8. Wyrok na własnego brata
W mroku wszystkie ulice Radhmor wydawały się Carvenowi identyczne. Po pokonaniu kilku zakrętów i zaciemnionych przesmyków między równie bezbarwnymi budynkami nie wiedział, gdzie się znajdował. Ciągnąca się zarówno przed nim, jak i za nim brukowana droga niknęła w objęciach ciemności, nie zachęcając młodego Verhmara do dalszego brnięcia w nieznane.
Sfrustrowany niezmieniającym się otoczeniem zatrzymał się i rozejrzał po ukrytej pod płaszczem czerni okolicy. Blade snopy blasku księżyca, przebijające się przez zawisłe nad miejscowością chmury, nieznacznie oświetlały znajdujące się wokół zabudowania. Przymrużył powieki, próbując dostrzec coś znajomego, wyróżniającego to miejsce pośród innych w mieście, ale niewiele widział w tych warunkach. Noc była wyjątkowo ciemna.
Carven mógł jednak przysiąc, że tę uschniętą, stojącą pośród drewna i kamieni roślinkę, będącą ostatnią pamiątką po rozciągających się tu niegdyś zielonych terenach, mijał już trzy razy. Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że chodził w kółko, a rezydencja lorda Lauvelona znajdowała się tuż za rogiem.
Narastające w nim rozdrażnienie niczym wysoka gorączka mąciło mu umysł, przyćmiewało rozsądek i utrudniało wykonywanie najprostszych czynności. Miotał się w krępujących go więzach gniewu jak złapany we wnyki zwierz, starając się oswobodzić z pułapki, w której się znalazł. Sądził, że rześkie, wieczorne powietrze ostudzi płonącą w nim furię, dzięki czemu wreszcie zdoła się opanować. Niepomiernie się rozczarował, gdyż zamiast ukojenia, nabawił się jedynie bólu zębów od ciągłego zgrzytania.
Od dwudziestu trzech lat nie żyje.
Dwudziestu trzech!
Te słowa, choć z początku przyjął je z nadzwyczajnym spokojem, po opuszczeniu włości Lauvelona stały się przyczyną jego złości. Nie mógł uwierzyć, że zmarnował tyle czasu na szukanie… wspomnienia, wspomnienia kobiety żyjącej już tylko w pamięci jej bliskich. Nie znał jej, była dla niego jedynie wypisanym na kartce warunkiem, przeszkodą stojącą na jego drodze do ojcowskiego majątku, a mimo to poczuł się rozczarowany takim wynikiem poszukiwań.
Przez krótką chwilę bezmyślnie uwierzył, że zapomnianą przez Teamisa matkę mógłby bez pobrzmiewającej w głosie nienawiści nazwać swoją rodziną. Nigdy nie używał podobnego określenia w stosunku do swojego rodzeństwa czy ojca. Mimo łączących ich więzów krwi byli dla siebie niemal obcy. Carven wolał, gdy w gronie otaczających go osób jego nazwisko było jedynie pozbawioną znaczenia nazwą, albo uchodzić za jedynaka lub sierotę, niźli przyznać się do pokrewieństwa z pozostałymi Verhmarami. Nigdy szczególnie mu to nie przeszkadzało, dopóki w jego sercu nie zatliła się iskierka nadziei na uzyskanie naparstka normalnej rodziny, nadziei, którą Teamis najpierw mu podarował, a potem bezwzględnie wyrwał, pozostawiając go jedynie z dołującym poczuciem niesprawiedliwości.
— Wolisz całą noc błądzić po mieście niż przyznać, że się zgubiłeś?
Podszyty złośliwością głos Veirona nieco otrzeźwił Carvena. Zajęty wyklinaniem ojca w myślach i bezskuteczną walką z ogarniającym go rozdrażnieniem zupełnie zapomniał o obecności brata. Przepełnionym nieskrywaną nieufnością wzrokiem omiótł zastygłą w wyzywającej pozie sylwetkę mężczyzny. Dlaczego wciąż tu był?
Z całej czwórki rodzeństwa z Veironem Carven dogadywał się najgorzej, mimo iż z charakteru byli do siebie najbardziej podobni. Opryskliwi, irytujący i wygadani — w swoim towarzystwie nie mogli długo wytrzymać. Zbyt uparci, by ustąpić, i zbyt dumni, żeby przebaczyć, a spędzone na sprzeczkach, kpinach i okrutnych żartach dzieciństwo wzniosło między nimi mur, którego żaden z nich nie chciał ani nie zamierzał przebić. Wychowani na wzajemnej niechęci nie potrafili obdarzyć się niczym więcej niż wrogością.
