5. Śmierć rozwiąże wszystkie problemy
Panujący w pomieszczeniu chłód nie ostudził gniewu Carvena. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, lecz w środku gotował się ze złości. Oparł się o żelazną kratę, spoglądając w kierunku mizernego, przebijającego się przez szpary w drewnianych wrotach światełka na końcu korytarza. Otaczająca go zewsząd czerń zaczynała Verhmara przytłaczać. Napierała na niego z wszystkich stron, zabierając miejsce, którego i tak nie miał wiele. Dusił się. Robił szybkie, urwane wdechy, a dostające się do jego płuc zimne, wilgotne powietrze zapierało mu dech w piersi.
Wściekły i przerażony powoli wpadał w panikę.
Nie wiedział, o czym myślał, gdy się zgadzał na ten durny pomysł. Od początku plan Kierana był skazany na porażkę, a mimo to Carven zaślepiony perspektywą łatwego rozwiązania jednego ze swoich problemów przystał na niego. Gdzie on miał głowę?! Zdarzało już mu się trafić do aresztu za drobne przewinienia oraz karczemne bójki, ale prawdziwego lochu — dotąd znanego jedynie ze słuchu — jeszcze nigdy nie miał okazji odwiedzić. To był pierwszy i obawiał się, że ostatni raz, gdy zaoferowano mu wątpliwą przyjemność osobistego zapoznania się z zatęchłymi podziemiami zamku.
— To był właśnie twój pomysł? Pozwolić się powiesić? — warknął Carven, zaciskając palce na żelaznych prętach, odgradzających go od upragnionej wolności. — Faktycznie śmierć rozwiąże wszystkie moje problemy.
Dochodzący z ciemności śmiech podsycił płonący w nim gniew. Gwałtownie odwrócił się w stronę dźwięku, lecz przez gęsty mrok nie miał możliwości dojrzeć tego bezmyślnego kretyna.
Kieran gdzieś tam musiał być — straż zamknęła ich wspólnie w jednej celi — ale Carven mógł sobie tylko wyobrazić, jak wali jego zakutym łbem w kamienną ścianę i ściera mu ten idiotyczny uśmieszek z twarzy. Nie chciał na ślepo go szukać. Wolał zostać przy kracie i wpatrywać się w światło w oddali; to dawało mu poczucie rzeczywistości i trzymało przy zdrowych zmysłach.
— Uspokój się. — Wesoły głos Kierana nie ukoił nerwów Carvena, a wręcz wzmożył jego niepokój, gdyż ten beztroski głupek nie zdawał sobie sprawy, w jak tragicznym położeniu się znaleźli. — Nikt tu nie umrze... znaczy żaden z nas, za innych nie mogę ręczyć.
— Za włamanie na lordowskie włości grozi nam śmierć!
— To nie było włamanie, a jedynie próba, i to tak nieudolna, że gdybym ja był lordem, wypuściłbym nas wolno, byśmy mogli żyć z tym upokorzeniem.
Carven z pożałowaniem pokręcił głową. Jak on miał rozmawiać z tym kretynem? Jak miał mówić, by dotarła do niego powaga sytuacji? Kieran nie rozumiał albo zrozumieć nie chciał, że prawo w Faswneshu chroniło wyłącznie poszkodowanego, zwłaszcza gdy ofiara posiadała skarbiec pełen złota — w takim wypadku mogli zostać ścięci przy ujęciu i nikt nie uznałby tego za niesprawiedliwe. Mieli szczęście, że wtrącono ich do lochu i zachowali życie. Byli zdani na łaskę lorda, co — jak Carven sądził — wcale nie musiało skończyć się dla nich pomyślnie, mimo że Kieran uparcie twierdził, odkąd przedstawił mu swoją propozycję, że nic im nie groziło. Skąd brała się jego pewność? Czego mu nie powiedział? Co, do cholery, przed nim ukrywał? Nieważne, jak długo młody Verhmar nad tym rozmyślał, zawsze dochodził do jednego, prostego wniosku. Kieran był tak głupi, na jakiego wyglądał, a on sam musiał być jeszcze głupszy, bo bezmyślnie jak przywiązany do właściciela pies za nim podążył.
— To był jedyny sposób, by uzyskać audiencję bez czekania w kolejce — odezwał się Kieran, przerywając panującą między nimi napiętą ciszę. — Nie masz ani tyle czasu, ani cierpliwości, by postępować zgodnie z prawem.
— Jak ten facet ma mi pomóc? — Westchnął z rezygnacją. Użalanie się nad sobą w niczym mu nie pomagało, musiał zacząć zastanawiać się nad ponuro malującą się przyszłością. — I dlaczego miałby mi pomóc?
— Bo go ładnie o to poprosisz.
— Proszenie nic nie da — burknął Carven, jakby wcale nie słyszał ironii w głosie Kierana. Obrzucił znajdującego się gdzieś tam za jego plecami mężczyznę wzgardliwym spojrzeniem. — Ciebie ładnie proszę, byś zostawił mnie w spokoju, a mimo to wciąż tu jesteś.
— Mówiłem ładnie — mruknął Kieran. — A jak na razie ładnie to ty tylko wyglądasz.
— Powtórz to jeszcze raz, a twoją głową utoruję sobie drogę do wolności — zagroził Verhmar. Zmieszał się na te słowa, komplementy były miłe, póki nie padały z ust mężczyzn. Dla zmiany tematu dodał: — Nawet go nie znam.
