PART FOURTEEN; blanky.

    — Hej... Obudź się.

        To były pierwsze słowa, jakie James usłyszał około piątej nad ranem w sobotę. Potem poczuł drobną dłoń na ramieniu, więc po głębokim westchnięciu uchylił powieki, wbijając lekko rozmazane spojrzenie w Romanoff.

    — Dzień dobry — powiedział z wyraźną chrypką w głosie, której nawet nie starał się pozbyć. Rudowłosa uśmiechnęła się lekko, przyjmując delikatny dotyk na własnym policzku.

    — Obudzenie ciebie o piątej graniczy z cudem. A nie powinno — stwierdziła, zakładając kosmyk włosów za ucho. Pewnie zrobiłby to sam, gdyby senny umysł o tym pomyślał.

    — A jednak — mruknął, siłując się z chęcią zamknięcia powiek. — Chyba tracę wojskowe nawyki.

    — Chciałbyś. — Przewróciła oczami, podnosząc się do siadu, przez co kołdra zsunęła się z jej ramion. James sięgnął do tego lewego, poprawiając rękaw jego koszulki, którą Natasha przywłaszczyła i nadała zaszczytne miano piżamy.

    — Co będziemy robić tak wcześnie rano? — zapytał, obserwując, jak ściąga gumkę z włosów, by rozpuścić splecionego wieczorem warkocza.

    — Obiecałam dzieciakom Clinta, że do nich przyjadę  — oznajmiła, odwracając się w stronę bruneta. — Dokładnie tydzień temu. A jak ci wiadomo, ten tydzień spędziliśmy praktycznie nie wychodząc z domu, więc niezbyt miałam jak je odwiedzić.

    — To chyba nie wyjaśnia, dlaczego wstaliśmy o piątej — zauważył z wahaniem, kładąc dłoń w dole pleców Natashy.

        Chciała przewrócić oczami na słowa Jamesa, ale ostatecznie tego nie zrobiła. Nie mogła go winić za to, że jeszcze nie ogarniał co się wokół niego dzieje.

    — Muszę podjechać do Wieży, żeby mieć czym dolecieć do Clinta. Nie chciałam wyjść bez powiedzenia ci o tym — powiedziała, zakładając gumkę na nadgarstek i odrzucając na bok kołdrę.

    — Myślałem, że mieszka gdzieś... w pobliżu — stwierdził James, marszcząc lekko brwi, gdy podążył wzrokiem za Natashą.

    — Niestety nie. — Wstała z łóżka, podchodząc do okna i roztrzepując nieco pofalowane włosy. — Przynajmniej trzy godziny potrwa sam lot.

    — Teraz w ogóle nie chcę, żebyś tam leciała — oznajmił bez ogródek, również wstając spod kołdry.

    — To nie od ciebie zależy, czy tam polecę, czy nie — zauważyła, rozsuwając nieco zasłony w oknie.

    — Więc może polecę tam z tobą? — zaproponował, podchodząc do rudowłosej. — Nie będziesz się nudzić podczas jazdy i tak dalej — stwierdził, obejmując rudowłosą w pasie, gdy tylko odwróciła się do niego przodem.

    — Kuszące — mruknęła, poprawiając nieco włosy Jamesa. — Wiesz, że wyglądasz lepiej w takiej fryzurze?

    — Bo nie przypominam Zimowego Żołnierza? — zapytał, patrząc prosto w oczy zielonookiej.

    — Nigdy nim nie byłeś —  stwierdziła ostrożnie, krążąc palcami po klatce piersiowej Jamesa. — Po prostu wyglądasz w takiej fryzurze lepiej. Jak ty.

        Uśmiechnął się więc lekko, całując krótko Natashę – nie w czoło i nie w głowę, by znowu nie narzekała, że składa pocałunki tylko tam.

    — Pójdę zrobić śniadanie, a ty się przebierz — mruknął, postępując powoli do tyłu, w stronę drzwi.

    — Zrób jajecznicę — powiedziała, zanim James odwrócił się do niej tyłem.

    — Nie przewiduję koncertu życzeń — stwierdził, zatrzymując się wpół kroku i zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Zamknij się i idź robić jajecznicę. — Natasha uśmiechnęła się lekko, podchodząc do Jamesa, by wypchać go z pomieszczenia. Nie opierał się, więc już po chwili stał za progiem sypialni, podśmiechując się pod nosem.

    — Kawę też chcesz? — zapytał, zanim zaczął schodzić po schodach.

    — Do jajecznicy tylko herbata — stwierdziła oburzona, zarabiając przewrócenie oczami od starszego.

    — Dobra, już się tak nie wściekaj — powiedział z lekkim uśmiechem i zanim Romanoff zdążyła coś zrobić, James począł schodzić na dół.

         Natasha uśmiechnęła się, sama do siebie, odchodząc od okna. Przebrała się szybko, dobrze wiedząc, że James nie robił długo jajecznicy, i po wepchnięciu telefonu do tylnej kieszeni udała się w stronę schodów.

        Natasha nigdy nie pomyślałaby, że widok Jamesa Buchanana Barnesa robiącego w kuchni jajecznicę będzie dla niej widokiem normalnym. Że kiedyś po prostu obudzi się o piątej nad ranem, zmusi go do opuszczenia łóżka i będzie patrzyła, jak miesza na patelni jajka. To było takie... nierealne kilka lat temu, a dzisiaj... dzisiaj patrzy na to już któryś raz. Być może zrozumiała, jakie szczęście ją spotkało po tak długim czasie walczenia z własnymi, nieznośnymi myślami.

        Natasha podeszła do Jamesa od tyłu, przytulając się do jego pleców. Musiała stanąć na palcach, by móc oprzeć podbródek o jego ramię i patrzeć, co robi.

