Rozdział 8
Nie wiem, jaki jest sens życia, kto rządzi światem, ale za to ostatnio dochodzę do wniosku, że jeśli Bóg istnieje to chyba pokochał znęcanie się nade mną.
We śnie dręczyły mnie truskawki. Ogromne, piękne truskawki... i liny. Liny z truskawek, które zaciskały się wokół mojej szyi i odbierały mi powietrze, a gdy się obudziłem wcale nie czułem się lepiej. Bill. Ten przeklęty złodziej przytulał mnie tak mocno, że ledwie łapałem oddech.
Moja chęć przetrwania nie dawała za wygraną, więc zacząłem się szamotać... co ostatecznie wszystko tylko pogorszyło. Wylądowałem na brzuchu, a Bill jakby nigdy nic rozłożył się na mnie. Już widzę te nagłówki w gazetach, wiadomościach... „Umarł przygnieciony demonem". Westchnąłem zrezygnowany i jakimś cudem wróciłem do poprzedniej pozycji, w której mogłem, chociaż udawać, że oddycham.
Mój wzrok utkwił w złodzieju truskawek i niech mi ktoś łaskawie wyjaśni, dlaczego to coś, co według mnie jest demonem, wygląda tak normalnie, gdy śpi? Był ciepły, jego oddech łaskotał moją szyję.
Wyglądał tak spokojnie... zupełnie nie jak ktoś, kto kradnie truskawki i utrudnia mi spanie, przez ciągłe wiercenie.
— Bill... — zacząłem, gdy uświadomiłem sobie, że uścisk staje się mocniejszy. Ja chcę żyć! Mam jeszcze tyle rzeczy, które chciałbym zrobić! Chcę skończyć studia, pójść do pracy, znaleźć dziewczynę i się z nią przespać, oświadczyć się jej, mieć trójkę dzieci, psa i mały domek, a potem zrobić coś głupiego, zostać wywalonym z domu i ruszyć w świat mając przy sobie tylko swoją gitarę.... O ile kiedyś ją sobie kupię i nauczę się na niej grać....
— Bill, do cholery, puszczaj mnie!
Szarpnąłem się po raz kolejny. I nic. Zero reakcji.
— Nie wierć się... Chce spać. — Usłyszałem i zirytowałem się jeszcze bardziej.
— Już siódma! Bill!
Moja złość była tak wielka, że w końcu kopnąłem go z całych sił... Nie, nie puścił mnie. Za to zleciał z łóżka... a ja zarazem z nim... Tak trochę tego nie przemyślałem.
— Ał... — jęknąłem.
— To ja powinienem powiedzieć „ał"! Upadłeś na mnie i jeszcze zrzuciłeś z łóżka! — Bill otworzył oczy i spojrzał na mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem, które miał przez większość czasu... Zaczynam chyba rozumieć, czemu jest obecnie singlem. To jak nic przez oczy. Są straszne... Z drugiej strony to demon, czego ja, więc się spodziewałem? Że zobaczę w jego oczach słodkie kwiatuszki, kucyki i jednorożce, a to wszystko w kolorach tęczy i w brokacie?
— Żyjecie? — Do pokoju weszła Mabel. Na nasz widok zamrugała zdziwiona, a potem... zrobiła się jakaś tak dziwnie czerwona i powoli wycofała się z pomieszczenia.
— Bill... Możesz mnie już puścić?
— Nie.
— Bill...
— Zaciągniesz mnie do dentysty, gdy to zrobię.
— I tak w końcu będziesz musiał tam pójść!
A ja w końcu wyląduje w pomieszczeniu bez klamek, ubrany w uroczy kaftanik.
*
Ten ranek był po prostu wyjątkowo... upierdliwy.
Szarpałem się z Billem przez jeszcze dobre dwadzieścia minut. Zdemolowaliśmy pół pokoju, a my sami wyglądaliśmy jakby przebiegło po nas stado byków... albo kosmitów... W sumie kosmici pasowaliby lepiej do Gravity Falls...
— Mógłbyś się ubrać — powiedziałem kładąc na stole kawę.
— Po co?
— Nie możesz latać półnagi!
— A co jeśli ja jestem ekshibicjonistą?
— Nie jesteś.
— Skąd wiesz, że nie?
Mabel weszła do kuchni, a sposób, w jaki na nas patrzyła przerażał mnie. Zupełnie tak jakby zaraz miała wykrzyczeć coś w stylu „przespaliście się ze sobą!", Bo w końcu, według jej logiki, skoro leżeliśmy w jednym łóżku to jak nic musiało do czegoś dojść!
— Dzisiaj o piętnastej masz rozmowę w sprawię pracy — powiedziała, a ja skrzywiłem się. No tak! Praca! Ta cholerna praca! Z tego wszystkiego kompletnie o niej zapomniałem! Ewentualnie mój mózg postanowił pozbyć się z mojej głowy, chociaż jednego traumatycznego wspomnienia.
— Zamierzasz iść do pracy? — Bill spojrzał na mnie zaciekawiony.
— Nie — odpowiedziałem.
— Tak — odpowiedziała Mabel, a potem uśmiechnęła się. — Dipper nie chce się przyznać, bo uważa, że jego ta praca, co najmniej hańbi jego dumę.
— Ta? A co to za praca?
— Nieważne.
*
Nie wiem, naprawdę nie wiem, kto krzyczał głośniej — dentysta czy Bill? Wiem tylko, że po godzinie spędzonej w gabinecie, w którym śmierdziało środkami dezynfekującymi, miałem już psychicznie dosyć. Mój mózg zmienił się w galaretkę, a ta wypełza z mojej głowy stwierdzając, że ma to wszystko gdzieś.
— No dobra... Otwórz buzię — powiedział dentysta, a ja naprawdę podziwiałem go za to, że jakimś cudem uspokoił się po tym jak jeszcze chwilę wcześniej kłócił się z Billem tak głośno, że słychać ich było na drugim końcu Gravity Falls i jeszcze dalej.
— Nie.
— Bill... — Spojrzałem na niego błagalnie. Zaraz wyjdę z siebie i stanę obok! Albo sam mu wyrwę tego zęba!
— Nie.
— Proszę.
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie ufam kolesiowi, który trzyma w swoim gabinecie tyle wierteł.
— I mówi to koleś, który od dobrych kilku tygodni niemalże ciągle wierci.
— Co innego wiercić w ścianie, a co innego w czyimś zębie! Chce do mojego śmietnika.
— Nie. Wyjdziemy stąd dopiero, gdy pozwolisz zająć się swoim zębem.
— O. W takim razie nigdy stąd nie wyjdziemy! Zostaniemy tu już na zawsze! Tylko ty, ja...
— I dentysta.
— Zabijemy go, gdy będzie spał.
— Bill...
— Tak, Sosenko?
— Pocałuję cię, jeśli pozwolisz zająć się swoim zębem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top