PART NINETEEN; red light.

        Godzinę przed wschodem słońca zawsze było ciemniej, niż przez całą noc.

         Wtedy też ptaki budziły się do życia i była to pierwsza rzecz, którą James usłyszał, zanim na dobre przebudził się, otwierając oczy.

        Rozejrzał się wokół, być może nie do końca rozumiejąc, co tak właściwie się działo. Jakieś stare pomieszczenie, stary materac... gdzie on był? Jak tu się znalazł? Zmarszczył brwi, podnosząc się do siadu, i chyba dopiero wtedy, w grobowych ciemnościach, udało mu się zidentyfikować miejsce, w którym się znajdował. Wszystko, co działo się kilka godzin temu wróciło do niego, a on mógł wreszcie porządnie nad tym pomyśleć, zerkając na leżącą obok Natashę, przykrytą własnym płaszczem. 

    — Nat — wyszeptał, przysuwając się nieco bliżej, by móc delikatnie zacząć budzić kobietę. — Natasha, musimy ruszać.

        Ciężkie westchnięcie uciekło spomiędzy ust młodszej, po którym zaraz wypadł niezidentyfikowany pomruk. James odgarnął jej włosy z policzka, łagodnym dotykiem chcąc rozbudzić ją na tyle, by mogła zacząć sama dobudzać się całkowicie.

    — Długo spałam? — zapytała cicho, przecierając wciąż zaspane oczy.

    — Chyba trzy godziny — odpowiedział. Sam dokładnie nie wiedział, kiedy zasnął. — Powinniśmy się stąd wynosić. 

    — Wiem, wiem — mruknęła, ciężko podnosząc się do siadu i z niewielką pomocą Jamesa zakładając na siebie płaszcz. — Gdzie stoi quinjet?

    — Około kilometr stąd — odpowiedział James, podnosząc się z materacu. — Jeśli dobrze nam pójdzie, będziemy mogli wystartować przed wschodem.

    — Nie nastawiałabym się na to — stwierdziła Natasha, niechętnie opuszczając materac, który, w gruncie rzeczy, nie był aż taki zły. — Pójdziesz po ręcznik? Zostawiłam go chyba na tej umywalce.

    — Jasne.

        James skierował się do łazienki, więc Natasha podeszła do kanapy, którą znaleźli niedaleko chwilę przed ich zaśnięciem. Była w lepszym stanie niż ta pierwsza, więc nie było obaw, że nie wytrzymałaby czyjegoś ciężaru ciała. 

        Teraz spała na niej Yelena. Natasha nie mogła przyzwyczaić się do spokojnego wyrazu twarzy, jaki Belova przybierała nie mając kontroli nad mięśniami. Wyglądała tak... niewinnie. Jakby przed chwilą skończyła liceum i dopiero wkraczała w dorosłość. 

        Nie chciała jej budzić. Nie wiedziała, czy przypadkiem nie był to jej pierwszy sen od dawna, bo nawet, kiedy James zachował się nieco głośniej w tle, ona wciąż nie reagowała, śpiąc twardo. Mimo tego Natashy udało się przed nią kucnąć, łapiąc za ramię i powoli nim potrząsając.

    — Yelena — powiedziała łagodnie, przeciągając jej imię na drugim „e”. 

        Jednak nie był to aż tak twardy sen, bo obudziła się bardzo szybko. Skuliła się, przez moment próbując zrozumieć, co się wokół niej dzieje, więc Natasha zabrała dłoń, nie chcąc jej dodatkowo stresować.

    — Co ty do cholery robisz? — zapytała Belova. Chciała chyba zaintonować w złość, ale chrypka i zaspanie niezbyt jej na to pozwoliła.

    — Budzę cię. Musimy stąd spadać — powiedziała Romanoff, przy pomocy podłokietnika wstając na równe nogi. — A skoro tamci panowie nie są z tobą, to ty również nie możesz tu zostać.

    — Nie bądź taka przemądrzała — mruknęła blondynka, podnosząc się z kanapy.

    — Możemy ruszać? — zapytał James, przerywając nabierającą na rozmiarach kolejną kłótnię, która zapewne miałaby miejsce, gdyby się nie odezwał.

    — Tak — odpowiedziała krótko Romanoff, kierując swoje kroki w stronę Barnesa. — Yelena?

    — Skąd wiecie, że to dobry pomysł? 

        Natasha zatrzymała się w niewielkiej odległości, odwracając zaraz w stronę Belovy. Blondynka stała, patrząc na nich spojrzeniem, którego nie potrafiła opisać.

    — Nie wiemy — odpowiedział James, przerzucając ramię torby ponad głową. — Ale to jedyne wyjście, jak na razie.

    — I co zamierzacie zrobić? Wiecznie uciekać? — zapytała blondynka, przerzucając spojrzenie z Natashy na Jamesa. — Pragnę przypomnieć, że oboje jesteście Avengerami i wasze zniknięcie będzie mocno podejrzane, a ty, w razie, gdybyś zapomniała, jesteś w pieprzonym czwartym miesiącu ciąży.

        James zacisnął wolną dłoń w pięść. Yelena miała rację – nawet gdyby udało im się zaszyć w bezpiecznym, odgrodzonym od ludzi miejscu, nie mogliby siedzieć tam wiecznie. Mają przecież swoje obowiązki. Nie mogą znikać z dnia na dzień, nie mówiąc o tym nic swojemu szefowi. I jeszcze dziecko...