— Wolę, żebyś się zamknął, zawrócił i odszedł w swoją stronę — warknął Carven.
Odwróciwszy wzrok, spojrzał na rozjaśnione czerwono-pomarańczową łuną niebo. Może mógłby wrócić na trwającą zabawę? Do świtu było jeszcze daleko, a on nie miał najmniejszej ochoty zasypiać dziś trzeźwy. Po tym, czego się dowiedział, i tak całą noc leżałby na sienniku tępo wpatrzony w sufit, rozmyślając nad przekraczającymi jego możliwości i chęci sprawami. Znał lepsze sposoby na wykorzystanie bezsenności i odciągnięcie myśli od niewygodnych tematów.
— Nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy. — Veiron parsknął, a jego śmiech echem odbijający się od otaczających ich budynków sprawiał, iż Carven poczuł się, jakby cała okolica się z niego nabijała. — Skąd pewność, że właśnie nie idę we właściwym kierunku?
— Bo nasze drogi zawsze prowadzą w inną stronę, choćbyśmy zmierzali do tego samego celu. Nie wierzę, że po tylu latach nagle miałoby się to zmienić.
Veiron odpowiedział jedynie lekceważącym wzruszeniem ramion. Nawet jeśli zgadzał się z młodszym, nieznośnym bratem, wolał nic nie powiedzieć niż przyznać mu rację. Carven nie był tym szczególnie zdziwiony. Nie pamiętał, by przez całe życie chociaż raz wyrazili zbliżone opinie w tej samej kwestii. Zawsze stali po przeciwnych stronach barykady, znosząc wzajemne szyderstwa i zniewagi, mimo że często walczyli o tę samą sprawę, a połączenie sił dałoby im więcej korzyści niźli działanie w pojedynkę. Jednak żaden z nich nie chciał nawet myśleć o współpracy.
— Nie zastanawia cię, dlaczego ojciec kazał ci szukać kogoś, kto od dwudziestu trzech lat nie żyje?
Dwudziestu trzech!
Carven przeklął w myślach tę liczbę. Odtąd jego wiek miał mu się kojarzyć wyłącznie z porażką i rozczarowaniem. Zacisnął szczękę i nie odpowiedział.
— Musiał to wiedzieć, w końcu zmarła w połogu — kontynuował Veiron niezrażony milczeniem młodszego brata. Wyraz jego twarzy daleki był od powagi i niezrozumienia, doskonale się bawił, rozwiązując tajemnice przeszłości. — Więc co chciał osiągnąć?
— To, co zwykle — odburknął Carven. Dla niego było to oczywiste. — Chciał mnie ośmieszyć.
— Żarty powinny być śmieszne, a twoje niepowodzenia nikogo już nie śmieszą, gdy sam jesteś największą porażką. — Veiron niemrawo potrząsnął głową, nie w takiej odpowiedzi upatrywał wyjaśnienia całej sytuacji. — Wiedział, że odnajdziesz matkę, bo to nie było trudne, jeśli tylko trafiłeś na dobrą drogę. Wiedział też, że Viseria nie żyje… więc po co? — Potarł zmarszczone w konsternacji czoło. — To nie ma sensu… Albo…? — Uśmiechnął się drwiąco, znalazłszy pasujące do okoliczności rozwiązanie. — Strata.
— Czego chcesz? — zapytał szorstko Carven, starając się nie okazywać swego rozdrażnienia, choć drżący od nieumiejętnie skrywanego gniewu głos niechybnie go zdradzał. — Nie jesteś zdolny do takiego poświęcenia, by bez ważnego powodu dobrowolnie skazywać się na moje towarzystwo.
— I z powodem wcale nie staje się to łatwiejsze. — Veiron, traktując trudności młodszego brata z zachowaniem spokoju niczym swoje zwycięstwo, złośliwie pokusił się na jeszcze jeden krok w jego kierunku. — Otwórz kopertę, to będziemy mogli porzucić tę sztuczną uprzejmość i się rozejść.
