Roaring pass?
Pada; deszcz dudni o szybę, a woda leniwie sunie po wyżłobionym na parapecie rowku. Wyglądam przez okno. Patrzę na wypłukaną ulicę, mrużąc oczy pod naporem bólu głowy wzmagającego poczucie osłabienia, zmęczenia, znużenia wietrzną, nieprzyjemną pogodą. Co za okropny dzień; nawet ciśnienie wydaje się tak niekorzystne, że niemal czuję się chory.
To było wręcz żałośnie oczywiste od samego rana, kiedy tylko zajrzałem w powiadomienia telefonu i zobaczyłem okrąg zdrowia wypełniony kolorem mniej niż w połowie, wskazujący marne czterdzieści siedem. Takie ostrzeżenie zignorowałby tylko lekkomyślny głupiec idący wprost do paszczy lwa. Nie było mowy, żebym wyszedł dziś z azylu, z pancerza, z bezpiecznej przestrzeni pokoju, żebym pokazał się w szkole, na treningu, żebym w ogóle dotknął piłki.
Każdy, kto myśli, że trzyma mnie tu strach przed chybieniem, jest naiwny i śmieszny. Chodzi tylko i wyłącznie o szacunek, jaki żywię wobec losu i jego zrządzeń, ale ktoś, kto jest tylko prymitywnym błaznem, z pewnością nigdy tego nie zrozumie.
Siedząca na mojej dłoni lalka linii Shibajuku Girls patrzy się w okno razem ze mną swoimi martwymi, rybimi oczami, mimo że producent na opakowaniu twierdzi, że „Yoko to wielka indywidualistka i fanka mrocznego stylu". Nieważne... Nie chcę nawet myśleć, jak bym się czuł, gdyby jej tu nie było. Jeśli jest w stanie zwalczyć zło dzisiejszej aury, nie mogę nie mieć dla niej respektu.
Odwracam się od okna. Namierzam opakowanie. Dopada mnie niepokój, że może powinienem nosić ją razem ze wszystkimi znajdującymi się w pudełku akcesoriami do włosów, ale Oha Asa nie mówiła nic o spinkach i grzebieniach. Dla pewności łapię gruby miętowy pukiel, zaplatam warkocz i zapinam go klamerką w kształcie czarnego misia wysadzanego ozdobami.
Przezorny zawsze ubezpieczony; okazyjne czesanie Izumi przed odprowadzeniem jej do przedszkola jednak się przydaje. Wolę nie wychodzić z pokoju; wiem, że mała rozpacza po zaginięciu Yoko, ale nie miałem innego wyboru.
Ból głowy nieco łagodnieje; mam też wrażenie, że za oknem, zamiast lać jak wcześniej, jedynie mży. Deszcz staje się cichszy, mniej nachalny, mniej irytujący. Jego dźwięk przypomina teraz szelest przesypywanej ziemi. Światła miasta przygasły w popiele mgły.
Z zamyślenia wybudza mnie dźwięk powiadomienia. Natychmiast odblokowuję telefon. Pomarańczowy okrąg zdrowia wskazuje teraz sześćdziesiąt osiem, „praca" trzyma się na tym samym poziomie, „relacje" nieznacznie wzrosły.
„Aura Raka zaczyna się stabilizować, ale na powrót do pełni sił musisz jeszcze zaczekać. Jeśli tylko poprosisz o pomoc, zawsze ją dostaniesz. Jedyne ograniczenia to te, które tworzysz w swoim umyśle. Umyka ci fakt, iż twoja wewnętrzna pewność siebie oraz skuteczność w działaniu wzrastają dzięki zaufaniu innym, co może okazać się rozwiązaniem problemu, który niepokoi cię już przez długi czas".
Zastanawiam się, co mogło nadać fałszywą barwę moim rzutom na własną świadomość. Przecież jestem pewien, czego chcę, wiem, co robię. Jestem ostrożny. Czy mam jakieś ograniczenia? Gdyby powiedział to ktoś inny niż Oha Asa, po prostu uznałbym, że to nieprawda, ale możliwość jakiegoś braku, jakiegoś problemu, dziwnie mnie rozstraja, drażni, wręcz destabilizuje.
Kładę się na łóżku, a Yoko sadzam obok, na poduszce.
