Wesołych Świąt!
Zima to piękna pora roku – pod warunkiem, że siedzi się w fotelu przed kominkiem i podziwia ją przez okno. Jeśli natomiast przez jakieś zrządzenie losu trzeba opuścić bezpieczną kryjówkę, zaczyna się istna wojna o przetrwanie. Aby ją wygrać, należy przede wszystkim zaopatrzyć się w odpowiedni mundur: buty z wysokimi cholewami (żeby śnieg nie wpadał do środka, gdy będziemy pokonywać zaspy) i wełnianą wyściółką, gruby płaszcz ze stójką lub kapturem (które osłonią nas przez mroźnymi podmuchami wiatru) i czapka.
Mam nadzieję, że nie muszę przekonywać Was co do znaczenia czapki i jej roli w ochronie przed zimnem. Świadom, iż bez właściwego nakrycia głowy nie zdołam dotrwać do wiosennych roztopów, już po pierwszych przymrozkach zacząłem sklepowe polowanie. Kosztowało mnie to wiele wysiłku i przysporzyło licznych kłopotów, ale nie będę Wam o nich opowiadać. Grunt, że jestem teraz szczęśliwym posiadaczem czapki idealnej – czerwonej, z nausznikami i pomponem, wyszywanej w złote renifery. Zatem nie tylko jestem właściwie chroniony przed mrozem, ale i roztaczam dookoła cudowny, świąteczny nastrój. Jedyne, co mnie rozczarowało, to reakcja Marcina i Krzysztofa, moich najlepszych przyjaciół, którzy na widok czapki zaczęli pokładać się ze śmiechu. Zupełnie nie rozumiem, co ich tak rozbawiło.
*
Biedaczek! Trwałem w naiwnym przeświadczeniu, że nabywszy kompletne, zimowe przyodzienie zdołam ochronić się przed grypą i przeziębieniem. Na szczęście w porę oprzytomniałem, a pomogła mi w tym reklama pewnego syropu. Polecał go lekarz pediatra, więc na pewno wiedział, co mówi. Od razu pobiegłem do apteki i zaopatrzyłem się w pięć butelek. Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony.
Po powrocie do domu, przeczytawszy ulotkę, zrozumiałem, jak niewiele brakowało, abym pożegnał się z tym światem. Miałem niemal wszystkie objawy grypy i przeziębienia (jedynie podwyższonej ciepłoty ciała nie byłem w stanie wykazać, ale najwyraźniej po prostu zepsuł mi się termometr). Okrutna niewiedzo! Otarłem się o śmierć i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy!
Niestety, pomimo ciągłego zagrożenia życia musiałem wywiązać się ze złożonej przyjaciołom obietnicy. Już na początku grudnia zaoferowałem bowiem, że w tym roku Wigilię urządzimy u mnie. Obiecałem nawet, że razem z Marcinem i Krzysztofem przygotujemy pierogi, więc reszta gości może spokojnie zająć się pozostałymi świątecznymi potrawami. Koleżanki zapewniły nas, że to ogromna pomoc i że na pewno damy sobie radę. Doceniam ich wiarę w nasze możliwości, nie do końca rozumiem jednak, dlaczego tak znacząco przeciągały słowa „ogromnie" i „na pewno". Ale kto zrozumie kobiety?
Przez to właśnie zobowiązanie zmuszony byłem do przezwyciężenia okrutnej grypy.
*
Umówiłem się z Marcinem i Krzysztofem, że przyjdą do mnie w wigilijny poranek, gdy tylko się obudzą, abyśmy skoro świt mogli zabrać się do pracy. O dwunastej byliśmy już w komplecie. Zebralibyśmy się wcześniej, ale mój budzik, podobnie jak termometr, postanowił odmówić posłuszeństwa i nie zadzwonił o wyznaczonej godzinie. Obudziło mnie zatem dopiero łomotanie do drzwi i rozpaczliwe wołanie moich przyjaciół, którzy, jak uparcie twierdzili, od ponad godziny stali na klatce schodowej i czekali aż im otworzę.
