Kapitan Davids wreszcie zabija
20 godzin od ucieczki
Kapitan Davids nigdy nie rzucał słów na wiatr i rzadko kiedy się mylił, chociaż i tak się zdarzało. Pomyłki były rzeczą ludzką i niechętnie się do nich przyznawał, ale nawet jeśli sytuacja wskazywała na porażkę potrafił uratować swój honor. Tym razem na porażkę się nie zapowiadało, ale zwycięstwo również prześlizgnęło mu się między palcami.
Jerald Davids wysiadł z samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi tak mocno, że cały pojazd się zakołysał. Porozstawiane chaotycznie na środku drogi radiowozy błyskały czerwonymi i niebieskimi światłami rozświetlając ciemność, która zaczęła ogarniać okolicę wraz z zachodzącym za horyzont słońcem.
– Kto tu dowodzi?! – wrzasnął Jerald. Usłyszał za sobą pospieszne kroki Briana, który chciał się z nim zrównać.
– Ja, kapitanie – odpowiedział nieśmiało mężczyzna mający na oko trzydziestkę na karku.
– Co tu się do cholery wydarzyło?! – Ponowny wrzask poniósł się tym razem w ciszy. Wszyscy policjanci zamilkli i patrzyli na kapitana z niepewnością i wstydem wypisanymi na twarzach.
– Uciekli... – zaczął mężczyzna.
– Zesrali! – przerwał mu Jerald, kolejnym krzykiem. – Wynocha! Teraz ja przejmuję tutaj dowodzenie.
Poprzedni dowódca uciekł z ulgą pozostawiając swoich podwładnych w rękach bestii. Jerald miał wrażenie, że wszystkie twarze, które widział, należą do bezużytecznych tchórzy. Wydawało mu się, że nie może na nich polegać, ale jeszcze nie dostał odpowiednich ludzi, a czas upływał niemiłosiernie. Do tej pory powinien mieć już cztery trupy w workach, a wciąż nie miał nic.
– Do roboty, sukinsyny! – zawołał. – Zrobić mi porządek z tymi radiowozami i dogońcie ich!
*
22 godziny od ucieczki
Kolejna noc. Niemal doba w trasie. Strach, niepewność, tęsknota, szczątkowe ilości nadziei i droga. Wciąż droga i parcie przed siebie. Walka z pokusą by się zatrzymać i pozwolić, aby to już się skończyło. Wokół wciąż martwy krajobraz, chociaż zjechali już z autostrady i od kilku godzin poruszali się mniej ważnymi drogami, zabudowania wzdłuż drogi wciąż pojawiały się jedynie sporadycznie.
Pierwsza spała na siedzeniu pasażera z głową odchyloną do tyłu i otwartymi ustami. Trzynasta miała ją do tej pory za ładną, ale dzień bez prysznica i godziny spędzone w samochodzie odarły blondynkę z wszelkich złudzeń, którymi starannie się otaczała każdego dnia w Kwaterze. Już nie wyglądała na bezlitosną zabójczynię ani liderkę, której wszyscy słuchali. Była słaba. Była zwykłym człowiekiem.
– Trzynastka, gdzie jesteśmy? – odezwał się niespodziewanie Piąty i po chwili Matylda usłyszała poruszenie na tylnej kanapie. Spojrzała we wsteczne lusterko, w którym ujrzała zaspaną i wciąż zmęczoną twarz chłopaka. Spał jak zabity przez cały czas.
– Jedziemy wzdłuż autostrady, bocznymi drogami – odpowiedziała.
Wokół rozciągała się ciemność i nicość, podobne widoki mieli na własną przyszłość, co jedynie pogłębiało niepokój i przygnębienie. Powoli kończyła im się benzyna i wkrótce będą zmuszeni zatankować. Pościg za nimi trwał, a jeśli pokażą na stacji benzynowej ujawnią swoją pozycję. Samochód, którego nikt nie będzie szukał przez kolejne dwa dni stanie się dla nich bezużyteczny.
– Kończy się benzyna – mruknął Piątka nachylając się pomiędzy przednimi siedzeniami i sprawdzając licznik. – Mamy parę godzin. Dasz radę jeszcze prowadzić?
– Tak, bez problemu – odpowiedziała Trzynasta.