Skonsternowane spojrzenie Carvena zwróciło się w stronę trzymanej w dłoni koperty. Zupełnie o niej zapomniał, mimo iż nieustannie zaciskał na niej palce, aż zniszczył cały papier. Lord Lauvelon, tuż przed opuszczeniem rezydencji, wręczył Verhmarowi list, opatrzony na wierzchu jego imieniem. Litery, choć nieco wyblakłe przez upływ czasu, były aż nadto dobrze znane Carvenowi. Nazbyt wiele podobnych pism o niemalże jednakowej treści otrzymał w życiu, by mógł nie rozpoznać, spod czyjej ręki wyszły.
— Nie wiem, czy zauważyłeś, ale wiadomość zaadresowano do mnie. — Uniósł kopertę, by w słabej poświacie blasku księżyca lepiej było widać odbiorcę. — Właśnie dlatego Lauvelon wręczył ją mnie, a nie tobie.
— To od ojca — mruknął oschle Veiron, jakby był to argument kończący całą dyskusję. — Pokaż mi to.
— Nie mam obowiązku dzielenia się z tobą moją prywatną korespondencją. — Uśmiechnął się kpiąco na widok zaciskającej się szczęki Veirona. W bladoniebieskich tęczówkach brata nie widział już niczego więcej poza tlącą się iskierką gniewu. — Wprawdzie nie mam wobec ciebie żadnego obowiązku, a to, że teraz z tobą rozmawiam, jest jedynie wyrazem mojej niewątpliwej dobroci.
— Nic, co dotyczy naszego ojca, nie jest twoją prywatną sprawą, zwłaszcza jeśli dotyczy jego testamentu i podziału majątku.
— A więc o to chodzi. — Carven parsknął suchym, pozbawionym wesołości śmiechem. Powinien wcześniej się domyślić, czym spowodowane było nachalne zachowanie jego brata. — Obawiacie się, że nie dostaniecie ani aklinga? Wiesz co, bracie, nie będę dłużej trzymał was w niepewności i powiem ci, że słusznie się obawiacie, bo złota ode mnie nie otrzymacie.
— Złota? — Veiron pochylił głowę i z rozbawieniem nią pokręcił. — O jakim złocie mówisz, bracie? Złocie, którego nie masz? Złocie, które przewieziono do stolicy i nigdy go nie zobaczysz?
Brew Carvena mimowolnie uniosła się w zdumieniu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Nie takiej reakcji oczekiwał. Sądził, że Veiron — sprowokowany jego słowami — wścieknie się, uraczy młodszego brata urozmaiconą wulgaryzmami wypowiedzią i odejdzie, zostawiając go samego. Niczego Carven bardziej nie pragnął niż spokoju i samotności. Gdy choć na chwilę udało mu się pozbyć męczącego towarzystwa Kierana, który — decydując się osobiście przeprosić Lauvelona za stan jego córki — nie opuścił rezydencji razem z nim, to swoją obecnością zaczął go gnębić Veiron. Człowiek, który zazwyczaj albo mu wygrażał, albo bezceremonialne go ignorował. Carven żałował, że brat, kierując się prymitywnymi powodami, nie zastosował się do swojego utartego zwyczaju. W nietypowej sytuacji, po wykorzystaniu znanych mu metod, nie wiedział, jak powinien pozbyć się natręta.
— Wykonałem polecenie ojca — powiedział wreszcie, ignorując nieprzyjemne ukłucie rozczarowania. To małe zwycięstwo, przybliżające go do zdobycia majątku, miało gorzki smak. — Śmierć tej kobiety niczego nie zmienia.
Uśmiech, jaki pojawił się na twarzy Veirona, stał się złowróżbnym omenem czekających Carvena kłopotów. Słysząc następne słowa brata, zrozumiał dlaczego nadal się czuł, jakby stał w miejscu i nie wykonał żadnego ruchu przybliżającego go do zdobycia majątku.
— Potrzebujesz na to dowodu — mruknął Veiron. Bezwiednie wzruszył ramionami. — Nikt nie uwierzy ci na słowo.
— Lauvelon powiedział… Na słowo? — Zamilkł, gdy dotarł do niego sens wypowiedzi Veirona. Z niedowierzaniem spojrzał na starszego brata. — Przecież byłeś świadkiem!