Nie bacząc na to drobne niepowodzenie, pełni optymizmu zabraliśmy się do pracy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego kobiety narzekają na trudy czynności tak trywialnych jak gotowanie i sprzątanie. Przecież to wszystko jest banalnie proste! Wystarczy jedynie, że na samym początku odpowiednio podzieli się obowiązki i wyznaczy kogoś, kto zajmie się nadzorem pracy pozostałych.
Tak właśnie! „Dziel i rządź" jak mawiali starożytni Rzymianie! Ten, kto uświadomi sobie, dlaczego tak kluczowe dla przygotowania świątecznej uczty są podział zajęć i nadzór – wykonał już niemal połowę pracy. Dlatego właśnie postanowiliśmy zacząć od wyznaczenia kogoś, kto będzie odpowiedzialny za wszystko, kto przypilnuje innych i zadba, aby właściwie wywiązywali się ze swoich obowiązków i nie lenili się, gdy tylko spuści ich na chwilę z oka.
Sami rozumiecie, że zadanie to wymaga ogromnej rzetelności, sumienności, podzielności uwagi, a także wszechstronnej wiedzy. Dlatego pełen całkowicie uzasadnionych obaw podjąłem się pełnienia roli nadzorującego. W innych okolicznościach nie bałbym się ani trochę, ale w pożałowania godnym stanie zdrowia, w jakim się znajdowałem, nie mogłem wymagać od siebie zbyt wiele.
Z drugiej jednak strony – jakim przyjacielem bym się okazał, gdybym zrzucił tak koszmarne zajęcie na barki Marcina albo Krzysztofa?
Nadludzkim wysiłkiem przezwyciężyłem chorobę i oddałem farsz w ręce Krzysztofa, Marcinowi natomiast powierzyłem przygotowanie ciasta. Przeczytałem im po kolei, bardzo powoli i wyraźnie wszystko, co na temat pierogów z kapustą i grzybami napisano w książce kucharskiej. Liczyłem na to, że dalej sobie poradzą.
Niestety! Wystarczyło, że na chwilę odwróciłem wzrok, a cały mój trud poszedł na marne.
Ciasto, zagniecione przez Marcina, okazało się tak gęste, że nie sposób było wbić w nie choćby palca. A co dopiero mówić o rozwałkowaniu na cieniutką warstwę! Wałek zapewne pękłby nam w rękach, gdybyśmy tylko spróbowali. Nie powiodło się również rozmiękczenie ciasta przez dodanie wody; twarda niczym kamień kula zrobiła się niewyobrażalnie śliska i błyskawicznie uciekła z rąk Marcina jedynie po to, by upaść mu na stopę.
Farsz natomiast wyszedł stanowczo zbyt rzadki. Przyjrzałem mu się krytycznie, zamieszałem łyżką i zapytałem niewinnie, łypiąc przy tym podejrzliwie na Krzysia:
– Krzysiu kochany, a to jest farsz do pierogów czy zupa?
– Farsz, drogi Rafale, zdecydowanie farsz – skłamał bezczelnie.
– To dlaczego więcej w nim wody niż grzybów?
– Nie mam pojęcia – brnął w zaparte Krzysio, wycierając chusteczką brodę, na której zostały jeszcze resztki kapusty.
– I wcale nie podjadałeś?
– Sprawdziłem tylko kilka razy czy jest dobry.
– I co? Jest?
– Cóż, drogi Rafale, nie mam absolutnej pewności, ale gdybym spróbował jeszcze trochę...
Nie miałem już siły tego słuchać. Marcinowi kazałem zrobić ciasto od początku, bo to stare do niczego się nie nadawało, a Krzysztofa posłałem do sklepu do więcej kapusty. Jak się łatwo domyślić, wrócił z do połowy opróżnionym wiaderkiem, bo przecież musiał sprawdzić czy kapusta aby na pewno jest dobra. W efekcie byłem zmuszony kazać mu zagęścić farsz mąką i czym prędzej go ugotować.
Nowe ciasto wyszło o niebo lepiej od poprzedniego. Można je było bez problemu ugniatać i formować. Pojawił się jednak zupełnie niespodziewany problem przy próbie oderwania masy od dłoni Marcina. Ochoczo rzuciłem mu się na ratunek i w rezultacie obaj zostaliśmy uwiezieni przez zadziwiająco lepkie ciasto.
