PART TEN; addiction.

    — Jak się trzymasz? — zapytała cicho Natasha, gdy jej stopy dotknęły górnej części statku.

    — Fatalnie — odpowiedział ciężko James, wypuszczając głośno powietrze z płuc. — Niech przyjadą po mnie motorówką.

        Romanoff uśmiechnęła się lekko, zrzucając z ramion plecak z otworzonym spadochronem. Brunet zrobił to samo, drżącymi palcami odpinając wszystko, co było do odpięcia w tamtym momencie.

    — Natasha — szepnął najciszej, jak się da. — Nat.

    — Chodź tu — powiedziała szybko, nie reagując na jego ciche wołanie.

        Barnes podszedł do leżącej kobiety, przyjmując tę samą pozę po jej prawej. Nie widział, kiedy w ogóle jej ciało znalazło się przy podłodze, ale na dobrą sprawę... nie miał bladego pojęcia, jaka Natasha była na misjach. Widział ją w akcji jedynie... kiedy próbowali się pozabijać na moście, a potem po konfrontacji z Helmutem, który uruchomił tryb Zimowego Żołnierza. Na samo wspomnienie ciałem Jamesa wstrząsnął dreszcz. Natasha obrzuciła go krótko wzrokiem.

        Sięgnęła do prawego ucha, na moment wyciągając z niego komunikator.

    — Słyszą i nagrywają wszystko, więc lepiej, żebyś nie powiedział czegoś głupiego — oznajmiła cicho, a gdy brunet kiwnął głową ze zmarszczonymi brwiami, wsadziła słuchawkę z powrotem do ucha. — Widzisz ich? — zapytała, wbijając wzrok w dół, patrząc przez przeszkloną część.

    — Widzę — mruknął, przysuwając się nieco bliżej Natashy.

    — To świetnie — oznajmiła, wstając i otrzepując ubranie z kurzu. — Zostań tutaj i mnie osłaniaj. Dam ci znać, kiedy będzie czysto.

    — Nie powinniśmy iść tam razem? Nie wiemy, czy po drodze nie będziesz miała towarzystwa — przypomniał, patrząc z dołu na rudowłosą.

        Przez myśl przeszło mu, że nawet pod takim kątem wyglądała po prostu dobrze.

    — Potrafię o siebie zadbać — przypomniała, kładąc dłonie na biodrach.

    — Nie mówię, że nie — zaoponował zaraz, postanawiając zrównać się z nią wzrostem. — Po prostu może być tam ich wielu.

    — Raz jeszcze, potrafię o siebie zadbać. — Palcem wskazującym stuknęła czubek nosa Jamesa, zanim skierowała się do zejścia z najwyżej położonej części statku. — Weź się w garść i przygotuj broń, soldat.

        Drgnął w dziwnym odruchu, nieprzyzwyczajony do Natashy mówiącej po rosyjsku. Zwłaszcza, gdy spomiędzy jej ust wychodziły... słowa wzbudzające wspomnienia Hydry. Być może powiedziałby jej o tym, a ona być może nie nazywałaby go tak nigdy więcej, ale Romanoff już zniknęła, nie mając zamiaru czekać, aż James pozbiera myśli.

        Brunet westchnął. Mimo wszystkich rzeczy świadczących o jego domniemanej słabej kondycji psychicznej, uparcie ostawał przy swoim twierdząc, że radzi sobie z dnia na dzień coraz lepiej. A drobne wypadki... nie przejmował się nimi. A przynajmniej bardzo się starał.

        Podniósł klapę, w którą wpuścił lufę karabinu Sako i przez wizjer rozpoczął obserwację dwóch znudzonych pracą mężczyzn. Obydwoje trzymali w dłoniach broń o wzorze karabinu, nie mógł dokładniej określić, czy miał co do tego rację. Przeczuwał jednak, że wcale się nie mylił. Kurczowo zaciskali dłonie na broni, dając Jamesowi duży obraz niewiedzy i niespokoju, jakim obydwoje się charakteryzowali. To przez broń czy ich zawód? Zastanawiał się, czy on też bał się wziąć swego czasu takową do ręki. Szczerze mówiąc, nie pamiętał.

        Natasha weszła do pomieszczenia cicho, niezauważona. James skierował na nią wzrok z haniebnym opóźnieniem, odbezpieczając karabin i czekając, aż zrobi się niebezpiecznie. Rudowłosa spojrzała w górę.