Nie wydaję się sobie niepewny, zniechęcony. Ostrożność to rozwaga, intuicyjne omijanie pułapek niepodlegającego dyskusji losu; nie sądzę, by można było z nią przesadzić podobnie jak z powściągliwością w budowaniu zaufania i ekscytowaniu się tym, co podsuwa fortuna, by potem spocząć na laurach bez dawania z siebie wszystkiego.
Nie jestem na tyle naiwny. Nie jestem na tyle dziecinny, by ślepo wierzyć we własną wygraną. Wygrywam, ponieważ się staram; wygrywam, ponieważ na nikim i niczym poza samodoskonaleniem już nie polegam. Nie po tym, jak ludzie, od których oczekiwałem solidności, a nie tylko tępej ambicji, zaprezentowali sobą jedynie festiwal dziecinady i ignorancji w imię pustego w środku, plastikowego „zwycięstwa" niezostawiającego po sobie ani cienia satysfakcji, bo zamiast niej zaczęła liczyć się statystyka. Nie po tym, jak „niezawodni" ludzie zamienili grę w sztubackie, personalne przepychanki, nie pokazując nic poza własną niedojrzałością. Po Aomine, Kise i Murasakibarze mogłem się tego spodziewać, ale ty?
Jak, jako kapitan, mogłeś się w ogóle na to zgodzić, Akashi? Powiedzenie, że straciłeś mój szacunek, byłoby mocno przesadzone. To chyba zwykła niechęć, zawód, zranienie, którego z pewnością nie przeżyję po raz drugi. Nie przeżyję, bo jestem ostrożny.
„Midorimacchi! Nie rzucaj trójek! Rozwalisz zaplanowany wynik...!"
Żałosne wspomnienie majaczy mi w głowie i nie wiem, czy bardziej odrzuca mnie w nim infantylne zdrobnienie, czy szczeniackie wygłupy obnażające w istocie nie perfekcję, a czyste amatorstwo w podejściu do zasad i gry... — chyba obie te rzeczy.
Biorę głęboki oddech. Mój czas w gęstej, paskudnej aurze odmierza się machającą się łapą Maneki-neko i sączącą się po cichu muzyką fortepianową Faulknera; słyszę cyklicznie przeskakujący mechanizm, lecz nie patrzę na figurkę. Coś mnie w niej niepokoi. Może zamknięcie szczęścia w kształcie, którego nienawidzę?
Czy nie taką samą ironią losu jest fakt, że ktoś, kto wydawał się nie mieć naturalnego talentu, okazał się najrzetelniejszy z was wszystkich, Akashi? Podejrzewam, że nigdy nie patrzyłeś na różnicę między tobą i Kuroko jak na przegraną, choć sądzę, że powinieneś. Przyznaję to niechętnie. W końcu nigdy go nie lubiłem; w ludziach z grupą krwi A jest coś denerwującego. Zresztą, to i tak bez znaczenia, bo nawet on koniec końców, wybierając nową szkołę, wybrał głupotę.
Nie mam ci za złe wyprzedzania mnie we wszystkim, nawet jeśli zostawiłem shōgi raz na zawsze; mierzi mnie jednak to, czym stałeś się dla powierzchownych zwycięstw, które śmiałeś nazywać synonimem oddychania. W istocie był to oddech płytki i niezwykle duszący, oddech zdolny karmić ambicję tylko doraźnie. Niewykluczone, że właśnie to cię zniszczyło i rozdwoiło. Nawet nie masz pojęcia, jak czekam na chwilę, w której będę mógł ci to powiedzieć w twarz, na chwilę, w której nauczę cię czegoś o przegranej, na chwilę, w której nie wykpisz się ilością punktów, wynikiem ostatecznym potwierdzającym twoją cezaryczną absolutność wymuszającą na mnie szacunek, zwłaszcza wtedy, gdy pragnę nie czuć go nigdy więcej.