    — Zaraz będzie gotowe — powiedział, odpowiednio przyprawiając jajecznicę.

    — Widzę — mruknęła prawie do jego ucha, krótko wzdychając. — Nie sądziłam, że tak kiedyś będę spędzać poranki — wyznała, przechylając nieco głowę w bok, by móc oprzeć się o Jamesa.

    — To znaczy jak? Wstawać o piątej, żeby lecieć do dzieciaków przyjaciela? — zapytał zaczepnie, zaraz po tym otrzymując uszczypnięcie w brzuch.

    — Ale ci się żart wyostrzył — mruknęła, odsuwając się od Jamesa, by przygotować talerze. — Chodziło mi o spędzenia poranka z kimś, komu... ufam. Z kimś, kto nie patrzy na mnie przez pryzmat tego, co robię i uważam za pracę.

    — A Clint?

    — To nie to samo. On uważa się za mojego ojca — parsknęła krótkim śmiechem, kładąc talerze na stole. — Zresztą, nieważne. Też chcesz herbatę?

    — Ja też nie sądziłem, że kiedyś będę tak spędzał poranki — powiedział, w pełni świadomie ignorując pytanie zadane przez Natashę.

        Wyłączył palnik, na którym leżała patelnia, i rozłożył po równo jajecznicę na talerzach. Natasha niemal natychmiast odebrała ze swojego średniej wielkości część i przerzuciła na naczynie Jamesa.

    — Jestem cholernie wdzięczny, że wtedy zaproponowałaś mi mieszkanie u siebie. Zawsze będę. — W jego głosie brzmiała szczerość, więc Natasha nie miała powodu, by mu nie wierzyć.

        Po raz pierwszy nie wiedziała, co mogłaby odpowiedzieć na takie wyznanie. Było niecodzienne, pewnie dlatego nie miała pojęcia, jak słowa uformować w zdanie i jak to zdanie przepuścić przez usta, by dotarły do Jamesa. Więc stała, uderzając kubkiem o kubek, choć czajnik już dawał znaki, że woda zaraz będzie gotowa.

    — Czy mi się zdaje, czy odebrałem Natashy Romanoff zdolność mówienia? — Zaczepnie zadał pytanie, kładąc ręce na biodrach w taki sposób, że z jakiegoś powodu nie mogła go wziąć na poważnie. A przecież robił tak już wiele razy.

    — Jajecznica ci wystygnie — odpowiedziała tylko, uśmiechając się być może nieco złośliwie, wrzucając do kubków po torebce herbaty.

    — Wolałem wypić kawę.

    — Trudno, cierp przy herbacie — odpowiedziała, szybko zalewając oba kubki, by nie dać przypadkiem Jamesowi możliwości do wyjęcia tego „szczura od herbaty”, jak Tony lubił to nazywać.

        Nie marudził, kiedy postawiła przed nim kubek, a ona w zamian nie powiedziała nic o nieco przesolonym śniadaniu, który ledwo skończyła jeść.

        Z domu wyszli równo o godzinie szóstej. Natasha zadygotała, gdy mroźny wiatr uderzył w jej odsłonięte policzki, ale nie cofnęła się do korytarza, by przed nim się schować. Odgarnęła tylko włosy z twarzy, narażając się na zimne powietrze jeszcze bardziej i odwróciła się w stronę Jamesa, który właśnie zamykał za nią drzwi. Lampką w telefonie przyświecała mu zamek, by mógł przekręcić w nim klucz, a potem kurczowo trzymała się jego ramienia, schodząc po oblodzonych schodach prosto na chodnik o podobnym stanie. Styczeń nie miał zamiaru ich oszczędzać, w żaden sposób. Jedyne, czego nie miał zamiaru dać, był opad śniegu, który choć trochę przykryłby smutne ulice Nowego Jorku. W zasadzie, cieszyła się, że lecą do Clinta – odpoczną od tego ulicznego zgiełku, pieprzonych lamp ulicznych i... wszystkiego, co denerwowało Natashę w dużym mieście.

    — Jesteś pewna, że nie będę problemem dla Bartonów? — zapytał Barnes, kiedy wkładał ich wspólną torbę na tylne siedzenie samochodu.

    — Nie jestem — odpowiedziała po chwili, patrząc brunetowi prosto w oczy.

    — Oh — było jedynym, co James był w stanie z siebie wydusić, powoli zamykając drzwi samochodu.

    — Jamesie Barnesie, powinieneś nauczyć się wreszcie czytać między wierszami — oznajmiła poważnie, łapiąc bruneta za policzki. Jej palce już zdążyły się wychłodzić, choć była na zewnątrz od kilku minut.

    — Stresujesz mnie czymś takim, wiesz? — mruknął, nakrywając jej dłonie swoimi. — Boję się ich reakcji na mnie. Bądź co bądź, wciąż jestem...

    — Nie jesteś, James. Nie jesteś. — Delikatnie wstrząsnęła głową Jamesa. — Zimowego Żołnierza już nie ma. Jest tylko sierżant James Buchanan Barnes, który został oczyszczony przez samego prezydenta i teraz pracuje dla jasnej strony mocy.

    — Jasnej strony mocy? Czy to nie coś z Gwiezdnych wojen? — zapytał z niewielkim uśmiechem, marszcząc lekko brwi.

    — Zepsułeś moment. Starałam się, a ty tak zepsułeś moment — mruknęła, przewracając oczami. Wysunęła też dłonie spod dłoni bruneta. — Poza tym, skąd o nich wiesz?

    — Od Shuri — odpowiedział, wzruszając ramionami. — Nie masz pojęcia, ile ona potrafiła gadać, kiedy byłem na badaniach.

    — Oh, domyślam się — stwierdziła Natasha. — Mamy w drużynie jej rówieśnika. Gada pewnie jeszcze więcej.