    — Jestem na miejscu — mruknął. Podświadomość podpowiadała mu, że to jego szukała.

        Romanoff nie odpowiedziała, ale z mowy jej ciała wywnioskował, że uspokoiło ją to stwierdzenie.

        Zastanawiał się, czy Natasha za każdym razem wypatrywała kogoś, kto miał strzec jej osoby.

        Poprawił uchwyt, przyglądając się jak zgrabnie obezwładnia najpierw jednego mężczyznę, a następnie drugiego, z którym również większego problemu nie miała.

    — Czysto — usłyszał w słuchawce. Odetchnął ciężko, odbierając to jako sygnał do przyzwolenia na taki właśnie czyn.

    — Zejść do ciebie? — zapytał, wciąż przyglądać się kobiecie za pośrednictwem broni.

    — Byłabym wdzięczna.

        Nie musiała dwa razy powtarzać. James cholernie nie chciał już zajmować miejsca tak wysoko, nie miał ochoty zastanawiać się, dlaczego tym razem nie zaczął panikować jak w samolocie. Przesunął się tylko na brzuchu w tył, a następnie szybko wstał na nogi, chowając w karabinie podpórkę i kierując się w stronę schodów.

        Było ich całkiem sporo, toteż umysł Barnesa w połowie zajął się ich liczeniem, by przypadkiem nie zacząć stresować się wysokością. Doskonale zdawał sobie sprawę, że trochę dzieli go od podłogi, ale sam sobie kłamał, wmawiając, iż wcale nie jest tak daleko. Działało czy nie, w pełnej gotowości znalazł się na niższej kondygnacji, więc po sprawdzeniu, czy aby na pewno może tędy przejść, z lufą skierowaną do dołu zaczął iść w głąb dużej hali.

        Natasha nie ruszyła się z miejsca, być może odrobinę zaskakując tym Jamesa. Szybko jednak zorientował się, że głównym powodem było związanie dwójki mężczyzn, których powaliła dosłownie kilka minut temu.

    — Ahoj śliczny — powiedziała rudowłosa, gdy tylko jej spojrzenie padło na wysoką, postawną sylwetkę jej kompana.

    — Śliczny? — powtórzył, marszcząc brwi. — Strasznie cukierkowe stwierdzenie dla gościa z metalową ręką.

    — Bóg mi świadkiem, że próbowałam być miła i ciebie skomplementować. — Natasha wzruszyła ramionami, ruszając przez halę. — Chciałabym, żeby to był już koniec misji. Nie lubię statków — mruknęła, słysząc kroki Jamesa stawiane tuż za nią.

    — Dysk jest tuż pod nami — powiedział brunet, wyprzedzając rudowłosą i łapiąc za klamkę ciemnych drzwi, na które padł cień ich dwójki.

    — Oh, starasz się udawać profesjonalistę? W porządku, rozumiem. — Romanoff obserwowała, jak Barnes otwiera przejście, popychając je lufą karabinu.

    — Próbuję się skupić na zadaniu Nat — wyszeptał leniwie, przystawiając broń do policzka i patrząc w dwie strony niezbyt dużego korytarza.

    — Weszliśmy — oznajmiła rudowłosa, ignorując jego odpowiedź. Barnes musiał przez to zerknąć na młodszą nieco zdziwionym spojrzeniem.

        Poza tym nie zrobił jednak nic. Palce przebiegły po rączce karabinu w dziwnym, nieopisanym dla niego geście.

    — Świetnie. Musicie iść na prawo, chwilowo nie ma tam nikogo, kto mógłby wam zaszkodzić — powiedział kooperator, którego głos James usłyszał po raz pierwszy.

    — Gdzie wszyscy są? — zapytał mrukliwie, zgodnie z wskazówką idąc w prawą stronę.

    — Po drugiej stronie statku — odpowiedziała Natasha, obserwując pochylone ciało bruneta. Sama trzymała pistolet w pogotowiu. — Powinniśmy się pospieszyć.

        Chciał coś powiedzieć, coś bardzo w ich stylu, ale ostatecznie kiwnął tylko głową, przyśpieszając krok. Bądź co bądź, nie byli sami.

        Czuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny za Natashę, sam do końca nie wiedział, dlaczego. Była przecież agentką, osobą trenowaną do fachu od najmłodszych lat, nie bez kozery zagrzała miejsce w zespole Avengersów. A jednak szedł przed nią, bojąc się o jej osobę bardziej, niż o cokolwiek innego. Musiał przypominać sobie, że Natasha nie jest bezbronną kobietą, która broń widziała tylko w filmach czy serialach. Nie, ona była w stanie ukryć takową w każdym pomieszczeniu swojego domu, wiedział o tym. Przecież znalazł nóż sprężynowy pod poduszką w jej sypialni i wiedział, że nie była to jedyna ostra rzecz, mająca swoje miejsce gdzieś indziej, niż w kuchni. A co zabawniejsze (zabawniejsze?), doskonale wiedział, z jakich powódek Romanoff trzymała nóż pod poduszką.

    — Musimy się dostać nad nich, żeby ich zaskoczyć — mruknęła Natasha, gdy z korytarza przeszli do o wiele mniejszej hali, niż poprzedniej.

        W środku rozbłysło nagle światło.

    — Świetnie — sapnął James, rozglądając się wokół, by zobaczyć, ilu ludzi wyszło na środek. Oczy kilkukrotnie zamrugały, próbując przyzwyczaić się do nagłej jasności. — Nie radzę — dodał głośniej, widząc, jak trójka osób celuje w ich dwójkę.

    — James...

    — Mam to pod kontrolą — przerwał jej, obserwując uważnie swoich przeciwników.

        Tuż obok niego nastąpił strzał. Natasha nie miała zamiaru go słuchać, co zrozumiał, gdy jeden z mężczyzn z głośnym wrzaskiem upadł, trzymając ręce blisko uda, w które Romanoff trafiła. Widział, jak drugi z nich celuje w kobietę, a zaraz potem wystrzela.

        James był jednak szybszy.

        Czarne palce protezy otworzyły się, zawieszone w powietrzu tuż przed brzuchem Rosjanki. Kula upadła na podłogę.

    — Mówiłem — warknął Barnes.

        O ile pokonanie trójki mężczyzn było dziwnie prostym zadaniem, tak większej grupy nie zdołali zatrzymać wystarczająco szybko. Postrzelili tak wiele osób, jak zdołali, ale nie mogli się wiecznie ukrywać za skrzyniami, licząc, że przeciwnicy może pękną i pozwolą im dojść do celu. Było to raczej mało prawdopodobne, a oni nie mieli nawet tyle czasu na tę misję. James wychylił się, posyłając ślepy strzał w przestrzeń, na który odpowiedziało kilka osób z różnych miejsc.

    — Szlag niech ich trafi — sarknął, wracając do wcześniejszej pozycji.

    — Musimy stąd wyjść — mruknęła Natasha, rozglądając się wokół. — Tędy — rzuciła, zbierając się szybko z podłogi.

    — Powinniśmy iść w drugą stronę — zaoponował, łapiąc rudowłosą za ramię, by powstrzymać ją przed wyjściem z hali.

    — Proszę bardzo, idź. Droga wolna. — Romanoff strzepała jego dłoń, odsuwając się. — Mógłbyś mi zaufać. Wiem, co robię.

        Mógłbyś mi zaufać, powtórzyło się w jego głowie jeszcze kilka dobrych razy, powodując tym samym wykrzywienie ust w grymasie u Jamesa. Poczuł się dziwnie zaatakowany przez jej słowa.

        Żeby nie denerwować Natashy bardziej, zerwał się z miejsca i poszedł za nią, szybko przemierzając kolejne metry. Przez jej ramię widział, jak w niewielkim urządzeniu sprawdza mapkę, szukając dla nich drogę ucieczki, czego nie rozumiał, bo kooperator mógł to zrobić za nich. Potem jednak doszła do niego ważna, a przede wszystkim dziecinnie oczywista myśl – Natasha Romanoff nie ufała ludziom, z którymi pracowała. On raczej też nie powinien.

    — Barnes, słyszysz? — zapytała cicho, zatrzymując się wpół kroku przed nim. James niechcący wpadł na nią, nie przewidując jej gwałtownego zatrzymania się.

        Chciał jej na to zwrócić uwagę, ale zamiast tego zmarszczył nieco brwi, wsłuchując się w prawie idealną ciszę. Słyszał szum wody, bardzo zresztą cicho, a tuż po tym dobiegł do niego dźwięk szybko stawianych kroków. Co najmniej... sześciu ludzi biegnących w ich stronę.