        Nie chciał wracać, ale na ten moment było to jedyne najrozsądniejsze wyjście.

    — Lecimy do wieży — mruknął, kierując się w stronę wyjścia z pomieszczenia.

    — Do siedziby Avengersów? — powtórzyła Yelena, wbijając spojrzenie w Natashę. Jej usta zacisnęły się w wąską linię. — Ty chyba nie mówisz na poważnie.

    — A gdzie, twoim cholernym zdaniem, miałbym zabrać Natashę, żeby była bezpieczna!? — warknął Barnes, podchodząc do najmłodszej osoby z ich trójki. — No słucham, jaka jest twoja propozycja?

    — Rosja jest najbezpieczniejszym miejscem, czy tego chcesz, czy nie — warknęła blondynka, zaciskając ręce w pięści.

    — W którym miejscu Rosja jest bezpieczniejsza niż cholerna wieża pieprzonego Starka? — zapytał James, kładąc ręce na biodrach. 

        Yelena zacisnęła usta w wąską linię. W tej chwili Natasha niezbyt wiedziała, czy młodsza nie chciała powiedzieć czegoś za dużo, czy po prostu nie miała już niczego do powiedzenia. To było zbyt... zagmatwane.

    — Zdecyduj się po której stronie grasz — powiedział James, patrząc prosto w brązowe oczy blondynki. — Czekam na korytarzu. — To skierował tylko do Natashy, bo barwa jego głosu przestała być już tak ostra, niż kiedy używał ją względem Belovy.

        I wyszedł. W pomieszczeniu zrobiło się nagle cicho i spokojnie.

    — Pozer — mruknęła pod nosem Yelena, odczekawszy może dwie minuty od jego wyjścia. — Jak ty z nim wytrzymujesz? On taki jest na co dzień?

    — Na szczęście nie — odpowiedziała rudowłosa, wsuwając dłonie do płaszcza. — On się po prostu boi.

    — Ty też się boisz, a jakoś nie zachowujesz się jak on.

    — Racja, ja zachowuję się gorzej. — Kiwnęła z wahaniem głową, przytakując samej sobie, co rozbawiło Belovą na tyle, by kącik jej ust uniósł się nieznacznie. — Dlaczego tak bardzo naciskasz na Rosję, Yelena? Naprawdę chcesz tam wrócić?

    — To mój dom — stwierdziła, wzruszając ramionami. — Gówniany czy nie, wciąż dom.

    — Tutaj jesteś bezpieczna, wiesz o tym? — Natasha przekrzywiła lekko głowę, podchodząc do blondynki. — Nie mogą ci nic zrobić w obcym kraju.

    — Tu nie chodzi o to, czy jestem bezpieczna, Natasha — mruknęła brązowooka, odsuwając się nieco. — Bo to nie ma znaczenia. Oni i tak ciebie dorwą, prędzej czy później.

    — Więc dlaczego mam iść prosto do nich? 

        Yelena nabrała ponadprogramową ilość powietrza w płuca, przejeżdżając przy tym mocno dłonią po twarzy.

    — Jest takie miejsce, pod Petersburgiem — westchnęła Yelena. — Mieszkam tam od… od swojej śmierci. To pracownia Meliny.

    — Najciemniej pod latarnią, tak? — mruknęła Natasha, próbując zażartować. Yelena zmarszczyła brwi.

    — To ciąża czy zawsze masz gówniane poczucie humoru? — zapytała, zarabiając przy tym przewrócenie oczami od Natashy.

    — Bardzo miłe — skwitowała rudowłosa. — Dlaczego Melina kazała ci mnie przyprowadzić?

        Yelena strzeliła najpierw jednym palcem, potem drugim, aż doszła do siódmego i na nim się zatrzymała. To dało Natashy do zrozumienia, że Belova kręciła.

    — Nie wiem. Wiem tylko, że… że tam jest bezpiecznie — odpowiedziała w końcu i dopiero wtedy popatrzyła Natashy prosto w oczy. — Dlatego powinnaś wrócić.

    — Yelena… — mruknęła, zaraz po tym przerywając samej sobie głuchą ciszą. 

    — Dała nam nadzieję.

    — Tak, którą bezczelnie odebrała — przypomniała z irytacją w głosie, która przy takich okolicznościach pojawiała się niemal natychmiast. — Nie wiem, czy jest godna zaufania.

    — To mama, Natalia — oznajmiła Belova, marszcząc brwi. — Ukrywała mnie, pomogła uciec od Czerwonej Komnaty, ryzykowała wszystkim, żebym teraz mogła tutaj stać przed tobą!

    — Nie rozumiesz, Yelena. Ona jest cholernym szpiegiem.

    — Tak samo, jak my dwie — odbiła blondynka, trącając Natashę na tyle silnie, by kobieta zrobiła krok w tył. — Więc co to ma do rzeczy?

    — Nie ufam jej. Nie po tym, jak nas porzuciła — stwierdziła Natasha, otulając się szczelniej płaszczem. 

    — Ona, w przeciwieństwie do ciebie, po mnie wróciła — warknęła Yelena, zaciskając w złości szczękę. — Ty nie raczyłaś nawet napisać cholernego smsa.

