<< eins >>
es war die Geschichte eines ziemlich glücklichen Mannes...
to była historia całkiem szczęśliwego człowieka...
~~~
22 grudnia 2001, Predazzo
~~~
Przez lekko rozsunięte firanki do pokoju numer 243 ciekawie zaglądały promienie wschodzącego słońca, zalewając delikatnym światłem to niewielkie pomieszczenie. Ot - niby zwykły pokój hotelowy: dwa łóżka z bawełnianą pościelą, szafa z ciemnego drewna, stolik i parę innych mebli... Pokój ten był jednak nadzwyczaj szczególny i wyglądem zdecydowanie odbiegał od innych pokoi znajdujących się na tym piętrze. Wyróżniał go bowiem panujący tu niesamowity porządek i ład. Każdy, kto choć raz przekroczył próg pokoju numer 243 nie mógł nadziwić się temu nadzwyczajnemu zjawisku, zwłaszcza, że wśród aktualnych lokatorów nie było jakiejś napalonej estetyczki czy projektantki wnętrz, a - dwóch mężczyzn. Martin i ja. Tutaj każda rzecz miała swoje miejsce; aby odnaleźć swoją ulubioną koszulkę nie musiałem po raz kolejny rozgrzebywać góry zmiętych szmat i rozrzucać po pokoju brudnych ubrań pomieszanych z czystymi. Każda skarpetka, stara czy nowa, miała swoją parę i dopóki sobie tego życzyłem leżała w wyznaczonym przeze mnie miejscu. Podłoga będąca świadkiem niedawnych wydarzeń nie zdradzała niczego, co mogłoby zaniepokoić naszego trenera lub jakąkolwiek inną ważną osobistość. Najmniejszy nawet ślad został starannie zatuszowany. Nas, właścicieli tych anielskich twarzy nikt nie śmiałby przecież posądzać o takie niecne czyny jak choćby zarywanie nocy w celu spotkania się z kolegami z kadry i picie alkoholu. Oczywiście nieznacznych ilości. Teraz w krainie Morfeusza mogliśmy przeżywać niezapomniane chwile, oddając najśmielsze w życiu skoki i ciesząc się zdobytymi trofeami. Ciszę panującą w pokoju przerywało jedynie miarowe chrapanie zadowolonego Martina śpiącego na łóżku w kącie pokoju.
Idyllę przerwał ten okropny jazgot. Z cudownego snu wyrwało mnie coś, co przy moim wybuchowym usposobieniu już dawno powinno było stać się nieużyteczną kupą żelastwa. Przeciągnąłem się leniwie. Wcale nie miałem ochoty wstawać z łóżka, jednak gdy po raz trzeci usłyszałem niesamowicie działający mi na nerwy dźwięk budzika, niechętnie podniosłem się i wygrzebałem z miękkiej pościeli.
Ospałym wzrokiem powiodłem po pokoju w celu odnalezienia moich jasnoróżowych laczków, z którymi prawie nigdy się nie rozstawałem. Stały jak zwykle tuż przy łóżku, jak zawsze idealnie ułożone - jeden symetrycznie względem drugiego.
Poczłapałem niechętnie w stronę łazienki, uprzednio wygrzebując z torby czarny dres z jaskrawozielonymi wstawkami. Prędko wziąłem poranny prysznic oraz wykonałem wszystkie inne konieczne według mnie czynności, po czym po cichu opuściłem pokój.
Zbiegłem po schodach na dół. W hallu nie zastałem nikogo oprócz młodej recepcjonistki. Przywitawszy się z kobietą, wyszedłem z hotelu.
Malownicze włoskie miasteczko nadal było pogrążone w głębokim śnie, znużone nocnym konkursem. Dachy, niczym ciepła kołdra, przykrywała gruba warstwa białego puchu.
W tamtym momencie odczułem nagłą tęsknotę za moim własnym łóżkiem oraz zorientowałem się, jak głupi byłem, decydując się na poranny trening. Analizując wszystkie "za" i "przeciw", szybko zauważyłem, że tych drugich jest zdecydowanie więcej. Byłem zmęczony, to na pewno. Nocne konkursy nie należały do moich ulubionych, bo potem trzeba było odsypiać w dzień. Ja jednak nigdy nie potrafiłem zasnąć. Nieraz nawet wieczorami miałem z tym problemy, nie wspominając o moich próbach ucięcia sobie choćby poobiedniej drzemki, czy zaśnięcia podczas podróży samolotem albo naszym busem. Po drugie potrzebna mi była regeneracja przed kolejnym konkursem, który rozpocznie się już za kilkanaście godzin. Impreza po konkursie również nie była dobrym pomysłem. Dotarło do mnie, jak krótko spałem i jak zmęczony będę wieczorem. Po cholerę to.