        Nie było czasu na obmyślanie innego planu – jeśli ci w hali zorientowali się już, że ich dwójki nie ma z nimi, na pewno zaczęli ich szukać. Nie mogli więc wrócić, a pójście przed siebie byłoby zbyt ryzykowne. Rozejrzał się więc wokół, może nieco zbyt gorączkowo, i gdy tylko zarejestresował w ich lewej wnękę, złapał Romanoff w pasie i skierował się właśnie tam.

    — Barnes, co ty do cholery robisz? — sarknęła przez zęby, wbijając łokieć między żebra starszego.

        Miała nadzieję, że brunet dzięki temu ją puści, ale uścisk przybrał na sile jeszcze bardziej. Nie było sensu w wyrywaniu się.

    — Cicho bądź — powiedział prosto do jej ucha wolnego od komunikatora, wciskając do jej rąk karabin i wyciągając z kabury rudowłosej jeden z pistoletów, który sprytnie odbezpieczył jedną ręką.

    — Pierwszy i ostatni raz powiedziałeś do mnie „cicho bądź" — mruknęła, zupełnie niechcący następujące na nogę starszego.

        Zachowywała się jak dziecko, rozkapryszony gówniarz, któremu matka odmówiła kupna czegoś w sklepie. James nie zwrócił jednak na to uwagi, trzymając palec na spuście w oczekiwaniu na przeciwników. Zgodnie z jego oczekiwaniem przebiegli obok wnęki, o której istnieniu nie wiedzieli sami, więc pozwolił sobie rozejrzeć się wokół. Skoro tutaj była, na pewno był jakiś powód, dla którego ktoś uwzględnił ją w planie budowy.

    — Gdzie masz komunikator? — zapytała nagle Natasha odwracając głowę bardziej w jego stronę. Mimo ciemności, zauważył jej zmarszczone brwi.

    — Zgubiłem — odpowiedział zupełnie szczerze, dopiero teraz zdając sobie sprawę z braku przedmiotu.

    — Nieźle — mruknęła, nieświadomie napierając nieco bardziej na Jamesa.

        Brunet westchnął ciężko, zabierając dłoń z brzucha rudowłosej. Jej ruch ukierunkował w stronę głowy Natashy, zgrabnie wyciągając z ucha młodszej komunikator, mimo jej niemego protestu.

    — Co ty do cholery...

    — To naprawdę nie jest dobry moment na twoje wiercenie się — sapnął, zamykając przedmiot w ręce dla pewności, że nikt tego nie usłyszy.

    — Nie zrobiłam tego specjalnie — powiedziała zaraz, próbując odsunąć nieco od Jamesa. — Oddasz mi komunikator? — dodała, zerkając na niego przez ramię.

    — Szczerze mówiąc, nie pasuje mi ich obecność z nami — mruknął, zadzierając głowę i wreszcie lokalizując powód powstania wnęki. — Nie powiedzieli nic o większej ilości ludzi. Tam nie powinno być nikogo.

    — Też nie lubię z nimi pracować — przyznała rudowłosa, łapiąc rękę Barnesa, by wydostać spod palców starszego sprzęt T.A.R.C.Z.Y.. — Dlatego poszłam w drugą stronę.

    — I dlatego teraz pójdziesz na górę — rzucił, wciskając z powrotem zabezpieczony pistolet w jej kaburę i łapiąc ją w pasie.

    — James, odstaw mnie — warknęła, nie czując już pod stopami twardego gruntu.

    — Nie wierzgaj się tylko właź po drabinie — odbił podobnym tonem, podsadzając rudowłosą na tyle, na ile w tamtym momencie był w stanie ją podnieść.

        Był pewien, że mruknęła coś pod nosem, ale posłuchała go. Odetchnął przez to cicho z ulgą, upuszczając już nikomu niepotrzebny komunikator i odebrał od Natashy broń, by mogła swobodnie zacząć wchodzić po szczeblach.

    — Dasz sobie radę? — zapytała, zerkając w dół.

    — Nie mam innego wyjścia. — Zarzucił pasek karabinu na ramię i podskoczył, łapiąc pierwszy szczebel. — Po prostu nie będę patrzył w dół.