        Natasha nabrała w złości więcej powietrza w płuca, nie wiedząc, czy i co może jeszcze powiedzieć w tej sprawie. Bo Yelena miała rację, a Natasha nie miała żadnej kontry, za którą mogłaby się schować, niemo wrzeszcząc, gdyby tylko ktoś zaczął w nią wierzyć.

    — Musimy już iść — rzuciła jedynie z goryczą w głosie, która niemiło zaciskała się wokół gardła rudowłosej.

    — Jasne, udawaj, że ten temat nie istnieje — warknęła Belova, zagradzając Natashy drogę trzy razy, robiąc wszystko, by nie mogła jej skutecznie ominąć.

    — Yelena, przestań — powiedziała Romanoff, próbując wyminąć młodszą po raz czwarty.

    — Nie obchodzi mnie, że jesteś w ciąży i nie obchodzi mnie, że może ci się coś stać — oznajmiła przez zęby Yelena, zwijając palce w pięści. — Będziesz beznadziejną matką dla tego dziecka, zostawisz go tak samo, jak wszystkich innych, bo…

        Natasha nie poznała meritum tej wypowiedzi. Tak samo zresztą jak James, który nie wiadomo od jak dawna przysłuchiwał się ich rozmowie, i który właśnie teraz trzymał Yelenę za kołnierz kilka centymetrów nad podłogą, mając jej twarz praktycznie na wysokości własnej. Jego niebieskie oczy wyrażały tylko czystą wściekłość.

    — Nie waż się tak o niej powiedzieć nigdy więcej — warknął, potrząsając Belovą, kiedy ta spróbowała go kopnąć, kurczowo zaciskając przy tym palce na metalowym nadgarstku.

    — James, puść ją! — krzyknęła Natasha, ale została zupełnie zignorowana zarówno przez bruneta, jak i Yelenę.

    — Ale to do cholery prawda! — oznajmiła wściekle blondynka, zaprzestając próby kopnięcia starszego. — Przekonasz się o tym prawdopodobnie za niedługo, Barnes!

    — Pieprzysz głupoty — stwierdził, bez ostrzeżenia upuszczając Belovą.

        Blondynka upadła na podłogę z cichym sapnięciem. Mimo szoku była w stanie zobaczyć, jak rudowłosa zaczyna kierować kroki w jej stronę, toteż tylko posłała jej wściekłe spojrzenie, wstając samodzielnie. To zatrzymało Natashę w miejscu.

    — Nie powiedziała ci, prawda? — zapytała brązowooka, oddychając nieco szybciej, niż normalnie. — O niczym ci kurwa nie powiedziała, co?

    — O czym ty mówisz? — zapytał z wahaniem Barnes, marszcząc mocno brwi. — Natasha?

    — Nie wiem...

    — Tak, ty w ogóle nic nie wiesz. Ciebie szkoda o cokolwiek pytać — warknęła zirytowana Yelena, przewracając oczami. — Zostawiła mnie w Czerwonej Komnacie chwilę po tym, jak powiedziała, że zawsze będzie mnie chronić. I wiesz co? Jej obietnice są gówno warte, bo uciekła i zostawiła mnie samą. I ciebie też tak zostawi.

    — Nie mogła przecież stawić czoła całej organizacji sama!

    — Oczywiście, bo cały czas była sama — sarknęła prześmiewczo Rosjanka, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Wcale nie miała T.A.R.C.Z.Y. i Avengersów.

        Natasha widziała, jak James zacisnął ręce w pięści i jak palce Yeleny wbijają się w jej przedramiona, byleby nie wybuchła za bardzo. 

    — Łączysz kropki, żołnierzyku? — Przekrzywiła lekko głowę, wpatrując się wciąż tylko w byłego Zimowego Żołnierza. — Nie byłeś jedynym, którego po prostu zostawiła za sobą.

    — Natasha nie zostawiła mnie za sobą — mruknął stanowczo, nie zerkając nawet na Natashę.

        Yelena zaśmiała się, kręcąc przy tym głową. 

    — Nie miała zamiaru szukać własnej siostry — przypomniała. — Myślisz, że chciałaby szukać ciebie?

    — Wierzę w to, co powiedziała — oznajmił James, opuszczając lekko głowę, być może po to, by Yelena lepiej widziała wyraz jego zirytowanej twarzy.

    — Więc jesteś tak samo głupi jak ona sama. — Blondynka wzruszyła ot tak ramionami; było jednak widać, że ją również irytuje ta sytuacja. — Uciekłaś, Natalia. Uciekłaś i postanowiłaś mieć gdzieś to, co ze mną się działo.

    — Spróbuj do cholery zorganizować akcję ratunkową mając osiemnaście lat — warknęła Natasha po raz pierwszy w całej rozmowie. — Albo nie panikować na choćby wspomnienie o Rosji i nie płakać, kiedy mówią do ciebie tak, jakby wydawali ci rozkaz!

        To był pierwszy raz, kiedy podczas tej rozmowy wzrok Jamesa padł na Natashę, nie Yelenę. A jego spojrzenie emanowało smutkiem.

    — Kurwa, Natalia! — Yelena wrzasnęła. To nie był krzyk, był zdecydowanie za głośny i za bardzo naładowany emocjami, by za taki mógł zostać uznany. — Myślisz, że jesteś jedyna, która tak ma!?

    — Patrząc na ciebie, tak! — odparła, odgarniając z twarzy rude kosmyki. — Za bardzo chcesz wrócić do Rosji, żeby teraz mi wciskać, że nie boisz się tam być.