Nie wiem, czy silniejszy jest sentyment, czy rozczarowanie. Wiem, że twoja żądza wygrywania przegrała z solidnością w trzymaniu dyscypliny. Kto by pomyślał, że pójdziesz im na rękę w imię czegoś tak powierzchownego, Akashi? Kto by pomyślał, że zgodzisz się na tę żałosną dziecinadę Aomine, Kise i Murasakibary, nie biorąc pod uwagę zdania kogoś, kto zawsze ci ufał i starał się za tobą nadążać? Wszystko po to, by wygrywać? W dodatku bez wysiłku doskonalenia się? Nie dam sobie wmówić, że byłeś z tego dumny. Za dobrze cię kiedyś znałem; za bardzo mi imponowałeś. Za bardzo fascynowała mnie nasza cicha rywalizacja o wiecznie przesądzonym wyniku.
Za bardzo się zaangażowałem, za mocno sparzyłem.
Mój gniew na tę sytuację stał się dziwnie suchy.
To zapętlenie się udowadnia mi tylko, jak mocno potrafi sprowokować Oha Asa i w jak wielkim zagrożeniu jest dziś witalność Raka. Dziwne, że nie czuję teraz żadnego żalu, jedynie malkontenctwo, specyficzną cierpkość każdej myśli krążącej wokół zaufania, jakąś zaprawioną goryczą zaciętość, że wynik to coś więcej niż imperatyw głosu absolutu, że głos absolutu, w przeciwieństwie do Oha Asa, może się mylić.
Co mógłbym jeszcze zrobić poza zwiększeniem zasięgu i rzuceniem z dogodnej, bezpiecznej pozycji pozwalającej na swobodne wybicie? Co poza wzmocnieniem wytrzymałości? Czy coś jeszcze jest mi potrzebne? Czy ktoś jest mi potrzebny?
Przewracam w dłoni telefon, po czym odblokowuję wyświetlacz. Oha Asa milczy. Zza drzwi pokoju słyszę wytłumiony dźwięk dzwonka. Wstaję. Łapię Yoko i znowu podchodzę do okna.
Na podjeździe stoi rower.
Widocznie przyjechał bez zaproszenia mimo szalejącego deszczu. Nie rozumiem. O nic go nie prosiłem, bo wiem, że wszystkie dzisiejsze zaległości w szkole nadrobię w jedno popołudnie. Nie wiem, czy może być coś gorszego niż uczenie się z jego chaotycznych, niechlujnych notatek „ozdobionych" na marginesach wyszukanymi bohomazami, pokazującymi, w jak głębokim poważaniu ma niektóre przedmioty i jak bardzo bawi go okazjonalna dwuznaczność słów nauczyciela.
Takao nie wyszedł jeszcze z gimnazjum; czasem nawet zastanawiam się, czy aby zostawił już podstawówkę, co wydaje się wręcz absurdalne w zderzeniu z jego powagą na treningu, w zderzeniu z determinacją w chęci stania się lepszym i niepodobną do niczego mądrością jastrzębiego spojrzenia ukrytego za fasadą nadaktywnego dzieciaka, któremu do pełni szczęścia wystarcza durny żart. To zachowanie mimowolnie wymusza na mnie pewien dystans; podświadomie szukam połączenia między twarzami, zastanawiając się nad tym, czy i on ma ich dwie, zupełnie inaczej zabarwione, sprzeczne, niepodobne. Nie znajduję odpowiedzi, a myśl o Akashim odstręcza mnie od dalszych poszukiwań. Jestem zrażony, choć zdaję sobie sprawę, że w Takao nie ma nic podobnego do tego, co pragnę zostawić, pokonać, przepracować.
Byłbym niepoważny, gdybym usiłował szukać w nim szczerej chęci zniszczenia kogokolwiek, pragnienia wgniatania przeciwników w ziemię, chorej żądzy wygrywania bez względu na sposób czy braku szacunku do zasad, nawet jeśli musiałbym wytłumaczyć mu od podstaw, czym są „takt" i „powściągliwość".
Nie umiem tego wyjaśnić, ale coś w tym wszystkim sprawia, iż czasem wydaje mi się, że zależymy od siebie nawzajem. Jego poważna deklaracja o roaring pass jest jak niewidzialny, łączący nas zrost, mimo że wisi nad nami na treningu niczym oderwana od rzeczywistości abstrakcja, niepotwierdzona hipoteza, niedomówienie, niczym obietnica na przyszłość. Na samą myśl o tym czuję się wręcz ograny siłą jego szarego spojrzenia jarzącego się jakimś drapieżnym, wymykającym się definicji blaskiem niemal przekonującym mnie, że „trójka" może stać się lepsza i szybsza, że udoskonalenie nie zależy jedynie ode mnie, że jest na wyciągnięcie ręki... Z drugiej strony nie chcę po raz kolejny rozdrapywać tej samej rany.