A jednak uparcie trwałem przy swoim i pomimo wszystkich napotykanych przeciwności, nie odpuszczałem sobie i systematycznie trenowałem. Bieganie pomagało mi się odstresować. Uciekałem wtedy do jakiegoś odrębnego świata znajdującego się w równoległej galaktyce oddalonej od Val, od Predazzo, od całego mojego prawdziwego świata o biliony lat świetlnych. Tam nie ciążyły na mnie obowiązki, nie musiałem znosić narzekań i przykrych uwag zawiedzionych kibiców czy dziennikarzy, gdy słabo mi poszło.
Tam nie musiałem ukrywać się pod maską ze zbyt małymi otworami uniemożliwiającymi mi sięganie wystarczająco daleko. Tam, gdzie wzrok już nie sięga.
Oblodzona ulica wprawdzie nie była bieżnią w szkole sportowej w Klingenthal - nie mogła się jej równać nawet w sennych marzeniach, lecz mi to nie przeszkadzało. Starałem się stawiać nogi na bardziej pewnym podłożu, na przykład tam, gdzie było trochę śniegu. Nie koncentrowałem się na niczym. Po prostu biegłem naprzód, pozostawiając za sobą wszystkie zmartwienia i łapczywie starając się uchwycić wzrokiem cudowne widoki. Słońce rzucało bogate snopy blasków na całą dolinę Val di Fiemme, tylko dodając jej uroku. Śnieżnobiałe wierzchołki alpejskich szczytów teraz błyszczały jeszcze bardziej. Często musiałem przymykać oczy, bo nie wziąłem ze sobą okularów przeciwsłonecznych.
A jednak nie mogłem oderwać wzroku, choć przed oczami ciągle skakały mi kolorowe plamy. Różowe, niebieskie, zielone...
Wyminąwszy większość zabudowań, znalazłem się na obrzeżach miasteczka. Śnieg prószył lekko. Na mojej twarzy osiadały nieliczne płatki, które już po chwili zamieniały się w wodę z powodu kontaktu z moją rozgrzaną skórą. Pomimo ujemnej temperatury nie odczuwałem zimna.
Możliwość pokonywania kolejnych kilometrów i dodatkowo podziwiania tych niesamowitych widoków dawała mi tylko więcej radości. Wszystko to, co widziałem, zdawało się być wspaniałym dziełem jakiegoś wybitnego malarza, które ktoś zdjął z płótna i przemienił w rzeczywistość.
Po skończonym treningu usiadłem na ławkę, żeby na moment odetchnąć. Byłem bardzo zadowolony ze swojego rezultatu, w którego osiągnięcie przecież włożyłem tyle serca i energii.
Oparłem brodę na dłoniach i na moment zamknąłem oczy.
Gdy spojrzałem na zegarek byłem bardzo zdziwiony. Nie wiedziałem, dlaczego jest tak późno. Zacząłem rozglądać się nieprzytomnie dookoła.
Dotarło do mnie, że zasnąłem z powodu dużego wysiłku.
Jeśli się pospieszę, powinienem zdążyć jeszcze na śniadanie. - przemknęło mi przez myśl.
Otrzepawszy spodnie ze śniegu, podążyłem znajomą drogą w stronę hotelu. Wszedłszy do budynku, natychmiast skierowałem się na stołówkę.
- Cześć! - zawołałem w stronę kolegów siedzących przy stole naszej reprezentacji.
Natychmiast odpowiedziały mi gromkie głosy.
- O, cześć Sven. - Stephan posłał mi uśmiech. - Znowu biegałeś. - popatrzył wymownie na moje sińce pod oczami, czyli skutki niewyspania.
Machnąłem ręką. Usiadłem na wolnym miejscu obok Martina przeżuwającego zawzięcie gumiastą bułkę.
- Obczajamy patent Małysza. - wyjaśnił mi. - Zdobędziemy jego moc.
Ja tymczasem zabrałem się za moje musli z jogurtem i rozbawiony obserwowałem kolegów, którzy rzucali się na leżące w misce banany tak, jakby to był największy rarytas.
To była historia całkiem szczęśliwego człowieka, prawda?
Owszem, ale z pewną różnicą.
To była historia całkiem innego człowieka.
W końcu udało mi się to napisać!
Rozdział macie dzięki kochanej @Kotecarka, która mnie zmotywowała do skończenia już dziś, a nie za jakieś dwa, czy trzy tygodnie. Wprawdzie miał być wczoraj, na moje urodzinki, ale coś nie wyszło.
Będę wdzięczna wszystkim osobom, które wyrażą szczerą opinię na temat tego czegoś. Dziękuję z góry za wszystkie pozytywne jak i negatywne.
~ Lidia
PS
Co do postaci Svena, jest ona kreowana przeze mnie w możliwie realistyczny sposób, nie wymyślam sobie cech charakteru.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top