    — Cholernie się boję, ale nie jestem idiotką, żeby nie wiedzieć, że tutaj znajdą cię szybciej, niż gdziekolwiek indziej — oznajmił Yelena, po czym wyminęła ich dwójkę, ruszając do wyjścia. — Poza tym, mama raczej inaczej cię wychowała.

    — Moja matka porzuciła mnie jak śmiecia na ulicy i uciekła, więc raczej ciężko jest powiedzieć, że zrobiła dla mnie cokolwiek — przypomniała Romanoff, w myślach starając się odliczyć od dziesięciu w dół.

    — Niewiele się od niej różnisz. Masz jej gen uciekinierki — rzuciła blondynka, zaciskając palce na framudze. — Próbowałam ci pomóc, ale teraz… radź sobie sama.

        I zniknęła w ciemnym korytarzu.

        Romanoff, zerwała się zaraz z miejsca, nie mając zamiaru dać jej teraz odejść. I faktycznie pobiegłaby za młodszą, gdyby James nie złapał za jej nadgarstek.

    — Puść mnie.

    — Po co? — zapytał, wcale nie rozluźniając palców. — Po co za nią chcesz biec?

        To był chyba pierwszy raz, kiedy Natasha zrobiła coś zbyt impulsywnie, by w ogóle mogła przemyśleć konsekwencje swoich czynów. Dlaczego? Dlaczego tak bardzo chciała dogonić Yelenę, skoro nawet nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć?

    — Ja… Muszę...

    — Nie, Natasha — oznajmił James, wbijając spojrzenie prosto w jej zielone oczy. — Wybrała. Już nie możesz tego zmienić.

    — Powinnam coś zrobić, powinnam…

    — Nie cofniesz się do cholery w czasie — przypomniał, potrząsając delikatnie ramieniem młodszej. — Musisz się z tym pogodzić. Ona kiedy też zrozumie, że nie miałaś innego wyjścia.

    — Czerwona Komnata tu jest — wyszeptała Natasha, odchylając lekko głowę do tyłu. — Co jeśli ją złapią? Jeśli znowu zrobią jej krzywdę, James?

    — Poradzi sobie — powiedział spokojniejszym głosem brunet. — Poszukamy ją, jak będziesz bezpieczna, dobrze?

        Romanoff westchnęła, próbując opanować choć trochę łzy, cisnące się pod powiekami i dopiero wtedy przytaknęła, kiwając powoli głową. 

×××

    — W porządku? — zapytała cicho Natasha, widząc jak kurczowo dłonie Barnesa zaciskają się na sterach quinjeta.

    — To chyba ja powinienem o to zapytać — zauważył mężczyzna, odwracając w jej stronę głowę. — Więc, w porządku?

    — James.

    — Głaszczesz się po brzuchu. Robisz to zawsze, kiedy się stresujesz — powiedział, wskazując kciukiem jej dłoń, która dopiero teraz przestała gładzić delikatnie zaokrąglony brzuszek.

    — To odruch — mruknęła. — Nie chciałam mieć tych… matczynych gestów. 

    — Cóż, widocznie nie od ciebie to zależy — stwierdził James, unosząc lekko kąciki ust ku górze.

    — Najwidoczniej — mruknęła, wbijając spojrzenie w brzuch, chwilowo nie okryty płaszczem. 

    — Wiesz już czy…

    — Za dwa tygodnie, James. Wytrzymasz — powiedziała, doskonale zdając sobie sprawę o co starszy chciał zapytać. — Chcesz się zamienić? 

    — Nie, nie trzeba. Leciałem do ciebie dłużej i dałem radę — oznajmił, wzruszając ot tak ramionami.

    — Teraz nie musisz. Mogę przejąć stery, jeśli potrzebujesz odpocząć.

    — Nie, jest okej. Za chwilę będziemy. — Uśmiechnął się, a był to tak szczery uśmiech, że Natasha nie mogła mu nie uwierzyć.

        Nie mogła przestać myśleć o Yelenie. Jej osoba zajmowała teraz większość miejsca w jej umyśle, przez co nie mogła opędzić się od stresu, który uparcie w niej pozostawał. Przecież nie miała niczego, czym mogłaby uciec przed ewentualnym zagrożeniem, jakie stwarzała Czerwona Komnata. A niemożliwym było, że jej nie zauważyli, skoro ich dwójkę widziano na tej cholernej stacji paliw.

    — Zadzwonię do Wandy — powiedziała w końcu Natasha, przymierzając się do wstania z krzesła.

        James złapał jednak jej dłoń.

    — Wanda wiedziała przede mną? — zapytał z wahaniem, nie patrząc Natashy w oczy. — O ciąży?

    — Dlaczego o to pytasz? — Zmarszczyła brwi. — Nie, ty wiedziałeś pierwszy.

    — Powiedziałem o tym Rogersowi — wyznał po kilku kolejnych minutach ciszy, kciukiem gładząc gładką skórę na nadgarstku Natashy. 

    — Cóż, i tak dowiedziałby się o tym dzisiaj, więc lepiej dla niego — stwierdziła rudowłosa, wzdychając krótko. — Będzie w mniejszym szoku, tak myślę.

