Rozdział 18
Czas jest niczym rzeka, nieubłaganie pcha się do oceanu swym wąziutkim korytem z nadzieją na ujrzenie piękna świata, ale wystarczy mały zator, żeby wszystkie marzenia i zamysły rozmyły się w ułamku sekundy... I wówczas człowiek zaczyna żałować swych wyborów, chce wymazać te dni, w których popełnił najwięcej błędów, ale nie może... Czasu tak jak rzeki nie można zmusić do zmiany swego biegu, aby zamiast do przodu, płynęła w tył lub z dołu do góry...
- Co z nim? - Mika spojrzała niechętnie na Road, gdy tylko ujrzała ją na schodach. - Tyle chociaż możesz powiedzieć, co?
- Źle i to bardzo... - Road z widoczną niechęcią spojrzała na dziewczynę. - I nie dziwię się... - Wbiła wzrok w dywan. - Gdyby to samo spotkało Relo, to sama bym popadła w rozpacz... Dlatego rozumiem, co teraz musi przechodzić.
- Utrata Timcanpiego to jak dla Allena stracenie kolejnego członka rodziny. - Tyki syknął niecierpliwie gasząc niedopałek w popielniczce. - Zbudował go Nea z Maną i chłopak kochał go jak brata. - Odpalił kolejnego papierosa. - Cud, że w ogóle pozwala choćby Road wejść do pokoju...
- Przecież wiesz, czemu... - Mruknęła cicho Kamelot wychodząc do kuchni.
Każdy odprowadził ją zainteresowanym spojrzeniem, które teraz padło na Tykiego, ale on ani myślał komukolwiek powiedzieć, co miała na myśli młoda Kamelot. Przynajmniej takie dawał wrażenie. Mika westchnęła ciężko. Tak było cały czas od przeszło dwóch dni. Allen wrócił z nimi do domu cały czas ściskając w rękach to, co zostało z Tima, nie odezwał się słowem i schował w pokoju niemal natychmiast. Zamknął się u siebie na klucz i nikogo nie wpuszcza oprócz Road, która wymusza na nim zjedzenie chociaż jednej kanapki i wypicie pół szklanki herbaty, ale to było tyle. Wieczny, olbrzymi jak u słonia apetyt chłopaka, nagle gdzieś zniknął bez ostrzeżenia, tak samo jak szeroki uśmiech i sarkazm, którym często raczył Kande. Teraz bez niego dom wydawał się opustoszały.
- Jest o wiele lepiej niż, gdy zginął Mana... - Zauważył Nea zjawiając się w salonie. - Nie pal, proszę cię... - Zabrał papierosa z ust Tykiego i zgasił na jego spodniach.
- Moje ulubione spodnie... - Skrzywił się. - Nawet nie wiesz ile one kosztowały.
- I mało mnie to interesuje. - Nea wytarł dłonie w szmatkę, którą po chwili przewiesił przez ramię. - Co z młodym?
- Nadal nie wychodzi i nikogo nie wpuszcza oprócz Road. - Lavi niepewnie zerknął na Mikę. - A o czym pan mówił wcześniej? Mana był ojcem Allena, prawda?
- Żaden pan, Nea jestem. - Zaśmiał się szatyn. - Tak, Mana był ojcem Allena. - Usiadł w fotelu naprzeciwko okna. - Gdy zginęła matka chłopaka, Mana zajął się nim. Był jego jedyną rodziną, a przynajmniej najbliższą oprócz Road...
- Ale miał przecież jeszcze pa... Przepraszam, ciebie i Tykiego, co nie? - Lavi potarł kark.
- Nie do końca. - Nea uśmiechnął się wymuszenie.
- Ja pracowałem wówczas za granicą i niewiele mnie widywano. - Przyznał Tyki zerkając z ukosa na kuzyna. - Nea był najbliżej, a nawet więcej, mieszkał w tym domu wraz Allenem, Road, Maną i jego żoną...