– Daj znać, jak będziesz chciała, żeby cię zmienić.
Gdyby nie znała go od tylu lat, pomyślałaby, że powiedział to z troski, ale doskonale wiedziała, że tak nie jest. Miał ją za nic, nigdy się z nią nie liczył. Teraz czasowo nastąpiło między nimi zawieszenie broni, ale gdyby nie ta sytuacja, wciąż by ją gnębił. Mimo tych wszystkich nieprzyjemności, które zaszły w ich relacjach, zdawali sobie sprawę, że mają tylko siebie i jeśli na chwilę nie zapomną wyrządzonych sobie krzywd, cała ucieczka skończy się szybciej, niż się zaczęła.
Mieli ćwiczyć w parach, ale ze względu na ich nieparzystą liczbę, na nią przypadło dwóch przeciwników. Powinni walczyć każdy, przeciw każdemu, ale Piąty i Ósma zawarli niemy pakt, aby połączyć siły przeciw wspólnemu wrogowi. Matylda dyszała ze zmęczenia po wykańczającej rozgrzewce, była nowa, słabsza od reszty i jej szanse i tak było znikome przeciw jednemu z nich, a co dopiero wobec obojgu naraz. Kilka ostatnich dni pozbawiło ją złudzeń, że ze względu na jej niewielkie doświadczenie z walce wręcz, nie będą bić mocno.
Ósma podchodziła z jednej strony, Piąty z przeciwnej. Stała bokiem, aby móc widzieć ich oboje, ale kiedy dziewczyna zaatakowała musiała osłonić się przed jej ciosem odsłaniając plecy przed chłopakiem. Kopnął w nogę z taką siłą, że ugięło się pod nią kolano. Upadła z krzykiem na ziemię, miała nadzieję, że nie będą znęcać się nad leżącą, ale myliła się. Kopniaki spadały na nią jeden po drugim, na brzuch, żebra, ramiona i głowę. Osłaniała twarz rękoma, aby nie stracić wszystkich zębów.
– Beksa – zakpił Piąty, kiedy ciosy przestały spadać na jej ciało i rozchyliła ramiona, ukazując łzy spływające po twarzy. Nachylał się nad nią i patrzył pogardliwie, tuż za nim Ósma uśmiechała się zwycięsko.
Matylda wyczuła chwilę, wiedziała, że później tego pożałuje, ale nie zdążyła się nad tym głębiej zastanowić. Szybkim ruchem uniosła nogę celując w krocze chłopaka. Gdy zgiął się w pół, z grymasem bólu na twarzy i zmniejszył odległość między nimi, wystrzeliła pięścią w jego sam środek jego wrednej gęby. Trysnęła krew, a głowa Piątego odskoczyła do tyłu.
– Ty suko! – krzyknął łapiąc się za nos, który – była pewna – złamała.
Ósma nie czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Wymierzyła potężne kopnięcie w głowę Matyldy, a potem rzuciła się na nią i okładała ją pięściami bez opamiętania, aż leżąca dziewczyna straciła przytomność.
Trudno było zapomnieć o przeszłości, kiedy była usłana bólem, strachem i nienawiścią, ale nie dano jej innego wyboru. Gdyby uciekała sama, musiałaby robić liczne postoje na posiłek i odpoczynek. Fakt, że byli we trójkę, znacznie ułatwiał sprawę.
– Zatrzymaj się, muszę się odlać – odezwał się Piąty, po krótkiej chwili milczenia.
Zjechała na pobocze i zatrzymała samochód. Obudziła Pierwszą, bo podejrzewała, że kolejny postój zrobią dopiero, jeśli zdecydują się zatankować, a sama też czuła już potrzebę.
Z pustym pęcherzem było zdecydowanie lepiej myśleć nad dalszym planem ucieczki. Póki co, chcieli jedynie przekroczyć granicę z Meksykiem, a potem uciekać dalej na południe. Nie mieli celu, ich podróż skończy się dopiero po śmierci.