    — Nie, to… — urwał, westchnął, puścił dłoń Romanoff. Natasha nie wiedziała, co ma o tym myśleć. — Pokłóciliśmy się. On… on nie wierzy, że moglibyśmy stworzyć rodzinę i… wątpię, że będzie chciał jakkolwiek pomóc.

    — Co się stało? Tak dokładniej?

        James oblizał koniuszkiem języka usta, jakby to miało mu pomóc w opanowaniu emocji. Nie pomogło, bo chyba tylko jeszcze bardziej zaczął się tym denerwować.

    — Steve rozmawiał o nas z Wandą. Sam to usłyszał i zaczął się rzucać, bo nie dajesz praktycznie w ogóle znaku życia. Chciał, żebym przyznał, że „coś między nami jest” — odpowiedział, ciężko przy tym wzdychając. — Wtedy zadzwoniłaś, więc zacząłem się zbierać. Steve… nie uwierzył, że jesteś w ciąży. Stwierdził, że kłamię, a potem… Cóż, powiedzmy, że już nie nazywam go swoim przyjacielem.

    — James…

        Wstała ze swojego siedzenia, wiedziona przeczuciem, że musi teraz przytulić Jamesa, i to właśnie zrobiła, opierając policzek o jego głowę. Miała czasami… trudności z okazaniem mu uczuć, zwłaszcza kiedy brzuch zaczął rosnąć. Nie chciała, żeby James mógł go wyczuć podczas, na przykład, głupiego przytulenia, ale teraz… teraz nagle przestało to mieć znaczenie. 

    — Możemy to naprawić — wyszeptała, gładząc dłonią jego tors.

    — Szczerze mówiąc, nie chcę go znać — wyznał, zaciskając dłoń na przedramieniu Romanoff. — Nie masz pojęcia, jak bardzo różnił się od Steve'a, którego znasz. Którego oboje znaliśmy.

        Zamilkła, choć wcale nie sądziła, by był to dobry pomysł. Ale na ten moment… sama nie mogła stwierdzić, co powinna powiedzieć. James bywał zirytowany na Steve'a, ale nigdy nie były to tak naładowane sprzeczki, by prowadziły do zerwania ich wieloletniej przyjaźni. Chciała pomóc, chciała to jakoś naprawić, ale nie mogła przecież zmusić mężczyzn, by powiedzieli sobie „przepraszam” i podali dłonie. Zwłaszcza, jeśli zarzut Rogersa był tak poważny.

    — Za pięć minut będziemy, więc może faktycznie zadzwoń do Wandy i uprzedź, że przylatujemy? — zaproponował James, odwracając głowę tak, by móc spojrzeć w oczy Natashy.

    — Yhym — mruknęła, stukając palcami w klatkę piersiową Jamesa. — Na pewno nie chcesz się zmienić?

    — Dzwoń do Wandy — powiedział James, uśmiechając się lekko. 

    — Cóż za złote rady — mruknęła zielonooka, odsuwając się od mężczyzny.

        Było… około szóstej nad ranem i trochę miała wyrzuty sumienia, że budzi Wandę o takiej paskudnej dla niej porze, ale… to była wyjątkowa sytuacja. Na pewno to zrozumie, tak? Przecież… przecież nie będzie obrażona lub zła.

        Natasha wahała się wybrać numer i coś jej podpowiadało, że było to słuszne wahanie. Mimo tego i tak wybrała numer szatynki, wciskając dłoń między bok a ramię, by powstrzymać ten głupi gest, który najwidoczniej wykonywała tak często, że zaczął być dla niej naturalny. 

    — Halo? — wymamrotała w końcu Wanda, po drugim połączeniu, które również przetrzymała właściwie do samego końca.

    — Cześć Wanda — powiedziała łagodnie Natasha, przekrzywiając lekko głowę. — Pobudka, wstał nowy dzień.

    — Nie prosiłam o pobudkę o… szóstej rano — zauważyła, w dalszym ciągu brzmiąc na bardzo, bardzo zaspaną. 

    — Wiem, przepraszam. Po prostu…

    — O nie — powiedziała nagle głośno i wyraźnie, co nieco zdezorientowało Romanoff. — Nigdy nie dzwonisz tak wcześnie. Coś się stało Jamesowi na misji, tak? Jesteś cała? O Boże, coś się stało dziecku?

    — Nie, nie, przestań — sapnęła rudowłosa, przewracając oczami. — Wszyscy jesteśmy cali. Nic nikomu nie jest.

    — Coś musiało się stać, skoro dzwonisz o takiej godzinie.

    — Tak. Znaczy, nie do końca — westchnęła ciężko, łapiąc się za nasadę nosa. — Lecimy do wieży. Właściwie już prawie jesteśmy.

    — Oh, okej, w porządku — mruknęła szatynka, choć wcale nie brzmiała na spokojną. — Na pewno…

    — Powiem ci o wszystkim, jak już tam będziemy, dobrze? 

        Usłyszała właściwie tylko liche „yhym”, ale to i tak usatysfakcjonowało ją wystarczająco.

    — Ktoś jest jeszcze w wieży? — zapytała, zerkając krótko na Jamesa, który właśnie dolatywał nad strefę lądowania.

     — Tylko Pietro i Vision. Był jeszcze Banner, ale on wyjechał przedwczoraj, kiedy skończył nad czymś pracować z Tonym — odpowiedziała Wanda. Po jej stronie słychać było otwieranie drzwi. — O, i Thor miał wpaść.