Z pomocą przybył nam Krzysztof. Nieświadomie wprawdzie, ale gdyby nie otworzył mąki w taki sposób, że biały pył pokrył całą kuchnię, zapewne nigdy byśmy się nie oswobodzili. Ciasto powędrowało na stół, a ja ruszyłem z odsieczą Krzysiowi. Farsz znów sprawiał problem. Grudki mąki nie chciały w ogóle się rozrobić, a w wybielonej kuchni nie sposób było odnaleźć trzepaczki do białek. Zamiast niej odkryłem w szafce wyborną nalewkę pigwową.
Wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem chory, Marcin przypomniał sobie o bolącej stopie, na którą spadło kamienne ciasto, a Krzysztofa rozbolał brzuch po zjedzeniu zbyt dużej ilości kiszonej kapusty. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że porządny łyk nalewki na pewno pomoże nam zwalczyć wszystkie okropne dolegliwości.
Rozgrzani procentami i pełni nowej energii postanowiliśmy machnąć ręką na grudki w farszu i zabrać się do rozwałkowywania ciasta. Jak na złość wyszło go tak dużo, że zajęło niemal cały stół i wałkować musieliśmy wszyscy trzej. Wałek w prawdzie miałem tylko jeden, ale tutaj znów przydała się butelka nalewki, która po przewróceniu na bok radziła sobie z masą niemal równie sprawnie.
Potem przyszła kolej na wycinanie kółek z ciasta. Z wprawą właściwą jedynie wybitnym szermierzom chwyciliśmy za noże i zaczęliśmy cyrklować ostrzami po blacie. Poniewczasie uświadomiliśmy sobie, że wycięte skrawki nawet w przybliżeniu nie przypominają kół.
– I co teraz? – zapytał niepewnie Marcin, licząc na to, że jak zwykle coś wymyślę.
Nim jednak odpowiedziałem, pokrzepiłem się kolejnym łykiem nalewki. Wtedy znów przepełnił mnie optymizm i z niezachwianą pewnością oznajmiłem, że ciasto jest przecież bardzo rozciągliwe, możemy zatem swobodnie dostosować skrawki do naszych potrzeb. Pokrzepionym tymi słowami przyjaciołom poleciłem nakładać jak najwięcej farszu, bo przecież wszyscy lubią, gdy w pierogach jest dużo farszu.
Okazało się jednak, że ciasto nie jest aż tak elastyczne, jak się nam wydawało. Prawda wyszła na jaw, gdy farsz z zaklejanego przez Marcina pieroga rozdarł sobie drogę ucieczki prosto na linoleum. Dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w kapuściano-grzybową breję bardzo artystycznie rozbryzganą po podłodze.
– Ej, Rafał... – zaczął ostrożnie Krzysztof.
Bałem się dopuścić go do głosu, bo przecież mógłby zaproponować, że zje rozsypany farsz, a ja, jak na przykładnego gospodarza przystało, musiałbym mu na to pozwolić. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że właściwie to bez znaczenia i zapytałem go grzecznie:
– No?
– A może by tak używać dwóch kawałków ciasta? I składać pierogi jak kanapkę?
Wraz z Marcinem popatrzyliśmy na Krzysztofa z uznaniem. A jednak ten nasz Krzysio wcale taki głupi nie jest. W ten właśnie sposób w zaledwie cztery godziny udało nam się zrobić całe trzydzieści osiem pierogów. Nie wszystkim udało się przetrwać gotowanie, ale te, które zostały – wyglądały bardzo apetycznie. Tak apetycznie, że nie mogliśmy sobie odmówić spróbowania choć po jednym. Zapiliśmy je, oczywiście, wyborną nalewką.
– To co nam jeszcze zostało? – zapytał Marcin.
– Tylko posprzątać – odparłem, wzruszając ramionami. Bo sprzątanie, podobnie jak gotowanie, to przecież nic, ale to absolutnie nic trudnego.
*
Piętnaście punktów dla domu osoby, której uda się zgadnąć, czego pastiszem jest ten tekst :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top