        Spacer w górę na szczęście nie trwał długo, w opinii Natashy. Całkiem szybko znalazła się na szycie, rozglądając się wokół za potencjalnym zagrożeniem, a potem czekała, aż James stanie obok.

        Był zmęczony. Nie tyle, co trwającą misją, bo ledwo ją zaczęli, po prostu tym, jak bardzo się bał. Natasha wbijała w niego wzrok z niezwykłą dokładnością, obserwując każdy centymetr skóry na jego twarzy. Odnotowywała w myślach ile miał piegów i pieprzyków, porównywała jej wyraz do wszystkich innych, jakie przybierał i jakie zapamiętywała. Prawie starła pot z jego czoła, widząc, że drobne krople leniwie starają się zjechać w dół. Nie udało im się, oczywiście – James jednym ruchem przedramienia otarł je, mając chyba nadzieję, że wraz z tych zniknie jego strach. Lęk wysokości zdecydowanie nie był dla niego łaskawy i wcale nie była zdziwiona, że właśnie tak na to wszystko reaguje. Zagryzła tylko dolną wargę, niezdolna w tamtym momencie do okazania większego wsparcia, niż lekkie poklepanie Barnesa po plecach.

    — Gdzie teraz idziemy? — zapytał cicho, ignorując własny strach, boleśnie wciskający się między żebra.

    — Zrobimy im niespodziankę.

×××

    — Dysk — padło z ust Jamesa, gdy Natasha podała mu niewielki przedmiot. — Prawie pozabijaliśmy się z tamtymi ludźmi dla pieprzonego dysku — mruknął, podnosząc rzecz nad głowę, na wyprostowanych rękach, które Natasha zaraz przesunęła.

    — Nikt nie powiedział, że będziemy babrać się w krwi za innych ludzi — mruknęła, siadając na zgiętych nogach leżącego na podłodze w zbrojowni bruneta. — Poza tym, nie chcę ciebie martwić, ale na pewno Fury zrobi nam wywód odnośnie zgubienia komunikatorów.

    — Trudno — mruknął jedynie James, kładąc ręce na brzuchu, wciąż nie puszczając trzymanego dysku. — To nie tak, że dał nam beznadziejnego kooperatora.

    — Przestań — westchnęła, wyciągając rękę w stronę Barnesa w wiadomym celu. Oddał jej więc niewielki prostopadłościan, uważnie przyglądając się jej palcom, gdy badały strukturę dysku.

    — Co na nim jest? — zapytał, podkładając prawą rękę pod głowę.

    — Nie wiem.— Wzruszyła ramionami, wprawiając nogi Jamesa w lekkie kołysanie. — Pewnie są zabezpieczone szyfrem, a ja nie mam swojego sprzętu.

    — Nie możesz pożyczyć takiego od kogoś tutaj? — James uniósł prawą brew, wcale nie wspierając decyzji Romanoff o rozpoczęciu kołysania ich ciałami. Nawet w stopniu lekkim. Nie było to wygodne.

    — Dyskrecja to chyba twoje drugie imię — mruknęła Natasha, zakładając kosmyk włosów za ucho. — Nie wiem, czy mam ochotę się tym interesować.

    — Rozumiem — powiedział cicho, metalową ręką wygładzając materiał swojej koszulki. — Musimy iść do Fury'ego?

    — Nie zachowuj się jak dziecko — bąknęła, wstając w końcu z kolan Jamesa. Denerwowanie go kołysaniem a cierpienie z powodu wrzynających się w pośladki kości to zupełnie co innego i Natasha nie miała zamiaru dłużej tak siedzieć. — Gdybyś nie wyrzucił mojego komunikatora, nie byłoby sprawy.

    — Oh błagam, wcale ich nie słuchałaś.

    — Ale to nie znaczy, że mam wyrzucać dobry sprzęt, Barnes.

        Mężczyzna westchnął, podążając wzrokiem za rudowłosą, która usiadła wygodnie na stoliku, wbijając w niego zmęczony wzrok. Cóż, dwie godziny snu robiły swoje.

    — Wyglądasz na śpiącą — powiedział cicho, podnosząc się z podłogi i zajmując miejsce obok młodszej.

    — Spałam dwie godziny przez pewną osobę — przypomniała z lekkim uśmiechem, odwracając głowę w stronę Jamesa.