    — Wilsona?

    — Wilson przecież jest starszy ode mnie — zauważyła rozbawiona, otwierając sobie drzwi od strony pasażera.

    — Ale mentalnie jest od niej młodszy. — James przewrócił oczami, przytrzymując jej drzwi, by samemu obejść pojazd i wsiąść, gdy ona znalazła się już w środku.

    — Co takiego zrobił ci Sam? — zapytała, zapinając pas, by niepotrzebnie nie przedłużać tego nudnego procesu, jaki Barnes odprawiał za każdym razem, gdy jechali gdzieś razem.

    — Istnieje. To wystarczy — burknął, włączając silnik pojazdu. Zaraz po tym znalazł się na drodze, sprawnie poruszając się po prawie opustoszałej ulicy. — Zresztą, możemy nie rozmawiać o nim, kiedy nie jest to potrzebne?

    — Dobrze, dorogoy¹ — westchnęła, ale nie było to westchnięcie zawiedzenia czy smutku. To było... takie zwykłe.

        James spojrzał na moment na Natashę. Ona... uśmiechała się delikatnie. Widział jej lekko uniesione kąciki ust i był to jeden z tych widoków, które po prostu chciał zapamiętać.

    — Patrz na drogę — upomniała, choć doskonale wiedziała, że nic by się nie stało, gdyby jeszcze przez chwilę na nią zerkał.

    — Dorogoy — powtórzył. Chyba chciał sprawdzić, jak to słowo będzie brzmiało w jego ustach. Oboje dawno nie używali rosyjskiego.

    — Śmiesznie to wymawiasz — stwierdziła, odwracając głowę w stronę Jamesa. Być może chciała popatrzeć na jego profil, gdy uśmiechał się, gdy do niej mówił.

    — Tak? Co w tym jest takiego śmiesznego?

    — Przeciągasz „r”. — Uśmiechnęła się, krótko, śledząc wzrokiem wypukły policzek, po którym od środka jeździł językiem. — Powiedz coś innego.

    — Co na przykład? — zapytał, marszcząc lekko brwi

    — Cokolwiek. Co ci pierwsze przyjdzie na myśl — odpowiedziała, zsuwając ze stóp buty, by siąść na fotelu po turecku. Widział, jak ukryła stopy pod grubszym płaszczem.

    — Gotov podchinit'sya².

        Uśmiech Natashy zbladł, gdy do uszu doszedł sens wypowiedzianego zdania. Być może zbladła, być może dłonie zacisnęły się mocniej na materiale ubrania wierzchnego, nie wiedziała. Nie było to zresztą ważne, gdy wbiła wzrok w Jamesa, który również na nią zerknął. Krótko, bo krótko, ale tyle wystarczyło, by Romanoff zacisnęła mocno zęby.

    — Nigdy więcej nie wypowiadaj tego na głos, rozumiesz? Nigdy, kurwa, więcej — warknęła, sięgając wściekle po buty leżące na podłodze.

    — Ale...

    — Naprawdę to jako pierwsze przyszło ci do głowy!? Nie mogłeś powiedzieć czegokolwiek innego!? — krzyknęła, przerwawszy Jamesowi, niechcący wymachując butem, którym brunet prawie dostał w przedramię. — Zatrzymaj samochód.

    — Nat...

    — Zatrzymaj ten pieprzony samochód! — Ponownie podniosła głos, nie siląc się już by spojrzeć na Jamesa.

        Barnes zacisnął usta w wąską linię, ale posłusznie zjechał na najbliższe możliwe pobocze, nie wyłączając silnika. Natasha odpięła gwałtownie pas, zaraz po tym szarpiąc za klamkę, by wyjść na chodnik.

        Zerkał to na zegarek, to na Natashę, zastanawiając się kiedy zmarznie na tyle, by schować się w samochodzie.  Rudowłosa jednak uparcie nie otwierała drzwi, krążąc tam i z powrotem, wypuszczając z ust mnóstwo powietrza, któremu przyglądał się, aż nie zniknął. W końcu jednak westchnął – pociągną za klamkę i okrążywszy samochód, stanął za Natashą.

    — Dlaczego to powiedziałeś? — zapytała dziwnie zmęczonym tonem, gdy odwróciła się do niego przodem. — Rozumiem, że pozbyłeś się... tego wszystkiego, ale to nie jest zabawne.

    — Nat, nie wiem, o czym mówisz — powiedział cicho, podchodząc nieco bliżej młodszej. — Możemy proszę wsiąść do samochodu?

    — Jak to; nie wiesz, o czym mówię?

    — Powinienem wiedzieć? — Zmarszczył lekko brwi, zaniepokojony patrząc prosto w oczy Romanoff. — Nat.

    — Mówiłeś to zawsze po wypowiedzianym kodzie — wyjaśniła cicho, odgarniając z policzków włosy. — Spośród wszystkich pieprzonych słów i zdań, ty wybrałeś akurat tę frazę. Jesteś, do cholery, niemożliwy — mruknęła, starając się obrócić tę sytuację w żart. James jednak wiedział, że niezbyt dobrze to na nią wpłynęło; wcale też się tego nie dziwił.

    — Taki mój urok. — Wzruszył ramionami, zaraz po tym obejmując ciasno Natashę. — Chodź do samochodu. Zmarzłaś — dodał cicho, nie mogąc się powstrzymać od pocałowania jej w czubek głowy.

    — Przenosili nas na zimę w głąb Syberii — powiedziała nagle, zaciskając ręce na kurtce Barnesa. — Kazali nam ćwiczyć w śniegu. I przeżyć.

    — Wiem. Pamiętam — szepnął, nieświadomie przyciskając Romanoff jeszcze bliżej klatki piersiowej.

    — Zawsze marzłeś bardziej, niż ja. Niż my wszystkie.