- Ale nie interesowałem się Allenem. - Nea oparł głowę na ręce, którą zgiął w łokciu kładąc na oparcie fotela. - Można powiedzieć, że byłem wręcz chorobliwie zazdrosny o Mane i jego zainteresowanie tym dzieciakiem, a mimo to, Allen głównie do mnie przychodził z płaczem czy prośbą o pomoc. - Uśmiechnął się krzywo. - Zawsze go odtrącałem patrząc z góry. Jego istnienie, fakt, że był ktoś taki jak mały Allen Walker, było dla mnie nic niewarte. Obchodził mnie tyle samo, co powietrze, którym oddychamy...
Zapadła martwa cisza przerywana jedynie cichutką krzątaniną Road w kuchni. Każdy w niedowierzaniu patrzył na Nea. Nie mogli uwierzyć, że coś takiego mogłoby w ogóle wydarzyć się, a jednak... Kanda zwęził spojrzenie, nawet jego zaintrygowała ta historia.
- Allen przez całe życie miał wciąż pod górkę, a mimo wszystko potrafił zawsze uśmiechać się szeroko jakby, to, co go spotykało było niczym takim. - Tyki odpalił na powrót pogiętego papierosa, ale Nea nic już nie powiedział na ten temat. - Najpierw zginęła jego matka, potem ojciec... - Wydmuchał dym. - Po śmierci Many, Nea odesłał Road do mnie za granicę, ale Allen nie chciał nigdzie jechać, to został z nim.
- Przyszedł do mnie tylko raz, jeden jedyny raz. Złapał mnie za rękę z wielkimi oczami pełnymi nadziei, że zacisnę dłoń na jego albo przytulę czy cokolwiek, ale ja jedyne, co zrobiłem, to odtrąciłem. To był ostatni raz, gdy przyszedł do mnie po pomoc czy wsparcie. - Ciemne rzęsy przysłoniły złoto tęczówek. - Chciałem obwinić za wszystko Allena, bo przez niego straciłem brata, jedyną moją rodzinę jaka mi wówczas pozostała, ale... - Zakrył dłonią twarz. Znów wymuszony, szeroki uśmiech. - On tylko stał dłuższą chwilę słysząc moja rozmowę z lekarzami i policją, a potem jakby nigdy nic poszedł na górę. Wówczas coś we mnie pękło... - Westchnął cicho. - Przez pierwsze trzy dni siedział cały czas w pokoju. Myślałem, że płacze lub cokolwiek, ale kiedy pewnej nocy przechodząc obok jego pokoju nie usłyszałem żadnego szlochu, piśnięcia czy chociażby sapnięcia, cokolwiek dającego do zrozumienia, że płacze... Zajrzałem do niego. Siedział na łóżku, bardzo blisko ściany w całkowitych ciemnościach patrząc pustym wzrokiem na ścianę...
- Będziesz tak siedział do usranej śmierci? - Prychnąłem zdegustowany. Nic do niego nie docierało. - Rusz się do cholery, a nie...!
Wymamrotał coś cicho. W ogóle nie zrozumiałem, co mówił, więc nachyliłem się i momentalnie cofnąłem w szoku. On cały czas mamrotał imię mojego brata jakby to było zaklęcie, które trzymało go przy życiu.
- Mana nie żyje rozumiesz? - Wydusiłem przez ściśnięte gardło.
- Nie... - Allen zacisnął drobne wargi. - Nie, kłamiesz... - Zaczął szybciej oddychać. - Mana żyje, zaraz po mnie przyjdzie... Zobaczysz, Mana zaraz przyjdzie...
- Nie żyje i już nie wróci do cholery!
- Nieprawda! Pojechał do pracy i wróci po mnie! - Rzucił we mnie wszystkim, co miał pod ręką. - Mana żyje! Mana żyje!
- Wciąż krzyczał jego imię, wrzeszczał histerycznie, że chce do Many. Nie umiałem sobie z nim poradzić. Nie chciał nic jeść. - Nea przeczesał palcami grzywkę. - Czasem wymuszałem na nim, żeby cokolwiek zjadł, ale to było trudne. Timcanpy często pomagał pokazując hologram Many jak żywy, co pozwalało na zmuszenie chłopaka do zjedzenia, chociaż trochę czegokolwiek... - Odebrał z wdzięcznością herbatę od Road. - Powoli traciłem cierpliwość i chęci do zajmowania się nim. Ubzdurałem sobie, że Mana nie chciałby, aby jego jedyne dziecko cierpiało i żyłem w tym przeświadczeniu do dnia, w którym... W dniu, gdy zjawił się Tyki z Road...