Trawię to wszystko w ciszy, a jednocześnie coś prowokuje mnie do stwierdzenia, iż paskudność tego dnia przestała być dla mnie tak dotkliwa. Przez chwilę wydaje mi się nawet, że zdołałem wyplątać się z toksycznej pajęczyny ciągłego rywalizowania i odrazy wobec bycia wiecznie pokonanym, zmuszanym do rezygnowania z własnego zdania pod naciskiem głosu absolutu i wyniku każdego starcia.
Zadzwonił dzwonkiem już dawno, a jeszcze go tu nie ma, choć rower nadal stoi na podjeździe. Dopiero teraz słyszę tupanie i jego wesoły głos mylnie sugerujący, że Takao niczym się nie przejmuje. Spodziewam się pukania, lecz drzwi same się otwierają. Izumi siedzi mu na rękach, nachmurzona, zirytowana, rozczarowana, rumiana z towarzyszącej jej dzisiaj huśtawki emocji.
Twarz małej jaśnieje dopiero po zatrzymaniu wzroku na Yoko spoczywającej na mojej zaklejonej dłoni.
— Widzisz, Izumi, nic jej nie jest — mówi spokojnie Takao, a ja stoję jak wryty, walcząc z czymś na pograniczu zakłopotania i złości. — Shin-chan, musiałeś być dzisiaj bardzo zajęty! — Prycha teatralnie, wlepiwszy wzrok w warkoczyk Shibajuku. Ignoruję to. — Czyżby Oha Asa stawała się coraz bardziej wybredna, hm? — dodaje, uśmiechając się od ucha do ucha. Jego oczy zwężają się przy tym do rozmiarów łupinek. Instynktownie odwracam się profilem i poprawiam okulary, próbując po raz kolejny zbyć go milczeniem. Na skroni czuję pulsujący guz irytacji, bo własna sześcioletnia siostra patrzy na mnie jak na wariata. Takao stawia Izumi na ziemi, rzuca na moje łóżko mokry plecak i bezpardonowo pakuje się w rzeczywistość wybuchem szyderczego śmiechu. — Shin-chan wstydził się zapytać, czy dasz mu się pobawić swoją nową lalką. Jest na nie już trochę za duży. — Targa jej włosy, po czym wskazuje na mnie z podniesioną głową, by zaakcentować wzrost. Czekanie na moment, w którym wreszcie zapadnie cisza wydaje mi się bezcelowe, ale podejmuję wyzwanie niepozwolenia na wyprowadzenie się z równowagi. — Teraz pewnie chciałby zapytać, czy może ją zatrzymać do jutra.
— Może, ale tylko dlatego, że to ty prosisz — odpowiada tonem przywodzącym na myśl głos absolutu. Spogląda na mnie tak, że nie mam złudzeń. Jest ewidentnie obrażona, ale najwyraźniej głupie uwagi Takao choć trochę naprostowały jej zszargane nerwy. — I dlatego, że obiecałeś zagrać ze mną w shōgi — dodaje, uśmiechając się do niego, a ja nie wierzę w to, co słyszę. Obaj dobrze wiemy, że rozgniecie go jak pluskwę, ale Takao wcale nie wygląda, jakby mu to przeszkadzało. Powinienem wrócić do uczenia jej zagrań. Chyba za tym tęskni. — Narysuję ci coś — rzuca enigmatycznie, po czym wychodzi bez słowa i niknie w długiej perspektywie korytarza.
— Ten gniew jest gorszy niż dzisiejsze statystyki Raka. Czterdzieści siedem zdrowia, co? — pyta beztrosko, zamykając drzwi. — Jak się czujesz? Twoja posępna muzyka jest dziś taka jak ty, Shin-chan — dorzuca niemal figlarnie, wykonując średnią pantomimę ostrej gry na gitarze.
Sprawdził mnie?
— Nie kpij — strofuję go z powagą, co kompletnie nie zdejmuje z jego twarzy uśmiechu; mam wrażenie, że wręcz go poszerza. Wie, jak nienawidzę tego zdrobnienia.