*
23 godziny od ucieczki
Stało się. Jednak spełni postawioną sobie obietnicę. Czuł dreszcz przyjemności i ekscytacji. Radiowozy jadące przed jego samochodem wyły wniebogłosy, błyskając światłami w ciemności. Odcięli zbiegom drogę ucieczki na autostradzie w stanie Nebraska. Dał ludziom jasne polecenie: strzelać bez rozkazu. W oddali zaczął dostrzegać światła drogowej barykady, w okolicy rozlegał się także dźwięk nadlatującego helikoptera. Dopadł ich.
Samotny samochód uciekający przed nimi w panice, zatrzymał się nagle wpadając w poślizg. Kierowca zorientował się, że oba końce drogi są zablokowane, więc skręcił i zjechał z drogi w pola uprawne. Zgasił światła, żeby nie mogli go dostrzec w ciemności, ale helikopter po kilku chwilach odnalazł go prześwietlając okolicę reflektorem. Tuzin radiowozów ruszył za nim, z trudem pokonując trudny teren i grzęznąc na nierównościach. Uciekinierzy poruszali się samochodem terenowym, więc dla nich nie było to żadną niedogodnością.
– Cholera! – warknął Jerald widząc, co się dzieje. Jego sedan, również nie poradziłby sobie z polem, w które uciekli tamci.
Pilot helikoptera okazał się na szczęście istotą o niezwykłej pomysłowości i oślepił kierowcę terenowego samochodu, skierowując reflektor wprost na przednią szybę. Chwilę trwała próba wyjechania ze słupa światła, która skończyła się jednak na korzyść pościgu. Oślepiony kierowca wjechał w jedno z drzew rosnących na granicy dwóch pól.
Jerald zjechał na pobocze i wybiegł z samochodu do bagażnika, z którego wyciągnął ogromną strzelbę. Załadował ją i rzucił się biegiem w kierunku samochodu wbitego w drzewo, ignorując wołania swojego asystenta. Z radiowozów rozsianych po polu zaczęli wybiegać policjanci i również skierowali się w tamtą stronę. Adrenalina dodawała mu sił, miał wrażenie, że biegnie z prędkością światła, po chwili zrównał się ze swoimi ludźmi.
– Dorwijmy ich! – wrzasnął, chcąc zarazić swoim zapałem innych.
Światło kilkunastu latarek oświetlało mu drogę do celu. Dzieliło ich już zaledwie kilkadziesiąt metrów, kiedy tylne drzwi otworzyły się i z wraku ktoś wysiadł. Padło kilka strzałów, wszyscy rzucili się jak jeden mąż na ziemię, ci z przodu również zaczęli strzelać, a wtedy uciekinier rzucił się biegiem w ciemność.
Z rozbitego pojazdu wydobywał się dym, coś syczało. Otworzyły się drzwi kierowcy i ze środka wytoczyła się kolejna osoba, ale natychmiast upadła na ziemię. Kolejna postać nawet nie wysiadła z samochodu, po prostu zaczęła strzelać przez tylną szybę, roztrzaskując ją pierwszym pociskiem. Nie miała pojęcia, gdzie strzelać, oślepiały ją światła helikoptera.
– Gonić tamtego sukinsyna! – krzyknął Jerald. Kilka policyjnych sylwetek podniosło się niechętnie z ziemi i z głowami nisko pobiegło za uciekającym. W końcu strzelec z helikoptera oddał krótką serię w samochód, strzały z wnętrza ustały.
Jerald zaklął pod nosem i podniósł się z ziemi. Ostrożnie, ze strzelbą w gotowości zaczął podchodzić do samochodu. Z jego wyliczeń wynikało, że wewnątrz powinna znajdować się jeszcze jedna osoba. Szedł zgięty w pół, pot spływał mu z czoła do oczu, ale zamiast strachu ogarniało go podniecenie. Kierowca leżał bez ruchu, więc postanowił podejść od drugiej strony. Siedząca na miejscu pasażera Czwarta była martwa, a poza nią w samochodzie nie było nikogo innego. Nogi miała zmiażdżone. Ostatni rozpaczliwy akt w jej życiu to kilka oddanych na oślep strzałów. Wiedziała, że i tak zginie.
Kierowcą był Trzeci. Ciężko oddychał, twarz miał całą zakrwawioną i błądził dookoła niemym spojrzeniem. Uderzenie musiało doprowadzić do wstrząsu, nie miał pojęcia co się z nim dzieje. Kapitan stanął nad nim z wycelowaną bronią, ale powstrzymał się przed strzałem.