Road momentalnie stężała podając ostatnią herbatę Kandzie. Zacisnęła mocno palce na tacy i zniknęła szybko ponownie w kuchni. Lavi i Kanda wymienili zaintrygowane spojrzenia. Nea upił łyk herbaty, po czym odstawił ją na stoliczek.
- Tyki oczywiście poturbował mnie za to, że nie powiedziałem nic o tym, co dzieje się z dzieciakiem. Ja tylko prychnąłem zdegustowany, bo przecież... - Uśmiechnął się lekko. - Wmówiłem sobie, że robię to wszystko dla Many, a nie tego gówniarza, więc czemu czułem się winny?
Tyki Mikk był wściekły, choć pewnie to mało powiedziane, bo nigdy tak wkurzonego nie widziałem go, a znamy się niemal od urodzenia. Kiedy wyznałem, że robię to wszystko dla Many, a nie głupiego bachora, dostałem w pysk...
- Ten głupi bachor, jak go nazwałeś, jest synem twojego zmarłego brata! - Warknął Tyki trzymając mnie pod kołnierzem koszuli. - Nie zajmowałeś się nim dla Many, a uspokojenia własnego sumienia, bo tyle razy go odtrącałeś i uważałeś za nic, że teraz nie wytrzymałeś i postanowiłeś coś z tym zrobić!
- Przestań pieprzyć Tyki, on nic dla mnie nie znaczy. - Prychnąłem zły. - Robię to wszystko dla Many!
- Mana kurwa nie żyje, rozumiesz?!
Drgnąłem niepewnie. Te same słowa użyłem względem Allena, żeby uświadomić go o śmierci brata i nagle dotarł do mnie pierwszy fakt. Bolesna śmierć brata to jedno, ale usłyszenie o tym od kogoś w tak brutalny sposób to cios prosto w serce, więc skoro mnie to aż tak zabolało, to jak musiał poczuć się Allen? Tyki nie czekał aż cokolwiek powiem, złapał mnie za ramię i wbrew protestom zaciągnął pod pokój dzieciaka. Nie chciałem tam sterczeć, ale Tyki Mikk zbyt mocno trzymał mnie i nie miał zamiaru puścić. Uchylił drzwi do pokoju i wówczas go zobaczyłem. Allen siedział teraz na podłodze trzęsąc się niczym osika, a Road stała nad nim z odrapanym policzkiem, ale nie pisnęła nic. Nie rozpłakała się, nie krzyknęła...
- Mana nie żyje... - Powiedziała spokojnie.
- Zamknij się... - Allen pokręcił głową zakrywając dłońmi uszy. - Zamknij...
- Mana nie żyje, niech to do ciebie dotrze Allen.
- Przestań! - Chłopak w pewnym momencie powalił ją na ziemię. - Zamknij się! Zamknij się, Mana żyje! Kłamiesz!! - Zaczął uderzać pięściami tuż obok głowy Road, ale jej samej nie tknął. - Przestań kłamać... Mana zaraz wróci...
- On nie wróci, bo nie żyje!! - Road zrzuciła go z siebie i teraz siedziała na nim okrakiem. - Niech do ciebie Allen w końcu dotrze, twój ojciec poszedł w to samo miejsce, co twoja mama!!
- Nie prawda! - Szarpnął się, ale Road złapała go za ramiona. - Zostaw... - Cisza. - Zostaw mnie! Chce do Many!! Mana!! - Zaczął się wyrywać i szarpać. - MANAA!!!
- ZAMKNIJ SIĘ!!! - Uniosła go kawałek w górę i uderzyła nim o podłogę. - ZAMKNIJ SIĘ, ZAMKNIJ SIĘ, ZAMKNIJ SIĘ!!!! - Powtórzyło to parokrotnie, a kiedy Allen ucichł, zrobiła to jeszcze dwa razy. - Mana nie żyje, ale nie możesz myśleć tylko o nim, rozumiesz?! - Po policzkach spłynęły łzy. - Pomyśl choć trochę o nas. O mnie czy wujku Tykim... Na... Nawet... Nea martwi się o ciebie... - Zeszła z Allena i usiadła na podłodze zakrywając dłońmi twarz. - Ja też... - Wytarła oczy o przeguby. - Nie chce widzieć jak cierpisz, ale już nie wiem, co mam zrobić... Nie chce, żebyś i ty odszedł tak jak wujek Mana, bo wtedy... wtedy już całkiem zostanę sama...