Wsuwa dłonie do kieszeni, opiera się o ścianę. Światło lampki pełga mu po twarzy. Dopiero teraz dostrzegam, że jego przydługie włosy są pozlepiane ulewą. Właściwie jest przemoknięty do nitki. Mimowolnie widzę to, jak, zanim wsiadł na rower, przeszedł się po chodniku z wyimaginowanym parasolem w ręce, jak zawodził pod nosem, nucąc ulubioną piosenkę, jak nie robił sobie nic z tego, że pada, a szumiące krople odbijały się od jego twarzy. Ta cała życiowa bezpardonowość, bezinteresowność, branie na siebie przegranego pojedynku z sześciolatką, ta zabawowość i beztroska nie mieszczą mi się w głowie. Zaczynam się zastanawiać czy ten pozytywny infantylizm nie jest dla mnie jakąś niezrozumiałą równoważnią. Trudno to opisać, ale gdy tu przyszedł, gdy od niechcenia rzucił na moje łóżko plecak, poczułem ulgę, choć nigdy nie poprosiłbym go o pomoc.
— Przyniosłem ci matmę z nadzieją, że przy przepisywaniu poprawisz moje błędy.
Obecność Takao za każdym razem niesie za sobą coś w rodzaju niemej obietnicy, jakby jego spojrzenie sugerowało, że kiedyś rzeczywiście poda mi roaring pass, że nie zamierza sobie odpuszczać ani ranić mnie wybujałą ignorancją tego, co uważam za ważne. Nawet teraz, kiedy z jego szarego spojrzenia wypryskują ledwo widoczne bursztynowe iskry tak niepasujące do uśmiechu dziecinnego lekkoducha, mam wrażenie, że nie tylko pyta mnie o coś oczami, że on także coś potwierdza, pieczętuje, niemal przyrzeka. To wszystko utrudnia mi ucieczkę w stronę chłodnego dystansu pozwalającego zachować czujność.
Bez słowa rzucam mu ręcznik. Niedbale wyciera nim włosy i kark. Roztrzepuje grzywkę, czyniąc z niej esencję groteskowego niechlujstwa. Widziałem to tyle razy w szatni, że powinienem przywyknąć, zamiast zastanawiać się nad tym, czy coś podobnego do niego pasuje.
Dziwi mnie, że Takao potrafi zrobić coś w ciszy. To wręcz nienaturalne; uświadamiam sobie, że gdy milczy, nie mam na co narzekać, nie mam czym się irytować ani żenować, co wywołuje we mnie dziwną iluzję znalezienia się w próżni. Zmagam się z poczuciem, że ktoś wyrwał mi znany i lubiany skrawek rzeczywistości; skrawek, który w pełni zasłużył na to, bym mimo strachu przed rozczarowaniem i zaufaniem, chociaż postarał się traktować go jako mój.
Odwracam głowę w stronę okna. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz konstatuję, że przy rowerze nie ma rikszy, co tylko potęguje to wrażenie pretensjonalnego braku czegoś. Takao zapewne wie, iż szansa na moje wyjście z domu jest dziś zerowa.
Z zamyślenia wyrywa mnie ruch powietrza ciągnący za sobą, jak ogon komety, mieszaninę zapachów: deszczu, chłodu, skóry i perfum, które powycierał z siebie, próbując się wysuszyć.
Plask ręcznika o moje ramię.
Łykam cichy oddech, dyskretnie badając fenomen czegoś, co kompletnie nie przypomina latających po szatni mokrych skarpet Aomine. Coś jest inaczej; nic mnie nie odrzuca, nie odpycha, nie irytuje, ale mimo to posyłam Takao mordercze spojrzenie, jakby właśnie dotarło do mnie, że ten ciągły zgrzyt między nami to może być coś, o czym mówiła Oha, a z czego ja najwyraźniej nie zdawałem sobie sprawy. Odwracam się plecami, czując, że cisnący się na usta uśmiech jest nie do powstrzymania, że ciężar agonu i rozczarowania oddalają się w jakąś zapomnianą, przedawnioną przestrzeń.
Nie dam mu tej satysfakcji; na pewno jeszcze nie teraz, co i tak nie zaćmiewa wrażenia, iż czuję się, jakbym trafił, choć to Takao rzucił.
Czyżby właśnie tak grało się roaring pass?
✦
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top