    — A teraz role się odwróciły, więc proszę, chodź do samochodu — powiedział, powoli zmuszając rudowłosą do ruszenia z miejsca.

    — Tylko obiecaj mi jedno. — Zatrzymała się w miejscu, odsuwając od Jamesa głowę. — Nie będziesz już tego mówił.

    — Obiecuję — odpowiedział krótko, całując Natashę opiekuńczo w czoło.

        Nawet jeśli rudowłosej nie wystarczyło tylko krótkie słowo, usiadła na swoim miejscu, zapinając pas. Już nie używała rosyjskich słów w rozmowie z Jamesem, co tym razem zdawało się być dla niej uciążliwe – niemożność wypowiedzenia ich. Tyle czasu hamowała język ojczysty i teraz, kiedy mogła spokojnie go użyć, zmuszała się do szarpania metaforycznej smyczy.

    — Skąd wiesz, co mówiłem? — zapytał w pewnym momencie James, zerkając krótko na Romanoff.

        Westchnęła, cicho i odrobinę żałośnie, jak określiła w myślach. Chwilę bawiła się palcami, mając nadzieję, że James zapomni o zadanym pytaniu, ale z drugiej strony doskonale wiedziała, że nie ma na coś takiego szansy. Przy kolejnym westchnięciu prawie wypuściła z ust lodową landrynkę, więc z tym też dała sobie spokój.

    — Byłam na twoim przygotowaniu do misji w Czerwonej Komnacie — odpowiedziała cicho, opierając głowę o wezgłowie. — Trzy razy kazali ci celować we mnie, żeby sprawdzić, czy się tego przestraszę.

    — Prze...

    — Dokończ zdanie a gwarantuję ci, że nie będziesz miał wstępu do sypialni — zagroziła niemal natychmiast po usłyszeniu dwóch pierwszych liter. — To nie twoja wina, James. Wiem, że nie zrobiłbyś tego w żadnym innym momencie.

    — Coś jeszcze się wtedy działo? — zapytał cicho, uderzając palcami o lewą część kierownicy.

    — Chyba nie. Wydaje mi się, że siedziałeś, dopóki ktoś nie wydał ci rozkazu. — Wahanie przy tym zdaniu było wręcz namacalne. James wywnioskował, że ona również niewiele z tamtego czasu pamiętała.

        Nie dziwił jej się.

    — Tyle dobrego — mruknął. Chyba był na siebie zły.

        Pod wieżę Starka zajechali chwilę po ósmej. Samochód Natashy stał samotnie po lewej stronie dużego budynku, zwracając uwagę tylko tych osób, które chciały na niego spojrzeć. James wyciągnął z auta torbę, zerkając kątem oka na rudowłosą.

    — Chcesz wejść do środka? — zapytał, zauważając chwilową nieobecność Romanoff.

        Spojrzała na niego z lekkim otępieniem, jakby sens słów dopiero teraz do niej dotarł i kreślił dziwne wzory w środku jej umysłu.

    — Nie. I tak nie mamy na to czasu — stwierdziła Natasha, wzruszając ramionami.

    — Kilka minut nas nie zbawi — zauważył, przekładając bagaż do lewej ręki. Romanoff podążyła za torbą wzrokiem.

    — Gwarantuję ci, że to nie byłoby kilka minut.

        James spojrzał na nią krótko, ale nic nie powiedział. Może nie miał nic, czym chciałby się podzielić, może nie chciał ciągnąć tego tematu – Natasha nie wiedziała. W każdym razie dał sobie spokój, ruszając za wieżę, gdzie mieściło się niewielkie lotnisko z jedynym quinjetem, jaki mieli do dyspozycji. Jego zabawnie wygięte skrzydła nadawały wyglądu wściekłej kury, próbującej odgonić obcych od piskląt. Dlaczego akurat takie skojarzenie przyszło jej na myśl? Tego również nie wiedziała i, szczerze mówiąc, nie chciała się dowiedzieć.

        Drzwi niewielkiego samolotu otworzyły się. James instynktownie stanął przed Natashą tylko po to, by zobaczyć siedzącego po turecku przed wejściem Pietro Maximoff.

    — Czy ty siedzisz tutaj w piżamie? — zapytała zaraz Natasha, obrzucając młodszego wzrokiem. Dyskretnie odepchnęła od siebie lewe ramię Jamesa i obeszła mężczyznę. — Jednak jesteś cholernie nieodpowiedzialny.

    — I trudno. Wanda jest odpowiedzialna za naszą dwójkę — stwierdził białowłosy, wstając w końcu z chłodnej podłogi. — Cześć RoboCop.

        James kiwnął głową w geście przywitania i to tyle, co zrobił. Pietro nie był zdziwiony.

    — Co ty robisz? — zapytała Natasha, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Dla ciebie jest chyba za wcześnie.

    — Za wcześnie czy nie, trzeba było się ruszyć i sprawdzić o co chodzi z quinjetem. Stark powiedział, że gdzieś lecicie.

    — Po to nam jest quinjet — zauważyła Romanoff, krótko kiwając głową na potwierdzenie.

    — Mogłaś przynajmniej zadzwonić do Wandy, skoro nie chcesz wchodzić do środka. — Maximoff zszedł po rampie, stając przed ich dwójką i narażając się na mroźny wiatr, który wciąż niemiłosiernie chłostał po odsłoniętych policzkach. — Bardzo prawdopodobne jest, że wydrążyła sobie korytarz od chodzenia w kółko. Wiesz, byłoby to miłe.

        Spojrzał w oczy Natashy i dość długo przetrzymał kontakt. Na Barnesa zerknął krótko i nawet jeśli speszył się przez Jamesowe gapienie, nie dał tego po sobie poznać. A potem usłyszeli tylko trzaśnięcie drzwiami – po Pietro został tylko dziwny, niebieski dym, który szybko się rozproszył.