- Road... - Allen niepewnie podniósł się. Podpełzł troszeczkę chwiejnie do kuzynki i przytulił ją mocno. - Przepraszam Road... Nie chciałem, przepraszam...
- Wtedy zrozumiałem kolejny fakt, wciąż wmawiałem sobie, że Mana będzie żyć, jeśli zajmę się Allenem, ale prawda była zbyt bolesna. - Nea spojrzał na swoje odbicie w ciemnej cieczy kubka. - I tak jak ten dzieciak, nie chciałem pozwolić, żeby Mana zniknął, ale ja byłem starszy, a on jedynie dzieckiem i zniósł to gorzej ode mnie. - Westchnął cicho.
Tego dnia pierwszy raz bez żadnego wymuszenia wszedłem do pokoju Allena. Tyki zabrał Road do salonu, żeby opatrzyć policzek, a ja padłem na kolana i ze zwieszoną głową stałem tak bez życia. Nie chciałem pozwolić, żeby Mana był zły o brak zainteresowania się jego jedynym dzieckiem, ale tak naprawdę sam wpadłem w pułapkę przeszłości i pamięci o nim... Pragnąłem wierzyć, że to zwróci i jedyną bliską osobę, a zapomniałem o uczuciach kogoś jeszcze.
- Wujku Nea... - Allen podszedł do mnie, przyklęknął i najzwyczajniej w świecie przytulił mnie mocno. - Przepraszam wujku... Już będę grzeczny...
Nie wytrzymałem i odruchowo zakleszczyłem ramiona wokół jego drobnego ciałka. Pierwszy raz od śmierci Many to nie Allen płakał, a ja i to on pocieszał mnie...
- Byłem potworem, samolubnym i zaślepionym... - Westchnął kolejny raz podnosząc złoto spojrzenia na zegarek wiszący na ścianie. - Koniec tego dobrego, czas wracać do pracy... - Ziewnął szeroko. - Road zaniesiesz Allenowi obiad?
- Tak, już niosę... - Road przeszła obok z tacą kanapek i herbatą.
Każdy milczał. Nie wiedzieli, że coś takiego miało miejsce i wreszcie Mika również zrozumiała, dlaczego Allen i Road są aż tak zżyci. Skoro Road raz pomogła mu wyjść z załamania psychicznego, to była swego rodzaju ostoją dla niego. Bezpieczną przystanią, która trzymała jego umysł w świecie rzeczywistym i wymuszała chęć do życia.
Nea po raz koleiny dzisiejszego dnia zniknął w piwnicy i nikogo nie chciał wpuścić. Lavi ukrył ziewnięcie, a Tyki jedynie pokręcił głową z rozbawieniem. Mika już chwilę temu przysnęła na oparciu kanapy, ale tylko Kanda ani myślał pokazać zmęczenie.
- Przygotuję wam pokój. - Tyki zgasił kolejny niedopałek w popielniczce. - Znając życie dziecinka nie zechce wracać do domu, a jeśli obudziłaby się nagle we własnym pokoju, to wróciłaby tutaj czym prędzej...
- Najpewniej tak... - Lavi zaśmiał się niepewnie. - Przepraszamy za kłopot...
- W porządku, to nie mój dom, więc nic nie mówiąc. - Tyki uśmiechnął się z nutką grozy.
Po plecach rudzielca przebiegł nieprzyjemny dreszcz, a on sam zbladł uśmiechając się jak idiota. Kanda prychnął zdegustowany. Wstał, wbił ręce w kieszenie i poszedł do kuchni odprowadzany zaskoczonym wzrokiem mężczyzny.
- Yuu nie chce przyznać, że czuje się również winny z powodu Allena, bo mógł coś zrobić i nic by się nie wydarzyło. - Odpowiedział Lavi na niezadane pytanie. - Mimo, że sam przed sobą nawet tego nie zechce przyznać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top