    — Świetnie — mruknęła Natasha, przewracając oczami. — Może jeszcze powiesz, że gdzieś tam krąży sobie Scott?

    — Nie, chociaż jego towarzystwo jest całkiem miłe — stwierdziła Maximoff sprawiając, że usta Natashy wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. 

    — Nat, lądujemy — powiedział James, zerkając na rudowłosą przez ramię.

        Natasha ruszyła więc w jego kierunku.

    — Już lądujemy, zaraz będziemy — powiedziała Romanoff, szybko kierując się w stronę swojego miejsca, by bez pożegnania rozłączyć się z szatynką i zapiąć pasy.

    — Wiesz, że to nie miłe, kiedy rozłączasz się i nie mówisz „pa” albo „do zobaczenia”? — zapytał Barnes, sprawdzając pułap i zaczynając podchodzić do lądowania.

    — Za chwilę się przecież zobaczymy — przypomniała Natasha, złączając dłonie tak, by móc oprzeć je o brzuch. — Poza tym, Wandzie to nie przeszkadza.

    — Mi przeszkadza — stwierdził, marszcząc lekko brwi. — I to cholernie, tak właściwie.

    — Zrobiłam tam dwa razy, daj spokój — mruknęła, wierzchem dłoni uderzając mężczyznę w ramię.

    — Chyba dwadzieścia, skarbie.

    — Sarkastyczne „skarbie”, jestem w szoku, Barnes — powiedziała Natasha, uśmiechając się lekko. — Mówienie brzydko nie pasuje do ciebie.

    — Mówienie brzydko — powtórzył pod nosem, kręcąc krótko głową.

        Nijaka rozmowa była miłą odmianą od stresu związanego z ucieczką.

        James wysunął koła, na których już po chwili miękko wylądował, od razu wyłączając silnik quinjeta. To spowodowało również podniesienie skrzydeł i zakrzywienie ich na końcu.

        Kliknięcie pasów rozniosło się po nie tak cichym wnętrzu, a za nim do gamy dźwięków doszły kroki Jamesa i Natashy, kierowane do wyjścia z podniebnego pojazdu. 

         Poranny, chłodny wiatr od razu zaczął bawi się połami jej płaszcza i rudymi włosami, które bezskutecznie próbowała założyć za uszy. Obok niej szedł niezrażony niczym James, wbijający spojrzenie w duży, modny pod względem architektonicznym budynek. Widziała, jak jego jabłko Adama skacze, kiedy przełykał ślinę.

    — Nie ma to jak wizyta o szóstej rano — powiedziała Wanda, wychodząc im na spotkanie.

        Natasha odruchowo schowała się w płaszczu, wciskając do niego ręce i specjalnie zasłaniając nim brzuch, chociaż wcale nie miała czego ukrywać. Przecież to nie tak, że Wanda nie wiedziała o ciąży.

    — Mam nadzieję, że zrobiłaś coś ciepłego do picia — powiedziała Romanoff, uśmiechając się na widok młodszej. Poza lekkimi workami pod oczami wyglądała… jak Wanda.

    — Może jeszcze szwedzki stół na śniadanie?

    — O tak, w zasadzie bardzo by się przydał — stwierdził James, uśmiechając się nieco w stronę Maximoff.

    — Wejdźcie po prostu do środka i mnie nie irytujcie z samego rana — poprosiła, wskazując im tylne drzwi budynku. — Nie, żebyście już tego nie zrobili, zrywając mnie z łóżka o szóstej.

    — Już więcej czegoś takiego nie zrobię — powiedziała Natasha, podążając za Wandą do środka wieży. Za nią, jak cień, poruszał się James. — Miło cię znowu zobaczyć — dodała, zrównując z młodszą krok tak, by iść z nią ramię w ramię.

    — Ciebie też — powiedziała Wanda, uśmiechając się szeroko. — No, w zasadzie to was. 

    — Wiesz, że nie musisz używać liczby mnogiej? — mruknęła Romanoff, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Sokovianka nie miała na myśli jej i Jamesa.

    — Wiem, ale to jest urocze — stwierdziła, wzruszając ramionami. — Jak się czujesz? Znasz już płeć?

    — Jestem cholernie wykończona i najchętniej położyłabym się po prostu spać — stwierdziła bez ogródek rudowłosa, wypuszczając ciężko powietrze z płuc. — A płci nie znam i nie poznam przez najbliższe dwa tygodnie.

    — Czyli muszę czekać dwa tygodnie, aż zacznę kupować ubranka? — Z ust Wandy uciekł zbolały jęk, na dźwięk którego Natasha przewróciła oczami.

    — Nikt nie każe ci tego robić.

    — Ale chcę! Nie mogę się doczekać, aż zobaczę to maleństwo — stwierdziła Wanda, uśmiechając się szeroko.

         Natasha natomiast zacisnęła ręce w pięści, czego Wanda nie mogła zobaczyć.

    — Mogłabyś… przestać mówić o dziecku? — zapytała z wahaniem Romanoff, zaraz po tym zaczynając skubać policzek od środka.

    — Oh, tak, oczywiście — odpowiedziała nieco speszona Wanda, zatrzymując się obok windy. — Więc… dlaczego akurat szósta nad ranem?