    — O co mu chodziło? — zapytał James, patrząc na tylne drzwi budynku. — Coś się stało Wandzie?

    — To nic takiego — odpowiedziała Natasha, ruszając w stronę wejścia do quinjetu. — Muszę po prostu do niej zadzwonić.

    — Skoro tak — mruknął James, ruszając za rudowłosą do środka quinjetu.

        Natasha podała brunetowi współrzędne, które były celem podróży, czym niemo oddała Jamesowi stery. Nie protestował – szczerze mówiąc wolał, by to on pilotował. Miał wrażenie, że Natasha była... wciąż roztrzęsiona po tym, co stało się w samochodzie. I zmęczona.

        Oddaliła się nieco od Jamesa, nie chcąc, by brunet słyszał jej rozmowę i usiadła pod ścianą, gdy tylko quinjet nabrał w powietrzu równowagi. Schowała się w swoim płaszczu, wybierając numer Wandy. Nie sądziła, by młodsza spała – było to prawdopodobne, ale raczej rzadko wstawała po dziewiątej czy dziesiątej. Zagryzając dolną wargę czekała, aż sygnął połączenia wreszcie zmieni się w przywitanie ze strony Maximoff, ale nie doczekała się tego za pierwszym razem. Mimo tego nie poddała się, próbując zadzwonić jeszcze raz i dopiero wtedy słysząc głos po drugiej stronie.

    — Może następnym razem zadzwoń po miesiącu? — zapytała na wstępie Wanda. Nie wydawała się być zła czy zirytowana, ale Natasha wiedziała, że pozorny spokój jest tylko przykrywką.

    — Rozważę to — stwierdziła mimo wszystko, wzruszając ramionami. — Przepraszam, że do ciebie nie przyszłam. Mogę wpaść, kiedy wrócimy.

    — Tylko o której wrócicie? O północy? Lepiej wtedy iść spać, prawda?

    — Nie złość się Wanda. — Romanoff zaczęła skubać rękaw płaszcza. — Wiem, że czekałaś na... cokolwiek, ale... musiałam to sobie poukładać.

    — Wiem, rozumiem. Staram się nie być zła — oznajmiła, wzdychając ciężko. Wcale nie brzmiała na kogoś, kto dopiero wstał. — Ale mogłaś napisać chociaż jedno słowo. Cokolwiek.

    — Nie jestem dobra w pisaniu SMS-ów — stwierdziła z lekkim uśmiechem, przyciągając kolana jeszcze bliżej klatki piersiowej.

    — No dobra, niech ci będzie — westchnęła. — Byłaś już z tym gdzieś?

        Natasha wyjrzała nieco zza miejsc siedzących, by zerknąć krótko na Jamesa. Naprawdę miała nadzieję, że jej nie słyszy.

    — Byłam u ginekolożki — wymruczała cicho, zwieszając wzrok. — Powiedziała to samo, co ty. Że jest i... coś tam jeszcze.

        Wanda zamilkła. Natasha nie dziwiła się, że to zrobiła, bo sama tak zareagowała, gdy lekarka jej o tym powiedziała.

        Nagle przestała mieć ochotę na opowiedzenie o wszystkim.

    — Możemy przesunąć tę rozmowę na inny dzień? Jak będę w domu albo... jak przyjadę — powiedziała cicho, odchylając głowę tak, by dotknąć jej tyłem ścianę. Naprawdę nie chciała już o niczym mówić.

    — Jasne, w porządku. Tylko postaraj się pisać, dobrze? Przez ciebie za chwilę Tony będzie musiał wymienić podłogę w całej wieży — powiedziała, wywołując u Natashy krótki śmiech. — A jak się czujesz?

    — Jest w porządku — oznajmiła, przyglądając się swoim paznokciom. — Lecę właśnie do Clinta.

    — Do Clinta? — powtórzyła zaskoczona Wanda. — Czy to na pewno...

    — Nie martw się na zapas — ucięła Romanoff, nie chcąc, by młodsza kończyła zdania. — Obiecałam dzieciakom, że przyjadę.

    — Pamiętaj, że możesz do mnie napisać, kiedy będziesz tylko chciała.

    — Pamiętam — powiedziała Natasha, ale obie doskonale zdawały sobie sprawę, że nie napisałaby nawet, gdyby waliło się pół świata. — Muszę już kończyć.

    — Okej. Pozdrów ode mnie Jamesa — rzuciła Wanda i rozłączyła się bez pożegnania.

        Natasha zmarszczyła brwi, wbijając wzrok w ekran telefonu i przewróciła oczami. To było w stylu Maximoff.

        Wstała z podłogi, chowając telefon do kieszeni i przeszła z powrotem do kokpitu, by usiąść obok Jamesa. Brunet spojrzał na nią – miała nieco blade policzki, ale nie zmartwiło go to na tyle, by zadać na ten temat pytanie.

    — Chcesz się zmienić? — zapytała, ponownie chowając się w swoim płaszczu. Było jej wciąż zimno, co jest nieco... zaskoczeniem, zwłaszcza, że w quinjecie zaczęło już pracować ogrzewanie.

    — Nie — odpowiedział, poprawiając uchwyt na sterach. — Chyba lepiej mi się leci ze świadomością, że to ja mam władzę nad samolotem.

    — To dobrze, bo wcale nie chciało mi się sterować — stwierdziła Natasha, uśmiechając się lekko do Jamesa.

    — Rozmawiałaś z Wandą? — zapytał po głębokim westchnięciu.

    — Yhym. — Natasha kiwnęła powoli głową. — Kazała ciebie pozdrowić.

    — To miłe — stwierdził z lekkim uśmiechem. — Wydaje się być w porządku.

