Prolog: żegnaj, idealny chłopcze


Dnia dwunastego kwietnia, wszyscy zapomnieli o dziewięcioletniej dziewczynce. Znowu.

Wszyscy patrzyli na Olivię, która czekała na samochód rodziców z futerałem w dłoniach. Usiadła na krawężniku tak, by samochody jadące do szkoły, od razu ją zauważyły. Myślała, że rodzice za chwilę się pojawią. W końcu, w godzinach szczytu, zdarzały się korki. Mogli czekać. Po pół godziny jednak zaczęła iść w stronę szkoły. Cała przemoczona. Cała się trzęsła. Nie mogła się powstrzymać, by nie szczękać zębami. Objęła się chudymi ramionkami, gdy szła w strugach deszczu. Na parkingu prawie nie było samochodów. Wszyscy zapewne oglądali telewizję w domach. Ale nie ona. Została, by odrobić lekcje. Rodzice uprzedzili, że mogą się spóźnić, ale nie aż tyle. Pół godziny. Tłumaczyli, że Thomas musiał występ muzyczny. On był najważniejszy. Thomas umiał idealnie zagrać na skrzypcach dowolny utwór. Thomas miał o wiele lepsze oceny od niej. Thomas miał wiele przyjaciół.

Przegryzła wargę, popychając ciężkie drzwi. Weszła do szkoły, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Cała drżała. Odgoniła myśli o bracie i zaczęła iść do biura sekretarki. Nawet nie zapukała. Po prostu weszła. Pani Stevenson cały czas siedziała przy biurku, wypełniając jakieś papiery. Podniosła wzrok, gdy usłyszała pociągnięcie nosem Olivii.

— Znowu? — zapytała tylko.

Olivia przyjrzała się kobiecie. Nie była za młoda, ale też nie stara. Zawsze nosiła okulary w czarnych oprawkach i garsonki. Siwe włosy związywała w kok. Miała miły uśmiech. Zawsze się uśmiechała na jej widok.

— Znowu — powiedziała tylko i usiadła na miękkim fotelu, tuż naprzeciwko pani Stevenson.

Sekretarka wzięła telefon i zadzwoniła do jej rodziców. Nawet nie musiała spisywać numeru z kartki. Już go pamiętała. Dzwoniła do nich co najmniej raz w tygodniu. Zazwyczaj w jej sprawie. Czasem dlatego, że dzieci dokuczały jej ze względu, że jak wychodzili na dwór, ona siadała pod drzewem, pisała nuty albo grała na skrzypcach. Nie umieli zobaczyć piękna, które Olivia dostrzegała bez problemu.

— Pani Chamberlain. Witam. Tutaj Anna Stevenson.... — rozmawiała z jej rodzicami. Wstała zza biurka i okryła ją grubym kocem. Olivia wtuliła policzek do miękkiego materiału. Kochała ten koc. Mocno się nim okryła i sięgnęła po skrzypce. Zaczęła grać cichutko część skrzypiec z Dance Macabre Camille Saint-Saens. Przymknęła oczy, pozwalając myślom krążyć wokół wszystkiego, czego chciały.

— Olivio — szepnęła pani Stevenson, gładząc jej mokre włosy. — Pojedziemy do szpitala, dobrze?

Patrzyła na sekretarkę szeroko otwartymi oczami. Nie rozumiała.

— Wie pani, że mam dziś urodziny? — powiedziała, uśmiechając się.

Kobieta zrobiła zdziwioną minę.

— Naprawdę? A które masz dziś urodziny?

— Dziewiąte. — Uśmiechnęła się, pokazując lukę w uzębieniu.

— Wow. No no, Olivio. Jesteś już dużą dziewczynką.

Klepnęła dziewczynkę po głowie, z uśmiechem. Zdawało się jej, że w oczach sekretarki zobaczyła smutek. Ale dlaczego miałaby się smucić? Miała dziś urodziny! To, że rodzice o niej zapomnieli, to nie było czymś, co mogło zniszczyć jej humor. Tłumaczyli, że Thomas miał po prostu koncert. Musiał wystąpić. Był ideałem. Umiał zagrać wszystko! Często przychodził do Olivii i grał utwory, o których nawet nie śniła! Był idealny. Idealny brat. Musieli go pokazywać światu.