— Świadkiem? — Veiron nierozumnie rozłożył ręce i w bezbrzeżnym zdumieniu uniósł brwi. — Ale czego? — Machnął lekceważąco rękę. — Na pewno jak wykopiesz ciało, wasze podobieństwo będzie uderzające i nikt już nie zwątpi, że mówisz prawdę.
— Śmiej się, bracie, bo tylko to ci pozostało — warknął Carven. — Uważaliście, że odnalezienie matki jest niemożliwe, kpiliście, że to niewykonalne, a ja tego dokonałem. Teraz czujecie się zagrożeni, bo zabiorę wam to, co powinno należeć do was, wasze stanowiska, władzę i złoto.
— To nie jest dobre miejsce, by teraz o tym dyskutować. — Zniżony do szeptu głos Veirona w panującej w opustoszałym mieście ciszy rozbrzmiał niczym kantyk valiański odprawiany w świątyni Akarera, choć zależało mu, by słowa dotarły wyłącznie do jego brata. — Zatrzymałem się w „Złotym Królu”, będę tam jeszcze przez dwa dni, potem wyjeżdżam do stolicy. Przyjdź do mnie jutro.
Nieoczekiwana zmiana w zachowaniu Veirona oraz jego nagła powściągliwość zdały się Carvenowi niedorzeczne. Nierozumnie spojrzał na brata, rozglądającego się z irracjonalną ostrożnością po zacienionej okolicy. Westchnął ciężko, ukrywając wywołany przez starszego Verhmara niepokój pod przywdziewanym jak wierzchnie ubranie poirytowaniem. Przeczesał dłonią zmierzwione od wiatru włosy, a drgający na jego ustach pobłażliwy uśmieszek stanowił wystarczająco klarowną odpowiedź na sugestię Veirona. Nie zamierzał stawić się w „Złotym Królu”, ulokowanym we Wschodniej Dzielnicy — ekskluzywnym rejonie przeznaczonym dla uczestników Festiwalu Zwycięzców — tylko po to, by w okazałej rezydencji, zamiast na środku ulicy, wysłuchiwać tych samych bzdur.
— Wszystko zostało już wyjaśnione. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy ponownie się spotkać wcześniej niż z okazji czyjejś śmierci, chyba że pragniesz oddać mi część zarobionego dziś złota…
— Zamknij się, głupcze. — Zaciskające się na nadgarstku Carvena palce wprawiły go w osłupienie. Uniósł brwi w niemym pytaniu. — Dość przez ciebie mam problemów.
Carven wyrwał rękę z uścisku, wyraźnie nie życząc sobie, by ktoś — wbrew jego woli — go dotykał. Nie cierpiał tego, podobne poufałe, naruszające jego swobodę gesty wzbudzały w nim gniew. Veiron może nie był przykładnym, wymarzonym bratem, ale doskonale wiedział o natręctwie młodszego Verhmara i zwykle nie przekraczał granicy wyznaczonej jego absurdalnym dziwactwem.
Carven cofnął się o kilka kroków, szukając słów właściwe oddających jego oburzenie, ale żadne z nasuwających mu się na myśl wyrażeń nie wydawało się odpowiednie. Prychnął sfrustrowany. Zmierzył Veirona pogardliwym spojrzeniem i pośpiesznie się odwrócił, wpadając na stojącą za jego plecami osobę. Z rozmachem uderzył twarzą w szeroką, twardą jak skała pierś mężczyzny, aż poczuł się, jakby ktoś rozwalił mu nos. Przeklął, unosząc wzrok na wyższego o głowę przybysza.
Spozierające na niego spod krzaczastych brwi, rdzawozielone, niemal bursztynowe oczy ugasiły gniew Carvena jak silniejszy podmuch wiatru płomień świecy. Otwarł usta, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Mimowolnie przygarbił plecy, jakby dzięki temu miał stać się niewidzialny. Niespodziewanie stracił całą ochotę, by zwyzywać mężczyznę za nieostrożność. Jego postawna, umięśniona sylwetka osiłka przywodziła mu na myśl Gibrilla. Kogoś, kto ze swojej aparycji uczynił przewagę, lepiej było nie drażnić. Długie, opadające aż do ramion włosy oprycha falowały na lekkim wietrze, spływając po jego policzkach i plącząc się z gęstą brunatną brodą. Mężczyzna skojarzył się Carvenowi z niedźwiedziem, którego niegdyś widział na jednym z polowań — wielki, włochaty oraz niewyobrażalnie groźny — i równie mocno co tamtego dnia chciał znaleźć się z dala od zagrożenia. Nienaturalna, rzadko spotykana u ludzi barwa tęczówek olbrzyma jedynie podkreślała jego podobieństwo do kudłatego zwierza.