    — Mówiłem ci, że nie mamy zbytnio czasu — oznajmił, odchylając się tak, by plecami dotknąć ściany.

    — Pragnę zaznaczyć, że to ty zacząłeś.

    — A ty nie oponowałaś.

        Natasha przewróciła oczami, nie mając już zamiaru ciągnąć tej rozmowy, po której i tak nie doszliby do porozumienia. Zwyczajnie przerzucaliby winę z jednej osoby na drugą, ale to nic, tak czasami było.

    — Jesteś spokojniejszy niż przedtem — powiedziała, obserwując palce Jamesa, bawiące się kosmykami jej włosów.

    — Bo jesteś obok od rozpoczęcia lotu — stwierdził, nawiązując z Natashą kontakt wzrokowy.

        Romanoff skierowała spojrzenie w inną stronę.

    — Nie zawsze z tobą będę — mruknęła, patrząc we własne dłonie, być może celowo omijając bruneta wzrokiem.

    — Nie interesuje mnie co będzie potem — oznajmił James, przenosząc dłoń z włosów Natashy na tył jej głowy. Gest ten zmotywował rudowłosą do spojrzenia na mężczyznę. — Poza tym, nie ma szans, żebym pozwolił ci odejść.

    — To nie zależy od ciebie — mruknęła rudowłosa, przechylając lekko głowę w geście tak obojętnym, że James przez moment myślał, iż Natashy naprawdę to nie obchodzi.

        Westchnął, cicho i z wyraźnym zaniepokojeniem, gdy przysuwał się jeszcze bliżej Romanoff i przyciągał ją do siebie. Wciąż tutaj była, wciąż była blisko, wciąż czuł zapach jej włosów, być może nasiąkniętych morskim powietrzem.

    — Nie chcę się budzić bez ciebie, Tasha — powiedział cicho, prosto do jej ucha, prawie tak samo, jak zrobił to wcześniej we wnęce.

    — James...

    — Powiedziałaś, że możemy zacząć... być razem — przypomniał, odsuwając się nieco od Natashy, by móc spojrzeć w jej oczy. Oczy zmęczone chowaniem się za maską.

    — Że możemy wrócić do tego, co między nami było — poprawiła, choć przecież wychodziło na to samo. — Ale niczego nie obiecałam.

    — Dlaczego w ogóle pomyślałaś o ucieczce? — zapytał James, palcami prawej ręki gładząc głowę rudowłosej.

        Nazbyt przypominało to jego marne próby uspokajania jej w Czerwonej Komnacie.

    — Nie wiem James — przyznała, choć doskonale zdawała sobie sprawy z istnienia innej, odwrotnej wersji jej własnych słów. — Co jeśli nie będę dla ciebie wystarczająca? Jeśli będę odbiegała od twojego wyobrażenia nas?

    — Jesteś bardziej, niż wystarczająca — brzmiał na bardzo pewnego siebie, swoich słów. Natasha była w stanie w nie uwierzyć. — I nigdy nie będziesz odbiegać od mojego wyobrażenia.

    — Dlaczego jesteś tego taki pewien? — zapytała zmęczonym tonem, opierając głowę o jego ramię, by nie musieć już patrzeć w jego oczy.

    — Bo nigdy nie wyobrażałem sobie nas razem — odpowiedział cicho, nie zastanawiając się zbytnio nad sensem wypowiedzi.

    — James, czy ty się tutaj odnajdziesz? — wymruczała jedynie rudowłosa, odwracając się potylicą w stronę jego szyi, łaskoczą go przy tym lekko włosami.

        Miał wrażenie, że Natasha nie chciała, by polegał na jej osobie tak, jak to robił. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, iż wiedziała, że zrobił to już dawno.

        James nie był głupi. Nie bał się przyznać, że nie miał pojęcia, jak funkcjonuje świat, do którego nie miał prawa się dostać, a jednak, za sprawą osób nie mających prawa zostać wymienionych z nazwiska w jego umyśle, zrobił to, moszcząc się wygodnie we współczesnych kanapach. Czasami czuł przez to wstyd, zniesmaczenie własną osobą, że miał czelność przeżyć w takiej formie, w jakiej był teraz. Bo kim on był, by teraz tu być? Zwykłym sierżantem, niepoprawnym wybrykiem natury, wydartym ze swojej rzeczywistości i forsowany do pozostania bronią. Nie widział sensu w kolorowym nazewnictwie, takowego nawet nie było. Był tylko on, gówniarz z Brooklynu w ciele dorosłego mężczyzny, z czarną protezą i krwią niewinnych ludzi na rękach. Nie chciał o nich pamiętać, nie teraz, nie dzisiaj, nie jutro.