Sekretarka spacerowała po biurze, zbierając rzeczy, wrzucała je do torby, mówiła do siebie. Kiedy wymieniła całą listę przedmiotów, mocno otuliła Olivię kocem, spakowała jej skrzypce do futerału, delikatnie, wzięła je i dziewczynkę za rękę. Z uśmiechem ją ujęła i podskakując, opowiadała o tym, co rodzice jej obiecali na urodziny:

— Ma być tort! Taki ogromny! Taki jaki uwielbiam! Lodowy. Wie pani jakie smaki? Czekoladowy! Lubi pani czekoladę? Bo ja uwielbiam! Albo waniliowy, bo Tom nie może za dużo jeść czekolady... Rodzice nie lubią, kiedy jem dużo słodyczy. Wtedy ponoć nie umiem grać. Ale też mają być balony! I klown! Robiłby zwierzątka z balonów. Lubię zwierzątka, ale nie możemy ich mieć. Tom ma alergię. Ale mama powiedziała, że jak będę grzeczna, to mi kupi rybkę! Może mi ją da na urodziny? Fajnie by było...

Pani Stevenson uśmiechała się, słuchając jej monologu. Okryła dziewczynkę kurtką i pobiegły do samochodu. Przez całą drogę do szpitala, buzia się jej nie zamykała. Nawet po pół godzinnej jeździe, deszcz nie ustawał. Weszły do białego budynku i... dopiero wtedy buźka Olivii się zamknęła.

Cała się trzęsła. Ale nie z zimna. Było jej ciepło. Nie rozumiała tego. Starała się nie trząść, ale nie mogła. Ciało się jej nie słuchało. Dużo osób stało przy recepcji i krzyczało coś. Nic nie rozumiała. Krzyk zlewał się w jeden wielki wrzask. Zakryła uszy i zacisnęła oczy. Nie chciała tego widzieć ani słuchać. Pani Stevenson wzięła ją na ręce, przedostała się do pani w białym stroju tuż za ogromnym biurkiem i prawie krzyknęła:

— To jest córka Chamberlainów! Gdzie oni są?

Olivia nie usłyszała odpowiedzi, ale pani Stevenson skinęła głową i zaczęła iść. Tłum coś krzyczał za nimi. Objęła szyję sekretarki, gdy ochroniarz zatrzymał ludzi tuż przy wejściu do niebieskiego korytarza. Zaczęła się rozglądać. Było podejrzanie cicho... Słyszała tylko ciche pyknięcia. Nie znała tego dźwięku. Przez całą drogę tylko myślała, czy Thomas je zna...

Postawiła ją na ziemi, kiedy doszli do jakiś otwartych drzwi. Olivia mocno okryła się kocem. Już się nie trzęsła, ale kochała ten koc. Pachniał panią Stevenson. Jej perfumami. Nie chciała się z nim rozstawać.

Wszyscy stali do niej tyłem. Nie widziała ich twarzy. Jedynie profil mamy, która pochylała się nad łóżkiem, tuż obok pikającej maszyny. Stawiła niepewny krok... A później kolejny. Zaczęła iść w jej stronę. Kilka osób się za nią obejrzało, ale zaraz odwracali wzrok w tę samą stronę. Zasłaniali jej. Nawet stojąc na palcach, nie mogła nic dostrzec. Dopiero tuż za matką dostrzegła to, co wszyscy. Leżącego Thomasa. Miał zamknięte oczy. Dlaczego wszyscy oglądali, jak spał? Miał rozpiętą koszulę. Nie był już opalony tylko blady. Skórę miał cienką. Nie poznawała go. Do klatki piersiowej i rąk przykleili mu rurki.

— Thomas! — krzyknęła, biorąc go za rękę. — Wiesz, że umiem zagrać nowy utwór? Tak samo dobrze, jak ty! Thomas! Będę skrzypaczką jak ty! A klown da mi balona w kształcie konika! Będziesz chciał się pobawić? Thomas!

Matka spojrzała na nią.

— Olivia, odłóż ten ohydny koc — syknęła tylko i spojrzała znów na Thomasa.

Dziewczynka podeszła do krzesła tuż przy rogu pokoju. Położyła na nim delikatnie kocyk, wspięła się i się okryła, tworząc bezpieczną przestrzeń. Wyobrażała sobie, że utkwiła w kokonie i za chwilę zamieni się w motyla, i odleci ku niebu.

Thomas się nie budził. Zostało tylko kilka osób. Nikt nie zwracał uwagi na Olivię. Nudziła się. Nie miała nawet odwagi poprosić o skrzypce. Siedziała w ciszy, kompletnie ignorując rozmowy dorosłych.

— Sto lat, sto lat, Olivio — nuciła cichutko, wyrywając sznureczki z kocyka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top