    — Taka jest — oznajmiła. Kąciki jej ust same się uniosły. — Tylko przestaje być, kiedy wchodzi ci do głowy.

    — Myślałem, że to ty jesteś specjalistką od wchodzenia ludziom do głowy.

    — Ona to robi dosłownie. Ja metaforycznie wchodzę ludziom do dupy — oznajmiła bez cienia zawahania, wywołując w Jamesie krótki śmiech, który jakimś cudem okazał się być bardzo przyjemny dla ucha.

    — Opowiedz mi o niej. I o jej bracie też — poprosił, włączając autopilota w samolocie. Natasha wiedziała, że James miał już go dość, skoro szukał pomocy w jej słowach i przełączył maszynę na sterowanie zdalne.

        Ale nie skomentowała tego. Zaczęła po prostu opowiadać brunetowi o bliźniętach, szczędząc te szczegóły, których nie powinien teraz usłyszeć. Chyba niechcący wykreowała idylliczną wersję ich historii, ale... kiedyś ją naprostuje. Miała przynajmniej taką nadzieję.

        Pod koniec podróży, nieco po dziesiątej rano, Natasha przejęła stery. Farma Bartona pokryta była śniegiem i wszystko, dosłownie wszystko zlewało się ze sobą z góry. Natasha uśmiechnęła się lekko – dzieciaki na pewno musiały mieć frajdę, ganiając wśród puchu tam i z powrotem, rzucając się przy tym śnieżkami i po prostu się bawiąc. Chciała kiedyś czerpać ze śniegu tyle radości, ile miały dwa bąble Bartonów po wypadnięciu na zewnątrz.

        Wylądowanie w jej standardowym miejscu parkingowym zajęło nieco dłużej, niż zazwyczaj. Gdy tylko quinjet wyciszył się, James odpiął pas i po założeniu kurtki poszedł po torbę, zapewne by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Natasha postanowiła nie przedłużać swojego wyjścia, choć miała niewiarygodną ochotę pozostania w miejscu, i również podążyła za Jamesem.

    — Załóż płaszcz — powiedział, patrząc na nią z dołu i czekając, aż wyjdzie z quinjetu.

    — To tylko kilka metrów, nie zamarznę — zauważyła. Nie miała zamiaru zakładać ubrania wierzchnego, nieważne, jak bardzo zimno jej było jeszcze trzy godziny temu.

    — Natasha. — Jego głos zabrzmiał jak ostrzeżenie. — Załóż płaszcz.

    — Co powiesz na: „Nie, nie zrobię tego?” — zapytała, uśmiechając się w tak niewinny sposób, że James nie mógł nie wziąć głębokiego oddechu.

    — Cokolwiek robisz, to nie jest zabawne. Przeziębisz się — powiedział, z powrotem wchodząc po rampie do środka quinjeta.

        Natasha wykorzystała fakt, iż brunet stanął przed nią, i bez wahania pocałowała go, być może niechcący podgryzając dolną wargę Jamesa.

    — Nie stresuj się tak — mruknęła, delikatnie gładząc policzek zaskoczonego Barnesa. — Będzie w porządku.

    — Pocałuj mnie tak jeszcze raz — poprosił, odstawiając torbę na podłogę.

        Natasha spełniła jego prośbę.

        Śnieg skrzypiał pod butami Natashy i Jamesa z każdym krokiem stawianym w kierunku domu Clinta Bartona. Barnes szedł za Romanoff, patrząc jak rozkopuje śnieg, choć wcale nie przeszkadzał jej w poruszaniu się. Jej płaszcz zbierał na sobie płatki śniegu, podobnie jak włosy, niechronione żadną czapką czy kapturem. Miał wrażenie, że próbowała wyprzeć z pamięci widok szkarłatu na śniegu. Ale to dobrze. Zasługiwała, by takie wspomnienia nie dręczyły jej na każdym kroku.

    — Ciocia Nat!

        Głośny, dziecięcy krzyk przebił się przez ciężkie myśli Jamesa sprawiając, że odciągnął spojrzenie od rudych włosów, które końcówki mogły spokojnie zlać się z bielą otoczenia. Natasha przyśpieszyła, nie chcąc, by chłopczyk bezczynnie stał w progu domu, narażając się na chłód z zewnątrz.

    — Cześć Cooper! — powiedziała wesoło, wchodząc do środka za cofającym się dzieckiem. Dopiero wtedy kucnęła, by przytulić do siebie prawdopodobnie dziesięcioletniego chłopca.

        James strzepał śnieg z butów na tarasie i ostrożnie wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Od razu doszedł do niego słodki zapach najprawdopodobniej ciastek, który zdawał się być mu znajomy. Skupił się jednak na Natashy – jedynej osobie, która kojarzyła mu się z bezpieczeństwem w obcym miejscu. Widocznie musiała czuć na sobie jego spojrzenie, bo zerknęła na niego przez ramię, uśmiechając się w tak ciepły sposób, że James nie mógł nie odwzajemnić gestu.

    — Cooper, to jest James... — zawahała się na moment, zagryzając dolną wargę tak, jak prawdopodobnie zagryzła jego zaledwie chwilę temu — ...twój wujek — dokończyła, odwracając się z powrotem w stronę dziecka.

    — Cześć mały — powiedział Barnes, niezręcznie krótko machając w stronę Coopera.

    — Mam nadzieję, że będziesz lepszym wujkiem niż wujek mojej innej cioci — oznajmił wprost Cooper. Natasha zaśmiała się krótko, wstając z kucków, by ściągnąć buty i płaszcz.

        Chłopczyk został przez kogoś zawołany – po jego tonie James wywnioskował, że było to bardziej przywołanie do porządku, bo bardzo podobnego używali jego rodzice, gdy zrobił coś nie na miejscu. Maluch zniknął, więc odetchnął, choć nie wiedział, dlaczego w ogóle wstrzymał powietrze. Nie kontrolował tego.