        Schował twarz we włosach Natashy. Chyba miał nadzieję, że to odgrodzi go od szarej rzeczywistości, z jaką musiał się konfrontować.

        Pomijając Hydrę i „wymazane" lata z jego umysłu, życie bruneta nie zmieniło się w... dużym stopniu. Wciąż narażał je dla innych, mając nadzieję, że taka praca pozwoli mu odkupić winy i pokazać, że jednak nie jest złym człowiekiem. Chciał po prostu... wrócić pewnego dnia z wygranej wojny, wziąć ślub, być może, i żyć tak, by niczego nie żałować, troszcząc się o najbliższych. Myślał, że to jest możliwe, ale świat się nie zmienił. Nie miał zamiaru podporządkować się planom Jamesa Buchanana Barnesa, pozwalając mu jedynie trzymać w objęciach byłą podopieczną i gładzić ją po plecach, snując marzenia o ich dalszym życiu.

        Marzenia. Nie wyobrażenia.

        Zastanawiał się, czy Bucky byłby dumny, widząc Jamesa dzisiaj. Czy Bucky powiedziałby Jamesowi, że zdecydowanie skrewił? A może Bucky stwierdziłby, że James mimo wszystko skończył w dość dobrym stylu?

    — Wyobrażałaś sobie kiedyś normalne życie, Nat? Bez nadstawiania za innych karku, misji i bohaterowania — zaczął cicho, gdy odważył się wreszcie odsunąć od włosów kobiety. — Jako... normalny obywatel Nowego Jorku i każdego innego miasta.

    — Nie — powiedziała. — Trenowano mnie do bycia agentem przez całe moje życie. Nie wiem, czy potrafiłbym robić coś innego.

    — A gdybym cię nauczył? — zadał cicho pytanie, gładząc plecy rudowłosej w bardzo opiekuńczym geście.

         Spomiędzy jej ust uciekł krótki, beznamiętny śmiech. Przypominał jej obojętne spojrzenie.

    — Nie bądź naiwny, James — mruknęła, wbijając paznokcie w protezę starszego. — Ty też już nie wiesz nic o normalnym życiu.

    — Ale nie widzę przeszkód, by dowiedzieć się więcej — odbił zaraz, odwracając głowę tak, by móc spojrzeć na rudowłosą.

    — To nie są sztywne reguły, których ot tak możesz się nauczyć. Gdyby były, nigdy nie pracowałabym dla T.A.R.C.Z.Y.. Życie nie jest tak kolorowe, jak ci się wydaje.

    — Dobrze o tym wiem, ale...

    — Tu nie ma żadnego „ale", rozumiesz? Z jakiegoś powodu lecimy tym cholernym quijetem — warknęła i Jamesowi zdawało się, że usłyszał w jej głosie drżenie. Takie typowe załamanie, którego się nie spodziewał.

    — Nat...

    — Nie potrafimy być normalnymi ludźmi. Przestań sobie wmawiać, że może być inaczej — przerwała mu szybko i odchrząknęła, by James niczego nie podejrzewał. A już przecież dojrzał łzy w kąciku zielonego oka.

    — Ty wciąż się boisz.

        Natasha zacisnęła dłonie wokół Jamesowej protezy. Gdyby była to prawdziwa ręka, już dawno czułby jej paznokcie, wbijające się w skórę i mięśnie.

    — Wciąż się boisz, że ktoś może nas przyłapać i ukarać za jakiekolwiek relacje — powiedział, nie odrywając od młodszej wzroku ani przez krótki moment.

        Odsunęła się od niego tak gwałtownie, że prawie oberwał w brodę przez głowę Romanoff. Zabrał ręce, widząc, że tego właśnie od niego oczekuje i zamilkł. Natasha płakała.

    — Jak możesz próbować normalnie żyć, kiedy... kiedy to wszystko się za tobą ciągnie? — warknęła Romanoff, ocierając gwałtownie policzki z łez.

    — Nic się za mną nie ciągnie — powiedział łagodnie, nie odrywając spojrzenia od zaczerwienionej twarzy rudowłosej.