– Czysto! – zawołał do pozostałych, usiłując przekrzyczeć huk śmigieł helikoptera unoszącego się nad nimi. Zamachał do pilota, aby posłać go w dalszy pościg, więc kiedy wielka maszyna oddaliła się zapanowała względna cisza.
– Co z nim, kapitanie? – zapytał jeden ze zbliżających się policjantów, ruchem głowy wskazując leżącego, rannego chłopaka.
– Zakuć i doprowadzić do względnej używalności – polecił. – Kogoś nam tu brakuje.
29 godzin od ucieczki
Dwa ciała zapakowane w czarne worki leżały jedno obok drugiego na środku pola, kilka metrów od samochodu, który rozbił się o drzewo. Uprawa została całkiem zniszczona przez radiowozy ścigające poszukiwanych w całym kraju morderców. Jerald nawet nie miał pojęcia jaką wysokość wyniesie odszkodowanie dla właściciela tej roli, ale podejrzewał, że takiej kwoty jeszcze na oczy nie widział. Mimo wszystko uważał, że ta noc była sukcesem.
W tłumie ludzi dostrzegł Briana, który niezdarnie przedzierał się w jego stronę, potykając się na nierównej ziemi. Przewrócił oczami i wyrzucił niedbale niedopałek papierosa zanim młodzik dotarł do niego ciężko dysząc.
– Właśnie dostaliśmy informację, że kolejna grupa była widziana w Billings w Montanie – powiedział z wysiłkiem.
– Trzeba wysłać tam ludzi.
– Pan nie jedzie? – zdziwił się Brian, przekonany, że jego szef bezpośrednio zaangażuje się we wszystkie akcje, jakie planowali.
– Jeszcze tutaj nie skończyłem – mruknął, wsadzając sobie do ust kolejnego papierosa. Asystent pospieszył z pomocą, podsuwając mu swoją zapalniczkę, co kapitan uznał za podlizywanie się i pogarda jaką darzył swojego pracownika, osiągnęła jeszcze wyższy poziom. – Mamy troje z nich, a na kamerach wyraźnie widać czworo. Ósma oddzieliła się od grupy. Co z Trzecim?
Trzeci, który został poważnie ranny w głowę podczas zderzenia z drzewem, jako jedyny został przy życiu. Drugi próbował ucieczki, ale ponieważ przy okazji próbował zabić ścigających go policjantów, sam został zastrzelony.
– Chyba może już mówić – zgadywał Brian.
– Świetnie. Utniemy z nim sobie małą pogawędkę – powiedział z zadowoleniem i ruszył w kierunku drogi, gdzie wciąż parkowało kilkanaście radiowozów, wóz straży pożarnej i dwa ambulanse.
Ranny chłopak leżał na noszach w karetce, na twarz założono mu maskę tlenową, opatrzono ranę na głowie i podpięto do aparatury monitorującej jego funkcje życiowe. Jerald przegonił ratowników w czerwonych kombinezonach i usiadł obok rannego, wkładając sobie do ust chyba już siódmego tego dnia papierosa, a była dopiero szósta rano.
Brian został przed karetkę, nerwowo przestępował z nogi na nogę, rozglądając się płochliwie i zerkając raz po raz na szefa. Mężczyzna nie podzielał strachu swojego podwładnego, zapalił papierosa i ściągnął Trzeciemu maskę tlenową z twarzy. Chłopak zdawał się być nieprzytomny albo spać, więc Jerald poklepał go mocno po policzku. Po chwili ujrzał zaczerwienione, przerażone oczy swojej ofiary.
– Znowu się spotykamy, co? – zapytał zadowolony z siebie Jerald. – Myślałeś, że już po tobie i koszmar się skończył? – Wypuścił dym wprost na twarz chłopaka, który zaniósł się, wstrząsającym całym ciałem, kaszlem. – Nie ma tak dobrze.
– G-gdzie... – wycharczał ranny, ale słowa z trudem przechodziły przez wyschnięte gardło. Głowa bolała go tak bardzo, że nie mógł skupić wzroku, a wszystko wirowało jak na karuzeli powodując okropne mdłości.