    — Czym się stresujesz? — zapytała, stając obok Jamesa, by odwiesić ich kurtki na wieszaki.

    — Nie wiem. Nie mam pojęcia. Tak po prostu... jest — odpowiedział, przeczesując palcami włosy. — Więc od teraz jestem wujkiem?

    — Na to wygląda — potwierdziła, kiwając z lekkim uśmiechem głową. — Kiedyś i tak byś takowym został.

    — Też prawda.

        Natasha złapała bruneta za rękę dla otuchy, zmuszając go tym samym do ruszenia z miejsca.

        Dom państwa Barton był dużym domem. Było w nim mnóstwo miejsca i – co ważniejsze – czuć w nim było tę specyficzną, rodzinną atmosferę. James rozglądał się wokół, podążając przy tym za Natashą. Nie zauważył, że na niego zerkała.

    — Dzień dobry Laura — powiedziała rudowłosa, zatrzymując się nagle w miejscu. James o dziwo nie wszedł w młodszą, zwracając uwagę na brunetkę kręcącą się po kuchni z małym dzieckiem w ramionach.

        Natasha dyskretnie puściła dłoń Jamesa.

    — Chyba robię się już stara, w ogóle nie usłyszałam, że weszliście — stwierdziła, przerzucając spojrzenie z Natashy na Jamesa. — Jak minął wam lot?

    — Było w porządku — odpowiedział James, po tym, jak Natasha zerknęła na niego w ten specyficzny sposób. Jakby chciała, by włączył się do rozmowy.

    — Pewnie zmarzliście — stwierdziła Laura, kołysząc się na boki. — Chcecie coś do picia?

    — Ja herbatę — odpowiedziała Natasha, opierając się o wyspę kuchenną. — James?

    — Kawę. Obojętnie jaką.

    — Wujku, ja zaniosę ci tę torbę do pokoju! — zawołał nagle Cooper, dopadając torby, którą James zostawił w korytarzu.

        Brunet nie zdążył nawet zaprotestować, patrząc, jak dziesięciolatek wybiega z korytarza z bagażem i szybko rusza w kierunku schodów.

    — Szybko się przyzwyczaił do nazywania mnie wujkiem — mruknął zaskoczony, zerkając na Natashę.

    — Młody się nie patyczkuje — stwierdziła z lekkim uśmiechem. — Potrzebujesz pomocy?

    — Właściwie nie przeszkadzałoby mi, gdybyś przez chwilę potrzymała Nathaniela — stwierdziła Laura, poprawiając kocyk, którym chłopczyk był opatulony.

        Natasha spięła się lekko, ale nie dała po sobie tego poznać. Uśmiechnęła się tylko delikatnie, kiwając głową w ramach zgody, i obeszła wyspę, by stanąć przy Laurze.

        James obserwował, jak kobieta przekazuje rudowłosej ostrożnie niemowlę. Wiedział, że Romanoff nie czuła się z tym komfortowo – nie było to coś, co robiła często, więc wcale się nie dziwił. Ale wyglądała... swobodnie. Uśmiechała się do dziecka, kołysząc się odruchowo na boki tak, jak robiła to pani Barton. Cofnęła się nawet do tego samego miejsca, stając obok bruneta, by zrobić Laurze więcej miejsca w kuchni.

    — Uroczo razem wyglądacie — stwierdziła Laura, zwracając na siebie uwagę Jamesa i Natashy.

    — A można wyglądać nie-uroczo, trzymając takiego przystojniaka? — zapytała Romanoff, całując delikatnie maleńkie czółko dziecka.

        James miał wrażenie, że Laurze wcale nie chodziło o Nathaniela i Natashę, i Natasha pewnie też tak myślała, ale milczała. Jedynie kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze.

    — Gdzie podział się Clint? — zapytała rudowłosa, podnosząc wzrok znad zasypiającego dziecka. James wciąż utrzymywał na nim spojrzenie.

    — Lila wyciągnęła go na spacer zobaczyć konie sąsiadów — odpowiedziała brunetka, a spomiędzy jej ust uciekł krótki śmiech.

    — Wciąż jej nie przeszło? — Natasha nie wydawała się być tym zaskoczona. — Chyba będziecie musieli pomyśleć o zakupie kucyka.

    — Miejmy nadzieję, że da sobie spokój.

        Barnes wypuścił nieco głośniej powietrze przez nos, nie przysłuchując się dłużej rozmowie dwóch kobiet. Milczał, obserwując otoczenie, przenosząc wzrok z Laury na Natashę i z Natashy na Nathaniela, a potem powtarzał procedurę, jeśli udało mu się oderwać spojrzenie od maleństwa. Pamiętał, że zajmował się małym dzieckiem. Może nie miesięcznym, ale na pewno układał nieco starszego szkraba do snu. A może to tylko wyobraźnia płatała mu figle? Może on tylko coś takiego wymyślił, wierząc, że to prawda? Nie miał pojęcia. Nie wykluczał takiej opcji.

        Zaczął skubać policzek od środka, gdy zorientował się, że być może za długo przygląda się niemowlęciu, co może nie być najlepszym rozpoczęciem znajomości z jego matką, więc podniósł spojrzenie na Natashę. Widok Romanoff trzymającej dziecko był widokiem... dziwnym. Niecodziennym. James postanowił, że go zapamięta za wszelką cenę.

    — James, chcesz go potrzymać? — zapytała nagle Natasha.