        Rosjanka zaśmiała się gorzko przez łzy.

    — Przestań udawać, że nie budzisz się w nocy przerażony. — Wstała ze stolika i najpewniej wyszłaby, gdyby James nie złapał jej za przedramię i nie stanął przed zielonooką, blokując drogę wyjścia.

    — Nie budzę się w nocy — oznajmił, mrużąc lekko oczy w dziwnie zaskoczonym geście.

    — Oh, więc teraz jesteś idealny? Patrzcie, jestem pieprzonym weteranem...

    — Nat.

    — Pieprzonym weteranem, który mimo przejścia piekła na ziemi bawi się w idylliczną osobę!

    — Natasha! — krzyknął, ukrócając dalszą część wypowiedzi, którą na pewno miała, i którą na pewno chciała wygłosić, a on jej nie pozwolił. — Dałem sobie pomóc, rozumiesz? Pozwoliłem sobie zaufać Shuri, pomogła mi przez to przejść.

    — W tak krótkim czasie? — sarknęła, drwiąco patrząc prosto w niebieskie oczy starszego. — Ile ty tam byłeś? Dwa lata? Trzy?

    — Będziesz się teraz licytować? — sapnął, przecierając zmęczoną twarz. —To raczej nie jest w tym momencie ważne.

    — Jest! — oznajmiła stanowczo, uderzając Jamesa w jego przedramię, by puścił jej w spokoju. — Jak? Jak do cholery w dwa lata wymiotłeś cały ten syf, który nazbierałeś?

    — Wakanda jest bardzo zaawansowanym...

    — Mam gdzieś Wakandę! Oni nie zrobili wszystkiego za ciebie! — przerwała mu, znowu podnosząc głos, drżący głos, bardzo smutny głos.

    — Do cholery Natasha! Nie wiem, co zrobili, wiem tylko, że mi pomogli i ja też to mogę zrobić dla ciebie! — wrzasnął w końcu, zdecydowanie głośniej niż ona przed chwilą, głośniej, niż zamierzał.

        Zapadła między nimi cisza. Quinjet dalej manewrował w przestrzeni, być może opuszczając już linię morza, by wbić się w atmosferę Ameryki. Stracili poczucie czasu, przebywając w swoim towarzystwie i tylko szybciej unoszące się klatki piersiowej dawały im znać, że ich film wciąż był zapuszczany na podstarzałym telewizorze.

    — Siedem lat nie pomógł mi nikt — powiedziała Natasha z wyraźnym bólem w głosie i otarła łzy, mając nadzieję, że te będą ostatnie. — I ty tego też nie zmienisz.

    — A ja myślę, że już zacząłem zmieniać — oznajmił, dzielnie wytrzymując typowe wyzwanie zatytułowane „kto pierwszy mrugnie" i choć miałby stać tutaj jeszcze dwa dni, nie zamknąłby oczu, by dać jej wygrać. — Chodź tutaj.

        Początkowo naprawdę chciała wbić pięść gdzieś pod żebrami Jamesa, nie chcąc być przez niego przytulana czy w ogóle jakkolwiek dotykana, ale ostatecznie, z jakiegoś powodu, po prostu opuściła gardę, przestając się wyrywać. Czuła się z jakiegoś powodu złamana, jakby spuszczenie ze smyczy emocji było czymś złym, niedopuszczalnym. W zasadzie... Było. Ale nie tu, nie teraz, nie, kiedy James uspokajał ją po kolejne bezsensownej kłótni, którą zaczęła. Po co? Był jedyną osobą, która wiedziała, przez co przeszła, dlaczego nie mogła po prostu się zamknąć i dać temu wszystkiemu spokój?

        A teraz James wiedział.

    — Będzie dobrze, Nat. Nie jesteś już sama — wyszeptał, powoli kołysząc ich ciałami tak, jak robiła to ona kilkadziesiąt minut temu.

        I chyba uzależniła się od niego w sposób, w jaki nigdy nie chciała się od nikogo uzależnić.

•🔹•🔹•🔹•

3970 słów whee

just delete it, i don't wike it–

aNyWaY, this one is for miss snootka cause she did great today jdnzns

ten rozdział jest taki... zmęczony, nie wiem, jak to nazwać XD ale taki jakiś jest ehh

zmęczony koszyk na opinie: \_____/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top