– W dupie! – warknął Jerald gniewnie. – Zajebałem twoich przyjaciół i ciebie też zajebię, więc to, gdzie jesteś, nie powinno mieć dla ciebie żadnego znaczenia. Teraz gadaj, gdzie jest Ósma. Wiem, że z wami była.
– N-nie wie-em – wyjąkał Trzeci z trudem łapiąc oddech. Nabierał do płuc powietrza, ale miał wrażenie, że tlen nie dostaje się do jego organizmu, jakby ktoś wsadził mu głowę pod powierzchnię wody. Z każdą chwilą docierało do niego coraz więcej faktów. Ucieczka, policja, helikopter, oślepiające światło a później nic, ciemność. – By-yła ca-ały cza-as z nami, p-przy-ysięgam.
– Gdyby była z wami, to też leżałaby martwa w czarnym worku przy drodze – zagrzmiał Jerald. – Gadaj prawdę, to może cię oszczędzę!
Strach całkowicie sparaliżował chłopaka. Był coraz bardziej świadomy swojego marnego położenia, wszystko go bolało i miał wrażenie, że umiera, a jakby tego było mało, mężczyzna siedzący obok jak gdyby nigdy nic groził, że zabije go tak, jak resztę jego grupy. Był sam, porzucony, ranny, przegrany, wiedział, że go zabiją, ale śmierć przerażała go tak bardzo, że był skłonny uczepić się chociaż nikłej nadziei. Nie zważał już na łzy, które spływały mu po policzkach do uszu.
– By-yła z nami, na-aprawdę – powiedział patrząc błagalnie na Jeralda. Doskonale go pamiętał z treningów, dawał im nieźle popalić i budził ogromny szacunek i strach nawet kiedy stało się z nim twarzą w twarz, w pełni sił i z bronią w ręku. To on uczył ich bezwzględności. – Mu-siała wy-skoczyć za-anim rozbili-śmy się o to, p-piep-rzone drze-ewo.
– Kurwa – zaklął kapitan uderzając z gniewem w ścianę karetki, aż cały pojazd lekko się zakołysał. To zwróciło uwagę lekarki, która opatrywała postrzelonego policjanta, dosłownie kilka metrów dalej. Oderwała się od swojego zajęcia i skierowała w stronę ambulansu.
– Kapitanie, ktoś idzie – syknął ostrzegawczo Brian.
– Co się tutaj dzieje? – zapytała kobieta, w stronę przerażonego Briana. Na jej czerwonym kombinezonie widniała duża plakietka z napisem „dr Jenna Hannings". Miała na oko trzydzieści lat, gładką twarz o oliwkowej cerze i ciemne włosy zaplecione w długi warkocz. Kiedy młodziak nie odpowiedział zajrzała do wnętrza karetki. – Hej, tutaj nie wolno palić! Proszę stąd wyjść.
Jerald wstał, a kobieta w mgnieniu oka odepchnęła go od rannego i z powrotem nałożyła mu maskę tlenową na usta. Zerknęła na monitor aparatury czy wszystko jest w porządku, a kiedy zauważyła znacznie podniesione ciśnienie chorego zgromiła mężczyznę wzrokiem.
– Nie można go jeszcze przesłuchiwać, jego stan nie jest stabilny – powiedziała. – Za kogo pan się uważa.
– Jestem kapitan Jerald Davids – przedstawił się, ale kobieta nie wydawała się zainteresowana jego nazwiskiem.
– Nie interesuje mnie kim pan jest – prychnęła.
– A powinno – zauważył Jerald marszcząc brwi. – Z resztą nie będę go przesłuchiwał, wiem już wszystko. Dni tego chłopaka są policzone.
– Możliwe, ale to nie pan o tym zadecyduje – odpowiedziała ze złością. Kapitan, prychnęła w myślach. Nie darzyła takich jak on sympatią, mieli się za nie wiadomo kogo, a tak naprawdę podlegali prawom natury dokładnie tak, jak wszyscy inni.
– Nie byłbym tego taki pewien – zerknął na plakietkę na jej piersi – doktor Hannings. – Skinął jej głową na pożegnanie i odszedł. Jeśli Ósma wyskoczyła z samochodu zanim ten się rozbił, nie mogła uciec daleko. Przeoczyli ją, ale kupiła sobie tym jedynie trochę więcej czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top