Rozdział 4.

Pov. Lekarz.

Znowu szedłem do niego. Jego oczy, mówiły zbyt wiele. Gnębiony, bity, ponirzany. Siniaki, cięcia i inne, dają mi wiedzę, iż jest on na skraju wytrzymania.
Wiem, że oboje czekamy na ten jeden moment.

Tak naprawdę, to żal mi go.  Gdybym mógł, cofnął bym czas.

-Dzień dobry. Czym mogę służyć?-zapytał młody mężczyzna.

-Chcieli byś my zgłosić, iż nasz syn, potrzebuje pomocy. Jest mały, a się samo okalecza, a w jego plecaku znaleźliśmy tabletki nasenne. Tak bardzo się martwimy.-odparła młoda kobieta w czerwonej, opinajacej, eleganckiej sukience do kolan, z tego samego koloru portmonetką oraz szpilkami o ciemniejszym odcieniu.

-Właśnie.-poparł ja biznesmeńsko ubrany mężczyzna, na oko 36 lat.

Lekarz spojrzał na nich nie pewnie, po czym prosząc o spotkanie z synem, zajął się sprawą papierową i zaczął przeglądać kartotekę owego dziecka.

Po miesiącu spotkał się z chłopcem, który pomimo iż siedział sam kolorujac, nie miał żadnych nieprawidłowych zachowań.

Z moich wspomnień, wyrwał mnie huk.
Nie. To nie on. To tylko kolejny samobójca, z sali 142.

Jako lekarz, nie mogę nic zrobić. Szczerze? Nawet mam nadzieję i wierzę, że mój ukochany pacjent, z którym spędzam każda noc obserwując jego każdy, chociażby najmniejszy ruch. Czasem nawet chciałbym go wziąć w posiadanie, jego ciało, uśmiech, dotyk, zalety i wady, cały charakter.

Hahaha, to aż zabawne. Jak lekarz morderca, może wypowiadać się o kolejnym wyrzutku społecznym, odtrąconym przez matkę naturę. Jestem lekarzem i nie powinno mnie łączyć nic, z moimi pacjetami. Więc, czemu nie potrafię nad tym zapanować?

-Panie doktorze!-do pokoju jak tornado wpadła pielęgniarka, a mnie ogarnęło przerażenie jej wieścią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top