmiecham. Ann wydaje się być speszona moją wypowiedzią, ale odbiera ode mnie notes, na którym ponownie pisze. Tym razem trochę dłużej.
Muszę już iść, Alfa będzie na mnie zły, a zostało mi jeszcze zanieść jedzenie dla Rose.
Rose?!
Zdziwiona podnoszę głowę, żeby zarzucić Ann pytaniami, ale w tym samym momencie słyszę zamykane drzwi na klucz. - Skubana jest szybka.
~ Musimy uwolnić Rose ~ oznajmiam bez chwili zastanowienia.
~ Mówisz jakby była w więzieniu. Uspokój się to wataha naszego mate.
~ A jeśli chce się czegoś od niej dowiedzieć, na przykład o mnie. Myślisz, że skończyłoby się na grzecznym zadawaniu pytań? On nie jest święty. Miałyśmy go zabić, pamiętasz?
~ Nie wspominaj o tym ~ warczy, lecz po chwili skomli. ~ Strasznie żałuję, że kiedykolwiek tak pomyślałam.
~ Proszę pomóż mi chociaż zobaczyć czy nic jej nie jest.
Przez chwilę panuję nieznośna cisza.
~ To nasza przyjaciółka ~ dodaję.
~ Niech Ci będzie. ~ odpowiada w końcu. ~ Chociaż i tak jestem niemal pewna, że jest cała i zdrowa.
Może i fizycznie tak, ale z psychiką po śmierci Olivera, może być nie ciekawie. - dopowiadam sobie, w zamkniętych od wilczycy, myślach.
Z powodu niesamowitego głodu już w kilka sekund opróżniam, przyniesiony przez Ann talerz z jedzeniem. - Może zobaczę co jest w torbie? - Tak jak pomyślałam, tak zrobiłam. W torbie okazały się być czarne jeansy, czarny top i jaskrawoczerwona bluza. W łazience myję się jedynym żelem pod prysznic jaki znalazłam, czyli oczywiście jakimś męskim i przebieram się w świeże ciuchy. O dziwo wszystkie ubrania są w moim rozmiarze, jednak najbardziej przerażające jest to, że koronkowa bielizna, która uchowała się gdzieś na dnie torby, też idealnie na mnie pasuje.
Zanudzę się tutaj na śmierć. - stwierdzam przybita.
Po kilku dłużących się minutach, może godzinach, w sumie nie wiem, słyszę otwieranie się drzwi. Szczęśliwa, że będę mogła "porozmawiać" z Ann o Rose, szybko wstaje z łóżka ze szczerym uśmiechem, który tak jak się pojawił, tak szybko zniknął. Dlaczego? Bo w drzwiach z naleśnikami w rękach stał nie kto inny jak Aaron Gastrell.
Tylko jego tu brakowało.
~ Tak ~ odpowiada Cana.
Ona już chyba totalnie zgłupiała. Wiesz co to sarkazm? Eh nie ważne, nic do niej nie dociera, bo całkowitą uwagę skupia, gapiąc się na Alfę.
Zaraz, zaraz.
Jeśli ona nie odwraca wzroku od Aarona i wręcz ślini się na jego widok to ja automatycznie też się na niego patrzę!
Tak dopiero teraz to zrozumiałam. Szczególnie, że jego usta zdążyły już ułożyć się w kpiącym uśmieszku. Dodajesz mu tylko powód do wywyższania się, a jego ego osiągnęło rozmiar kuli ziemskiej. - mówię wkurzona w myślach.
- Może trochę za ostro cię wczoraj potraktowałem - oznajmia cicho. - Zamieszkaj ze mną.
Rzekł stanowczo, lecz co dziwne nie użył nawet głosu alfy.
- Proszę. - dodał tak cicho, że wyczytałam te słowo jedynie z ruchu jego warg.
Jednak ja nadal pozostaje nieugięta.
~ No na co czekasz, zgódź się!
- Nie
- Że co? - pyta, niedowierzając, że ktoś jest w stanie mu się sprzeciwiać.
Wielki zadufany w sobie kretyn. Chodzi mu tylko o to, że jutro jest pełnia. Nie mam za miaru dać mu się oznaczyć ani tym bardziej przelecieć i tym samym dopełnić procesu sparowania. Niech sobie weźmie inną, chętną wilczycę na zaspokajanie swoich seksualnych potrzeb. U wilkołaków pełnia działa pobudzająco. W ten dzień zawsze chodziłam na polowanie w skórze Cany, ale nigdy nie odczuwałam potrzeb w "takim sensie" , głównie ze względu na brak mate. Jak mam być szczera, boję się co zrobię, jeśli zostanę tu na ten czas. Pokłócona z Caną, mogę stracić kontrolę, bo będę bardziej podatna, a tego bym nie chciała, bo najprawdopodobniej wylądowałabym z tym dupkiem w łóżku.
Aaron marszy ze złością brwi, lecz stara się uspokoić. Widzę to po tym jak bierze kilka głębszych wdechów. Ledwo powstrzymuję się od parsknięcia śmiechem.
Idiota.
- Przyniosłem Ci nawet na zgodę naleśniki. - dodaje, sciszonym głosem.
Pewnie sam nie wierzy jak nisko w tej chwili upadł, bo to przecież wilkołak, którego własna mate nie obchodzi. Pewnie jego wewnętrzne wcielenie kazało mu tu przyjść.
- W dupę sobie wsadź te naleśniki. - mówię z nieukrywaną złością.
Gastrell nic nie mówi tylko podchodzi do mnie jeszcze bliżej. Tak, że między nami ledwo mieszczą się naleśniki. Moja wilczyca wzdycha z przyjemności, za to ja ledwo powstrzymuje odruchy wymiotne na myśl iloma chorobami wenerycznymi jest nosicielem. Ich to pewnie nie zliczę.
Mężczyzna kładzie naleśniki na łóżko, pochylając się twarzą do mojej tak, że nasze usta dzieli tylko kilka centymetrów.
Już mam zamiar się odsunąć, kiedy on szybkim ruchem chwyta mnie brutalnie za kark i zachłannie całuje.
Cała czerwona ze złości, mocno go od siebie odpycham, aby zadać siarczysty policzek. Charakterystyczny plask roznosi się po pomieszczeniu.
~ Coś ty zrobiła?! ~ krzyczy spanikowana Cana.
Może faktycznie trzeba było to przemyśleć. - zastanawiam się, widząc, ledwo panującego nad sobą wilkołaka.
--------------------------
Długo mnie nie było i od dzisiaj dłużej może zająć za nim napiszę i wstawię rozdział, bo mam zamiar jak najlepiej wszystko doprecyzować.
Zaczynam też pisać nową książkę, więc mam nadzieję, że jak kiedyś ją wstawię to zajrzycie😁
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top