Młody Verhmar przełknął ślinę wraz ze swoim strachem i wymusił na sobie życzliwy uśmiech. Jego oblicze stało się obrazem malowanym uprzejmością i serdecznością. Nie miał większych trudności z dopasowaniem odpowiedniej do sytuacji maski, wymieniał je tak często, jak karty w jednej partii gry, aż nauczył się je swobodnie zakładać. Ostrożnie wycofał się na bezpieczną odległość, drżącą dłonią wsuwając kopertę do kieszeni. Wolał obie ręce mieć wolne i nie narażać się na utratę wiadomości od ojca, zanim zapozna się z jej treścią. Nie sądził, by zamieszczono w niej coś przydatnego, ale chciał zrozumieć, dlaczego Teamis zmusił go do wykonania pozbawionego sensu zadania i liczył, że tam znajdzie odpowiedź.
— Złoto, gnojki — zażądał mężczyzna, a jego niski, zimny głos zmroził Carvenowi skórę na karku. — Nie możecie się dogadać, to ja was pogodzę.
Bracia wymienili się skonfundowanymi spojrzeniami. Jak mieli dać mu coś, co było jedynie zapisem na papierze w testamencie? Jak mieli wyjaśnić olbrzymowi, że w tamtym momencie ich aktualny status majątkowy zrównywał Verhmarów ze zwykłym pospólstwem? Carven splótł ze sobą dłonie, starając się ukryć ich drżenie, jednak pojawiający się na jego twarzy grymas niechybnie zdradzał to, co młody Verhmar próbował zataić przed resztą.
Przeklął się w myślach za rodzinną, dziedziczoną wraz z nazwiskiem głupotę. Jak mogli sprzeczać się na środku drogi o złoto, którego żaden z nich nie posiadał, i to na dodatek w opuszczonej — nie tylko przez mieszkańców, ale także przez straż — miejscowości? Wszyscy mundurowi zostali oddelegowani na trwającą za miastem zabawę do pilnowania porządku, pozostawiając całe Radhmor pod protekcją garstki ludzi. Liczne napaści, włamania i grabieże były haniebną, wstydliwą stroną Festiwalu Zwycięzców, o której — dzięki zawziętym staraniom i kosztownym zabiegom lorda Lauvelona — nikt nie mówił. A teraz Verhmarowie przez własną bezmyślność mieli stać się kolejną cichą, zbagatelizowaną ofiarą tego osławionego wydarzenia.
— Spokojnie. — Veiron wystąpił do przodu, unosząc obie dłonie w pojednawczym geście. — Na pewno dojdziemy do porozumienia.
— Nie ruszaj się, palancie. — Oprych wyciągnął sztylet zza pasa i wymierzył jego czubkiem w pierś starszego Verhmara. — Myślisz, że to żarty?
— Nie, nie wyglądasz na kogoś, kto potrafi żartować lub choćby zna znaczenie tego słowa.
Zabije nas — pomyślał z przestrachem Carven, z niedowierzaniem zerkając na brata. Nie wydawał się szczególnie przerażony sytuacją, w jakiej się znaleźli. Młodszy z braci musiał docenić odwagę Veirona — nie cofnął się, mimo że ostrze broni złowróżbnie połyskiwało na wysokości serca mężczyzny — ale nie chciał sczeznąć na środku ulicy przez jego arogancję. Jeśli chciał umierać, Carven nie zamierzał stawać mu na drodze do tego zbożnego celu, ale nie był to kierunek, którym sam mógłby podążyć.
Otarł spocone dłonie w materiał spodni i spanikowanym wzrokiem zlustrował okolicę. Serce tak tłukło mu się w piersi, iż ledwo mógł się skupić na czymś innym niż na jego szaleńczym biciu. W pobliżu udało mu się dostrzec jeszcze dwie owinięte w płaszcz mroku postacie, zbyt oddalone, by mógł im się dokładniej przyjrzeć, lecz stojące na tyle blisko, aby wspomóc rosłego kompana w razie komplikacji. Co najmniej czterech. Carven przypuszczał, że za jego plecami czyhał kolejny człowiek i nie wykluczał obecności następnych, znajdujących się poza polem widzenia.
