Rozdział 1
Mam na imię Lizzie. Jestem 22-letnią dziewczyną o kasztanowych włosach i piwnych oczach. Moja historia zaczyna się w mieście Savannah przy punkcie ewakuacyjnym Pomnika Kościuszki. Do tej pory wszystko szło po mojej myśli, nawet dotarcie tutaj mimo zablokowanych autostrad, nie stanowiło większego problemu. I może nadal byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że mężczyzna przede mną przemienił się właśnie w jedno z tych cholernych monstrów, a wojskowi zaczęli strzelać gdzie popadnie. Ze zgromadzonych wokół pomnika ludzi, ocalałam tylko ja i młody brunet, bo przygniotły nas trupy niewinnych ofiar. Chłopak, gdy tylko mnie zobaczył, od razu chciał pomóc mi wstać, ale najpierw sam musiał wydostać się ze stosu ciepłych jeszcze ciał.
- Jestem Ellis, a ty? - spytał, podając mi rękę.
- Elizabeth, ale mów mi Lizzie albo Liz - odpowiedziałam, próbując nie patrzeć na otoczenie.
- Piękne imię dla pięknej dziewczyny - powiedział, uśmiechając się zbyt promiennie jak na zaistniałe okoliczności.
- Od razu pięknej - prychnęłam.
- Dla mnie pięknej - podkreślił, patrząc mi w oczy.
Byłam wdzięczna, że odwrócił moją uwagę od leżących wszędzie trupów, ale takie komplementy były cokolwiek nie na miejscu. Po chwili milczenia, odchrząknęłam:
- Ekhem, kolejny punkt ewakuacyjny jest w hotelu.
- Więc chodźmy tam.
- Tak bez broni? Daleko nie zajdziemy.
- Może znajdziemy coś tutaj...
Rozdzieliłam się z brunetem w poszukiwaniu czegoś nadającego się do walki. Niestety, niczego nie znalazłam. Po kilku minutach, sfrustrowana, usłyszałam jak chłopak krzyknął, że znalazł siekierę. Idąc w stronę jego głosu, potknęłam się o mała, szmacianą paczkę z naszytym na niej czerwonym krzyżem. Apteczka! Wiedząc jak ciężko teraz o jakiekolwiek suplementy, wzięłam ja, a po chwili zastanowienia zaczęłam przeszukiwać teren dookoła znaleziska. Znalazłam jakiś pistolet z dwoma magazynkami. Może to niewiele, ale zawsze coś. Z uśmiechem na twarzy wróciłam do nowego znajomego.
- Już myślałem, że coś cię tam zjadło - powiedział pół żartem, pół serio.
- Wybacz, po prostu prawie zabiłam się o to - wyjaśniłam, pokazując mu apteczkę. Chłopak gwizdnął cicho.
- Nieźle, a znalazłaś może jakąś broń?
- Tak, pistolet, ale mam do niego mało amunicji.
- Czyli to ostateczność - podsumował. - W takim razie, będę twoim rycerzem.
Poczułam jak na moje policzki spływa rumieniec.
***
Gdy wreszcie udało nam się uciec z miejsca rzeźni, spotkaliśmy mężczyznę około czterdziestki. Odpędzał od siebie hordę przy pomocy kija baseballowego. Mój towarzysz ruszył mu pomocą. Chciałam do nich dołączyć ale usłyszałam dziwny krzyk (?), bo chyba tak to mogę nazwać. Stanęłam jak wryta i nim zdążyłam zareagować, coś o sporych rozmiarach skoczyło mi na plecy. Przewróciłam się, przez co obtarłam brodę i stłukłam łokieć. Krzyknęłam, a ciężar zelżał. Kiedy spojrzałam w górę, zobaczyłam parę błękitnych oczu wpatrujących się we mnie ze strachem, zmartwieniem i ulgą jednocześnie.
- Wszystko w porządku?
- T-tak Ellis.
- Jest trochę poobijana, ale przeżyje - stwierdził facet z kijem baseballowym. - Jestem Coach.
- Lizzie.
Gdy nasz nowy znajomy zaczął się oddalać, brunet przybliżył się do mnie.
- Na pewno nic ci nie jest?
- Na pewno. Dlaczego się tak o mnie martwisz?
- Bo jesteś śliczna - powiedział bez namysłu.
Po raz kolejny tego dnia zrobiłam się cała czerwona za sprawą Ellisa. Kiedy ten uświadomił sobie, co właśnie powiedział, podrapał się nerwowo po karku i również zarumienił.
- Nie chciałbym wam przeszkadzać - zawołał Coach - ale to nie jest rozsądne tak tutaj stać. Mówiłeś, że gdzie jest następne centrum ewakuacyjne, dzieciaku?
- W hotelu - odparł brunet.
- Więc chodźmy - zakomenderował i ruszył przed siebie.
***
Gdy wreszcie dotarliśmy do hotelowych drzwi, byliśmy wykończeni. W międzyczasie dołączyła do nas szczupła latynoska o imieniu Rochelle. Wydawała się miła.
Ledwo przekroczyliśmy próg odgrodzony szklanymi drzwiami, lekko poplamionymi jakąś czerwoną substancją, a rozległy się strzały. Chwilę później zobaczyliśmy mężczyznę po trzydziestce w białym garniturze, z najprawdopodobniej magnumem w ręku. Miał dobre oko.
- Kolejni ludzie? Cudnie - powiedział sarkastycznie.
- Jak masz się nazywasz? - spytałam.
- Nick, ślicznotko - mrugnął do mnie.
Ellis posłał nowemu ocalałemu gniewne spojrzenie. Był zazdrosny o mnie? Jak miło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top