        Musiała zobaczyć, że nie robił nic poza gapieniem się i, szczerze powiedziawszy, nie był tym ani trochę zaskoczony. Wyprostował się nieco, przypatrując się Natashy w taki sposób, jakby nie rozumiał co właśnie do niego powiedziała. Chyba też odsunął się nieco od ich dwójki, zerkając krótko na Laurę. Widział jej zaciśniętą żuchwę i to w zupełności mu wystarczyło, by odpowiedzieć na zadane pytanie.

    — Nie, od ciebie będzie mu cieplej. Metalowa ręką nie jest czymś... przyjemnym. Zwłaszcza dla dziecka — odpowiedział cicho, uśmiechając się tak, jakby chciał tym przekazać, że jest w porządku.

    — Jeśli weźmiesz go na prawą rękę, to będzie w porządku — wtrąciła Laura, na którą James szybko przeniósł spojrzenie. Chyba go tym zaskoczyła.

    — Nie wiem czy powinienem —  wyznał w końcu, jeżdżąc wzrokiem między kobietami.

    — To tylko dziecko, James. Nic złego się nie stanie — powiedziała Natasha, posyłając brunetowi lekki uśmiech.

         To aż dziecko, przebrnęło przez myśl Jamesa, jednak nie wypowiedział tego na głos.

    — Okej — westchnął w końcu, odsuwając się od wysepki, o którą wspierał się przedramionami.

         Natasha poczekała, aż brunet oswoi się z myślą, iż będzie trzymał malca i ostrożnie podała mu dziecko, odruchowo poprawiając kocyk, by nie zakrywał buzi Nathaniela. James zerknął krótko na Natashę, jakby w zdziwieniu, że to zrobiła, ale jedyne, na co się zdobył w tamtym momencie, to zwykły, niewielki uśmiech. Znajomy ciężar na rękach był czymś... co James znał. A przynajmniej kojarzył. Naprawdę czuł, że tamto wspomnienie było wspomnieniem w czystej postaci, a nie pustą kreacją, która wpadła do jego umysłu, bo taka była sytuacja.

    — Ale ty jesteś malutki — wyszeptał w taki sposób, że pewnie nawet Natasha nie wiedziała, co powiedział.

    — Ja was na chwilkę zostawię — oznajmiła Romanoff, wycofując się powoli z kuchni.

    — Poradzimy sobie, nie martw się. — Laura machnęła krótko ręką, stawiając trzy kubki na wysepce, o którą James opierał się zaledwie chwilę temu.

        Barnes powiódł za rudą spojrzeniem, a kiedy zniknęła za ścianą, z powrotem przeniósł je na Nathaniela.

    — Wiesz... zawsze chciałem zostać ojcem — oznajmił z wahaniem, rozpoczynając instynktowne kołysanie na boki, jak robiła to Nat i Laura, zanim podała dziecko młodszej. — Przepraszam, że o tym...

    — Nie, to w porządku — powiedziała zaraz Laura, sięgając po puszkę z kawą. — Jeśli chcesz, możesz mi opowiedzieć więcej.

    — W zasadzie... To chyba tyle, co chciałem powiedzieć — stwierdził, z wahaniem podnosząc głowę, by móc spojrzeć na gospodynię. — To był mój... przedwojenny cel. Tak myślę. Mieć rodzinę, trójkę dzieci, psa — zaśmiał się delikatnie, nie chcąc obudzić dziecka.

    — Pewnie ciężko jest ci to realizować w tych czasach, prawda? — zapytała brunetka, przekrzywiając głowę w bok, kiedy wsypała do jednego kubka odpowiednią ilość kawy.

    — Wszystko się zmieniło — potwierdził, skubiąc od środka policzek. — Mam na myśli, samosterujące samoloty? Wszystko poszło do przodu, niewiele ludzi teraz chce zakładać rodziny. A ja... nie wiem, czy byłbym dobrym ojcem.

    — Nikt nie jest w stanie tego stwierdzić. — Laura przestała na moment zajmować się napojami, na rzecz oparcia się o blat i popatrzenia agentowi prosto w oczy. — Rodzicielstwo nie jest czymś, co jest tymczasowe. Rodzicem jesteś całe życie, od momentu narodzin twojego dziecka.

        James kiwnął głową, niemo zgadzając się z Laurą. Nie potrafił w tym momencie uzbierać sensownych słów.

    — Byłbyś dobrym ojcem, James — dodała pani Barton po dłuższej chwili przyglądania się mężczyźnie, który delikatnie odwinął kocyk nachodzący na usta dziecka.

    — Skąd wiesz? Praktycznie mnie nie znasz — przypomniał, z powrotem patrząc na brązowooką.

    — Po prostu to czuję.

━━━━━━━━━━━━━━━

¹ – złotko, skarbie
² – ready to comply/gotowy do działania, misji

•🔹•🔹•🔹•

5150 słów!!

troska o nat pomaga jamesowi się wyciszyć part powiedzcie mi która

also laura. laura powiedziała, że uroczo razem wyglądają; jak się domyślacie, chodziło tu o nat i jamesa, a nie nate'a i nat. zasugerowała, że wyglądają jak para, ale nat ją zbyła; laura wciąż nie wie, że coś ich łączy

TYTUŁ ROZDZIAŁU; to jest bardzo ciekawy temat, bo jest użyte słowo blanky, nie blanket. kocyk, okay, fajnie? chodzi o tę delikatność słowa kocyk > koc. kocykiem owinięty jest nathaniel, jest skojarzony z bezpieczeństwem i w ogóle,,, think about it!

na pewno coś chciałem jeszcze poruszyć, ale sobie nie zapisałem, bo będę pamiętał. oczywiście tak nie było

będąc szczerym, nie mam bladego pojęcia skąd w tym rozdziale jest ponad 5k słów, bo nie wiem, czytałem go, ale nie mam pojęcia, gdzie to się podziało XD

m a g i c







koszyk z kocykiem na opinie:
\_____/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top