Odetchnął głęboko, szukając w sobie potrzebnej odwagi. Wiedział, że gdzieś tam była, niepozorna, zakopana niczym cenny skarb, którego jeszcze nie udało mu się odnaleźć. Miał tylko jedną szansę i do tego niezbyt przemyślany plan, ale jedyny, jaki przyszedł mu do głowy. Był zdumiony, że cokolwiek wymyślił. Strach sparaliżował go niczym dyby więźnia, lecz perspektywa tego, co go czekało, jeśli się nie ruszy, okazała się silniejsza niż jego przerażenie i zmusiła do działania.
— To Verhmar! — wypalił Carven, nim próbujące dojść do głosu wątpliwości uzmysłowiły mu, dlaczego był to kiepski pomysł. — Jeden z uczestników Festiwalu Zwycięzców. Po dzisiejszym dniu na pewno trzyma u siebie kufer złota i…
Zadziwiająco białe zęby mężczyzny, błyskające w szkaradnym uśmiechu, zdusiły Carvenowi słowa w gardle. Zastygł z otwartymi ustami, wodząc zlęknionym spojrzeniem między twarzą oprycha a odwracanym w jego dłoni sztyletem. Na sam widok ostrej jak nóż rzeźniczy głowni zrobiło mu się zimno, jakby podłożona pod szyję stal już składała lodowate pocałunki na jego skórze. Wolał bliżej się z nią nie zapoznawać.
— A ty, dzięciole? Kim jesteś?
Przez tłukące się serce w piersi Carven ledwo zrozumiał pytanie. Cóż to miało być za wyzwisko? Nierozumnie zmarszczone brwi jedynie podkreślały odciśnięte na jego obliczu zagubienie.
— Nikim — odparł ponuro. Pierwszy raz musiał zgodzić się z tą opinią. Jak inaczej mógł się nazwać po tym, co uczynił? — Jestem nikim.
— W takim razie odejdź. — Mężczyzna przyzwalająco machnął ręką. Niepokojący błysk w jego dziwacznych tęczówkach młody Verhmar odebrał niczym ostrzeżenie. — Co ktoś, kto jest nikim, może mi dać?
Carven mocno zacisnął szczękę, zmuszając się do milczenia. Słysząc pobrzmiewającą w głosie oprycha kpinę, miał ochotę wszystkiemu zaprzeczyć. Nie miał prawa tak do niego mówić! Był jedynym i prawowitym spadkobiercą lorda Teamisa, dziedziczącym tytuł, majątek i wiążącą się z jego pozycją władzę. Wszystko, co znajdowało się w posiadaniu Verhmarów, należało do niego! A ten obmierzły, wyciągnięty z rynsztoka dureń śmiał nazywać go nikim? Carven wyprostował się gwałtownie, ugodzony tą zniewagą jak grotem włóczni w plecy. Zmierzył bezczelnego rzezimieszka pogardliwym wzrokiem, ale nic nie powiedział, zauważywszy, że tamten tylko na to oczekiwał. Przytaknął więc jedynie głową w niemej obietnicy nieuniknionego odpłacenia za to upokorzenie, nieśpiesznie się odwrócił i odszedł, odprowadzany szyderczym śmiechem mężczyzny.
Starał się nie myśleć, iż właśnie wydał wyrok na własnego brata.
***
Krew. Krew była wszędzie.
Carven po raz kolejny zawzięcie mył dłonie, ale nadal wydawały mu się brudne, posklejane i lepkie od posoki. Spływająca po skórze woda szkarłatnym strumieniem ściekała do powiększającej się wokół jego stóp brunatnej kałuży, rozległej niczym Morze Teyfryskie na wschodzie. Ciecz obmywała leżące na ziemi zwłoki. Blady nieboszczyk oskarżycielsko wpatrywał się w Verhmara, a sine, zastygłe w bezruchu wargi denata zdawały się wołać go po imieniu. Carven miał wrażenie, że puste oczy wodziły za nim wzrokiem; nieustannie czuł złowrogie spojrzenie na plecach.