        Natasha spojrzała krótko na Jamesa tak samo, jak on spojrzał na nią. Nie wiedzieli, jak zacząć i co w ogóle powiedzieć najpierw, bo… w takim wypadku musieli powiedzieć Maximoff o wszystkim, o Czerwonej Komnacie, Rosji, przeszłości, a… a Natasha nie była na to gotowa. Nie była i nigdy nie chciała być.

    — Możemy porozmawiamy o tym przy herbacie? — zaproponował James widząc, że Romanoff nie potrafiła otworzyć ust.

    — Bardzo chciałam tego uniknąć, szczerze mówiąc. — Wanda skrzywiła się nieco. — Ale niech wam będzie.

        W milczeniu dojechali na odpowiednie piętro i tak samo w milczeniu doszli do salonu, przy którym rozstali się z Wandą. Natasha, widząc swoje buty, wykrzywiła się lekko i z niechęcią zsunęła je z nóg, by nie nanieść błota i innej części leśnego runa do pomieszczenia. James poszedł w jej ślady, uprzednio zerkając na korytarz.

    — Powinniśmy włączyć jakiś protokół ochotny wieży — oznajmił James. — Nie wiadomo, gdzie oni są teraz.

    — Czy to sprawi, że nie będziesz siedział jak na szpilkach? — zapytała, zsuwając z ramion płaszcz, który rzuciła na oparcie fotela.

    — Być może — mruknął, ponownie odwzorowując ruchy młodszej.

    — Friday. — Natasha zadarła lekko głowę, jakby na suficie szukała wspomnianej sztucznej inteligencji. — Włącz zewnętrzny protokół ochrony. Wpuszczaj tylko Avengersów, Happyego i Pepper — powiedziała, podchodząc do szafki, w której zawsze znajdowały się puchate, pachnące koce.

    — Zawiadomić o tym pana Starka?

    — Nie trzeba, sama to zrobię — stwierdziła, wyciągając pierwszy lepszy materiał.

    — W porządku? — zapytał James, kiedy Natasha odwróciła się w jego stronę.

    — Na razie tak — odpowiedziała rudowłosa, wciskając się w koniec obszernej kanapy, by zaraz po tym przykryć się kocem. — Ciągle myślę o Yelenie — wyznała cicho, zginając nogi w kolanach, by James mógł obok niej siąść.

    — Poradzi sobie — stwierdził podobnym tonem brunet, ostrożnie kładąc dłonie na po bokach jej nóg. 

    — Nie powiedziałam ci wszystkiego — wyszeptała, bawiąc się swoimi palcami. — Widzieli nas.

    — Czerwona Komnata? 

        Natasha kiwnęła z wahaniem głową, potwierdzając słowa Barnesa.

    — Na stacji paliw. Gonili nas przez chwilę — wyjaśniła, nabierając więcej powietrza w płuca. — Uciekłyśmy im, ale boję się, że przebywali gdzieś w pobliżu motoru, którym…

    — Jechałaś motorem? — dopytał James, zaciskając lekko palce na udach Natashy.

    — Był bliżej niż samochód, nie przerywaj — powiedziała Natasha. — Porzuciłyśmy ten motor w lesie. Boję się, że Yelena po niego teraz chce wrócić.

    — Nie jest głupia, wie, że mogą się tam kręcić. — James starał się popatrzeć na to z bardziej logicznej strony. 

    — Chyba… chyba masz rację — mruknęła w końcu, nabierając powietrza w płuca. — Nie chcę, żeby coś jej się stało.

    — Ale nie chcesz też z nią współpracować.

    — To nie tak. — Przewróciła oczami, zaraz po tym cicho wzdychając. — Yelena ma… narwane pomysły. A najgorszym z nich jest cholerny powrót do Rosji, do którego nie mam ochoty przykładać ręki.

    — Nie wrócisz do Rosji, Nat. Obiecuję — powiedział James, sięgając po jej dłoń. — Coś wymyślimy, okej? Na razie nie musisz się tym przejmować.

        Kiwnęła głową, ale nie była ku temu zbytnio przekonana.

    — Przepraszam, wiem, że nie lubisz, kiedy podsłuchuję, ale — Wanda postawiła trzy kubki na stoliku, siadając przy tym w fotelu obok kanapy — podsłuchałam was.

        Natasha uniosła w pustym uśmiechu lewy kącik ust, z wahaniem przenosząc spojrzenie z młodszej na Jamesa, wciąż kojąco ściskającego jej dłoń.

    — Myślałam, że przeszłość jest zamknięta, ale jakoś się wymknęła i… i teraz mnie goni. Nas goni — oznajmiła z wahaniem Natasha, kiwając głową przy końcówce w stronę Jamesa.

    — Chcesz o tym powiedzieć? — zapytała Wanda, splatając ze sobą dłonie.

    — Nie. — Natasha westchnęła krótko. — Ale muszę. Dlatego tu jesteśmy.

        Maximoff kiwnęła ostrożnie głową, przesuwając się bardziej na skraj fotela.

    — James, mogłbyś nas zostawić? — zapytała z wahaniem Natasha, kierując spojrzenie na bruneta.

    — Poradzisz sobie? 

    — Oczywiście. 

    — Skoro tak twierdzisz… pójdę do twojego pokoju.

    — Czwarte drzwi po lewej. — Uniosła delikatnie kąciki ust, patrząc jak mężczyzna wstaje z kanapy, puszczając jej dłoń. — Dziękuję.