— To nie moja wina! — ryknął ze złością. Siedzące na pobliskim murku wrony wzbiły się w powietrze z potwornym jazgotem. Trzepot ich skrzydeł był jedynym dźwiękiem zagłuszającym okoliczną ciszę. — Co mogłem zrobić?
Poirytowany wypalającym mu dziurę między łopatkami spojrzeniem odwrócił się przodem do nieboszczyka. Padający blask księżyca wyraźnie oświetlił jego oblicze. Carven uświadomił sobie, że on znał tę twarz i wcale nie należała do jego brata.
To była jego twarz.
Carven gwałtownie otworzył oczy, zbudzony dochodzącym z dołu karczmy hałasem. Odetchnął głęboko, ocierając rękawem koszuli mokre czoło. To był sen, to tylko był sen. Z wyrzutem spojrzał na stojący na stole, praktycznie pusty dzbanek z winem, przekonany, że to nadmiar alkoholu zmącił mu umysł i podsunął do jego głowy ten durny koszmar. Zacisnął palce na ściankach wciąż trzymanego glinianego kubka. Starał się skupić na rzeczywistości i wymazać z pamięci widok swojej pozbawionej życia twarzy.
Dlaczego śniły mu się takie głupoty?!
Prychnął sfrustrowany. Przeznaczył ostatnie aklingi na nocleg, towarzystwo uroczej damy oraz trunek, a w zamian za to dostał ciasny, ubogo umeblowany pokój, roztrzepaną małolatę i podejrzanego pochodzenia wino. Nie pamiętał nawet, kiedy przysnął, rozgoryczony treścią listu przekazanego mu przez Lauvelona.
— Nie możesz jedynie brać i żądać, nie zaznając smaku porażki. Musisz poczuć, jak to jest stracić coś, na czym ci zależało, bo w życiu nie tylko się wygrywa. Ale to nie koniec. Zrozumiesz we właściwej chwili — burknął Carven, recytując z pamięci wiadomość od ojca. Nigdy nie zapomni tych słów. — Zabrało mu się na pośmiertne kazania!
Przelał resztki wina do kubka, chwycił dzbanek i z furią cisnął nim o ścianę. Naczynie z hukiem rozpadło się na małe kawałeczki, szklanym deszczem zalewając podłogę. Carven osunął się na oparcie krzesła i wyciągnął przed siebie nogi. Oddychał szybko i nierówno, lecz z każdym uderzeniem serca, powoli powracającego do swego normalnego rytmu, czuł, jak ulatuje z niego złość. Odchylił głowę do tyłu, wbijając wzrok w skryty w półmroku sufit. Siedział w takiej pozycji, nieruchomo, tak długo, aż się uspokoił i uzyskał pewność, że niczego więcej nie zniszczy. Nie stać go było na pokrycie większych szkód — winę za stłuczony dzbanek zamierzał zwalić na tę nieokrzesaną dziewkę, którą pogonił, nim zdążyła się przedstawić. Jej dziecinna, postarzona makijażem twarzyczka wzbudzała w nim wstręt i wyrzucił ją za drzwi, gdy tylko odebrał od niej napitek.
— Ciężka noc? — Pogodny głos wchodzącego Kierana kłócił się z rysującym się na jego licu zmęczeniem. Powoli zaczynało świtać, mimo to żaden z nich praktycznie nie spał tej nocy. — Coś o tym wiem, a wiesz, co jest w tym najzabawniejsze? — Oparł się barkiem o ścianę, zakładając ręce na piersi. — Że wszystko, co mnie spotyka, to wyłącznie twoja wina.
— Faktycznie zabawne — przyznał Carven, leniwie przenosząc wzrok na mężczyznę. — Chciałem powiedzieć dokładnie to samo.
Kieran parsknął ironicznie i wyjrzał przez okno na okolicę. Promienie wschodzącego słońca czerwono-fioletową farbą malowały dachy budynków, urokliwie komponując z ustępującą czernią nocy. Na ulicy nie było jednak widać żywej duszy, mimo że zwykle o tej porze miasto budziło się do życia. Całe Radhmor wciąż spało i do późnego popołudnia nie miało się to zmienić.
— Ty się tu świetnie bawisz, podczas gdy ja sprzątam za tobą twój bałagan. — Kieran ziewnął. Ciemne włosy opadające na twarz podkreślały bladość jego skóry. — Mógłbyś chociaż w ramach wdzięczności przynieść mi coś ciepłego do picia.
— Wdzięczności? — Carven prychnął, rozdrażniony bezczelnością mężczyzny. Nie dość, że za wszystko bezmyślnie płacił, to jeszcze miał mu usługiwać? — Za co?
— Nie mamy pieniędzy, czym, jak widzę, zupełnie się nie przejmujesz, trwoniąc ostatnie oszczędności na głupoty.
— Ja nie mam pieniędzy — burknął Verhmar. Upił łyk wina, by zająć czymś ręce, nim udusi tego kretyna w miejscu, w którym stał. — Ty jesteś bankrutem. Tak dawno nie trzymałeś monety w ręce, że nie pamiętasz, jak wygląda.
Kieran prychnął i w odpowiedzi na ten zarzut rzucił na stół sakiewkę. Grzechot pieniędzy zupełnie otrzeźwił Carvena. Zamrugał i nierozumnie zerknął na trzosik, jakby nie wiedział, skąd się tam wziął, mimo że był świadkiem całego zdarzenia. Ostrożnie sięgnął po kiesę i zważył ją w dłoni — nie była pełna, ale jej waga świadczyła o niebywałej hojności darczyńcy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał, zaciskając palce na materiale sakiewki z obawy, że ktoś mu ją zabierze. — Co to jest?
— Dwa tysiące aklingów na podróż do stolicy i pokrycie wszystkich wydatków związanych z tym wyjazdem. To tylko zaliczka, na miejscu dostaniesz resztę.
— Na miejscu? — powtórzył nierozumnie Carven. Dla niego wszystko brzmiało tak absurdalnie, że każde słowo zdawało się pozbawione sensu. — Nie wybieram się do stolicy.
— Wybierasz. — Szelmowski uśmiech Kierana zupełnie nie spodobał się Verhmarowi. Poruszył się niespokojnie, ale nic nie powiedziedział. Chciał mieć tę rozmowę już za sobą. — Na doroczny królewski bankiet jako partner Mai Lauvelon.
— Doroczne co? — Potrząsnął głową. Śnił, musiał śnić, inne wyjaśnienie tej niedorzecznej sytuacji nie istniało. — Uderzyłeś się w głowę, wchodząc po schodach?
— Lord Lauvelon musi dbać o wizerunek swojej córki i dobre imię rodziny — odparł Kieran, wyraźnie rozbawiony zagubieniem młodszego kolegi. — Zbyt wiele ważnych osobistości, również zaproszonych na przyjęcie, widziało cię razem z Mai. Jeśli pojawi się na bankiecie z innym mężczyzną, zaczną się plotki, pomówienia, które mogłyby zaszkodzić interesom Lauvelona, czego wolałby uniknąć. Dlatego w zamian za drobną przysługę oferuje ci jeszcze pięć tysięcy aklingów.
Carven drgnął, wstrząśnięty proponowaną sumą pieniędzy za stosunkowo niewymagające zobowiązanie. Dziewczyna może była irytująca, możliwe, że także rozwydrzona i upierdliwa, ale za taką kwotę mógłby Mai nawet na plecach nieść do stolicy, gdyby tylko jej ojciec tego zażądał. Nie była warta jego poświęcenia, lecz siedem tysięcy aklingów już tak. Nie myśląc więcej nad skutkami swojej decyzji, przytaknął twierdząco. Sakiewkę wrzucił do kieszeni — już była jego własnością.
— Dobrze, że się zgadzasz, ale twoje zdanie nie ma większego znaczenia. Powiedziałem Lauvelonowi, że pojedziesz. — Kieran beztrosko machnął ręką, jakby sądził, że Carven zechce mu podziękować, i skierował się w stronę wyjścia. Przystanął jeszcze przy drzwiach, by dodać: — Jeśli się postarasz może nie tylko ze złotem stamtąd wyjedziesz, ale z czymś znacznie cenniejszym.
***
Rozdział powinien pojawić się w tamtym tygodniu, ale, cóż, nie wyszło! Dlatego wrzucam z niewielkim opóźnieniem, a kolejny będzie już za tydzień.
Mam nadzieję, że się podobało, mimo że Carven wciąż wytrwale pracuje na miano buca roku. A może już zasłużył? Jak sądzicie?
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top