    — Nie ma za co — rzucił, posyłając jej ostatni uśmiech, zanim wyszedł z pomieszczenia.

        Wanda nie odezwała się przez pierwsze trzy minuty, wsłuchując się w kroki stawiane przez Barnesa, kiedy szedł po schodach na górę. Odezwała się dopiero, gdy była pewna co do jego odejścia z pola słyszenia.

    — Nie wziął swojej herbaty — zauważyła. — A ja tak się nad nią starałam.

    — No to wypijesz dwie — stwierdziła Romanoff, wzruszając ramionami. 

    — Świetny pomysł — mruknęła Wanda przewracając oczami. — Wszystko w porządku?

    — Tak. Jestem po prostu zmęczone — wyjaśniła Natasha, przewracając się na bok tak, by móc oprzeć się o podłokietnik. 

    — To może odpocznij? Nie musimy rozmawiać o tym teraz.

    — Nie, jest w porządku. Chcę to mieć już za sobą — wyznała rudowłosa, bawiąc się rogiem koca. — Wiesz, że nigdy nie dołączyłam do T.A.R.C.Z.Y. tak, jak większość agentów.

    — To było w tych plikach, tak? Które wrzuciłaś do internetu razem z tymi T.A.R.C.Z.Y., a potem one zniknęły? — dopytała Maximoff, owijając nogi ramionami.

    — Między innymi, tak. — Natasha kiwnęła z wahaniem głową. — Nie jestem dobrą osobą, Wanda. Byłaś tu. Wiesz o tym.

       Wanda westchnęła, nie chcąc śledzić wzrokiem palca Natashy, którym pokazała na własną skroń. 

    — Nie robię sobie wycieczek po twoim umyśle, Natasha — zaprotestowała Maximoff.

    — A kiedy walczyliśmy przeciw Ultronowi?

    — Obudziłam twój lęk — wyjaśniła, zaciskając palce na swoich nogach. — Nie wiem, co dokładnie nim było. Nie miałam czasu tego sprawdzać.

    — To była Czerwona Komnata — powiedziała cicho Natasha, zwieszając nieco głowę. — Obudziłaś wspomnienie z Czerwonej Komnaty.

        Romanoff poczuła, że wcale nie chce o tym opowiadać.

    — To… rosyjska organizacja, trenująca dziewczynki na lojalną broń. Należałam do niej — powiedziała jednak, czując niesamowity ciężar na sercu. — Mówili „walcz”, więc musiałaś walczyć. „Zabij”, więc musiałaś zabić. Nie miałaś tam wolnej woli.

    — Nat…

    — To jest moja wina, Wanda — przerwała jej Natasha, bo wiedziała, że właśnie to będzie próbowała powiedzieć. — Mam siostrę, którą tam zostawiłam. Uciekłam, kiedy wysłali mnie na pierwszą misję, i… nie próbowałam jej szukać. Myślałam, że tam zginęła.

        Westchnęła. Myśl o tym, a przyznanie się do tego na głos było o wiele cięższe, niż jej się wydawało.

    — Jak ma na imię? — zapytała cicho Wanda, patrząc jak Natasha niemrawo sięga po kubek herbaty.

    — Yelena. — Usta Romanoff wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. — Nie wiedziałam, że żyje i pewnie nie dowiedziałabym się, gdyby sama do mnie nie przyszła wczoraj.

    — Była tu? 

    — Tak. Szukała mnie, a ja… uciekłam. Znowu — oznajmiła Natasha, wbijając spojrzenie w napój. — Bałam się, że przysłała ją Czerwona Komnata, a okazało się, że… że chciała mnie przed nią ostrzec.

    — I zabrać do Rosji?

        Natasha podniosła na nią spojrzenie, prawie marszcząc brwi, by pokazać, że wciąż przeszkadza jej, kiedy Wanda wchodzi do jej głowy. Tym jednak razem wcale tego nie zrobiła, bo, jak sama powiedziała, słyszała rozmowę jej z Jamesem.

    — Stwierdziła, że tam jest najbezpieczniej — wyjaśniła, wzruszając ramionami. — Ale ja nie chcę tam wracać.

    — Dlaczego w ogóle Czerwona Komnata ciebie szuka? Czego od ciebie chcą?

        Natasha zaśmiała się cholernie obojętnym śmiechem. Był on na szczęście cichy i krótki; Wanda wątpiła, że wytrzymałaby dłuższą wersję tego.

    — Niczego. Chcą po prostu swoją broń z powrotem.

    — Nie jesteś żadną bronią — oznajmiła stanowczo Maximoff. Kiedy się denerwowała, jej akcent mocniej dawał o sobie znać. — Jesteś Natasha Romanoff i…

        W pomieszczeniu nagle błysnęło kilkukrotnie czerwone światło.

    — Wykryto intruza w linii ostrzału.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

5330 słów!

natashę czeka jeszcze rozmowa, której nie dokończyła z wandą, wyjaśnienie wszystkiego starkowi, no i jeszcze powiedzenie o tym, co się dzieje pietro i visionowi

nie wspominając już o powrocie sama i steve'a, którzy przecież kiedyś wrócić muszą :)

i jeszcze ✨intruz✨ na dokładkę, idealnie wręcz 💕

no, macie tutaj cool arcika, a ja spadam. miłego wieczorku!

koszyk na opinie: \______/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top