— Ale on zna ciebie.
— To niemożliwe. — Pochmurnie zmarszczył brwi. — Wiedziałbym o tym i odpowiednio to wykorzystał.
Carven usłyszał, jak Kieran podnosi się z ziemi — choć nie pojmował, jak w ogóle mógł usiąść na brudnym podłożu, po którym szwendały się szczury — i po chwili mężczyzna wyłonił się jak zmora z mroku. Uśmiechał się pogodnie, jakby bielą swych zębów chciał odrobinę rozjaśnić to ponure miejsce.
— Nie mogłeś wiedzieć, przyjacielu. — powiedział Kieran. Carven prychnął, ale powstrzymał się przed odpowiedzią. Nie byli przyjaciółmi ani nawet kolegami, co najwyżej tymczasowymi wspólnikami. — Dokładnie dwadzieścia trzy lata temu twój ojciec pokłócił się lordem Anvassierem.
Verhmar nieznacznie wzruszył ramionami. Tak mocno zaciskał dłonie na prętach kraty, próbując powstrzymać się od uderzenia Kierana w tę uśmiechniętą gębę, że jego ruchy stały się sztywne i pozbawione typowej dla niego elegancji. Nie mógł się opanować ani uspokoić, gdy jego życie było zagrożone, a prowodyr całej sytuacji znajdował się na wyciągnięcie ręki, denerwująco nieświadomy kłopotów, w jakie ich wpakował.
— Dwadzieścia trzy, Carven! — powtórzył dosadnie Kieran. — Czy to nie podejrzane, że liczba zgadza się z twoim wiekiem?
— I jaki ma to związek z moją matką? Nie masz pojęcia, o co się posprzeczali. Mogło chodzić o wszystko!
— Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze lub kobiety. — Założył ręce na piersi i oparł się barkiem o ścianę. — A przynajmniej tak mówią.
Carven zgłupiał na te słowa. Przymknął powieki, wmawiając sobie, że tylko się przesłyszał. Nikt, nawet Kieran, nie mógł być tak upokarzająco nierozumny, by cały swój plan oprzeć na czczym, bezmyślnie powtarzanym frazesie. Nie mógł.
— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że znaleźliśmy się tu przez... — odetchnął głęboko, by zapanować nad drążącym z rozdrażnienia głosem — powiedzenie?
— Nie. — Parsknął śmiechem, jakby w życiu nie słyszał nic bardziej niedorzecznego. — Przez przypuszczenie.
— Umrę przez przypuszczenie — wymamrotał Carven z niedowierzaniem.
Tlący się w nim gniew niespodziewanie przygasł, przyćmiony przez dojmujące zrezygnowanie. Zwiesił ramiona, przygarbił plecy i oparł rozgrzane czoło o kratę. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko, nim właściwie się rozpoczęło, miało się tu skończyć — w ciemności i zapomnieniu. Nie tak wyobrażał sobie swój koniec. Nie tak to sobie zaplanował. Miał być niemożliwie bogaty, potężny i otoczony przez zgraję pochlebców, drżących ze strachu na sam dźwięk jego imienia, a zamiast tego zostanie stracony, i to przez głupotę. Wiedział, że nie powinien choćby próbować wypełnić żądań ojca, a mimo to naiwnie podjął działanie, jakby liczył, że niemożliwe wymagania określone w testamencie Teamisa wcale nie są takie niewykonalne, jak się z początku wydawały.
Carven westchnął i podniósł wzrok na intensywnie przyglądającego mu się Kierana. Kuriozalnie nie uśmiechał się, a skąpana w mroku twarz wydawała się niezwykle ponura. Podkrążone sińcami oczy z nadzwyczajną powagą wpatrywały się w Verhmara, zmarszczone brwi i zaciśnięte usta jedynie dopełniały jego nietypowego wyglądu. Carven nie miał ochoty zastanawiać się nad jego dziwacznym zachowaniem, choć przebijający się spod utrzymywanego portretu nieszkodliwego idioty odmienny wizerunek zaczynał go martwić. Kim naprawdę był Kieran? Co przed nim ukrywał? Czyżby nie był takim kretynem?
Nim jednak zdążył ogarnąć go niepokój, drzwi na końcu korytarza otwarły się z przeraźliwym jękiem zawiasów. Wlewające się do środka światło zmusiło Carvena do odwrócenia wzroku. Przymrużył powieki. Ogarnięty nagłym strachem ostrożnie się cofnął, jakby chciał się ukryć w pogrążonym w mroku kącie celi. Rozbrzmiewające w ciszy ciężkie kroki nadchodzącej osoby dudniły mu w czaszce, pogłębiając jego przerażenie.
Nadszedł moment, którego się obawiał.
Drżące dłonie zacisnął w pięści. Musiał się opanować, uspokoić, wymyślić, jak uchronić się przed stryczkiem. Tłukące się w piersi serce utrudniało mu zebranie myśli. W takim stanie tylko jedno rozwiązanie przychodziło mu do głowy — zrzucić całą winę na Kierana. Zasłużył na to. Carven bez skrupułów by to uczynił, gdyby tylko uzyskał pewność, że to w czymkolwiek mu pomoże. Nie był jednak o tym przekonany. Pojmano ich razem, to i tak powinni zostać osądzeni i skazani, odpowiednio do zarzucanych im czynów.
Skąpana w blasku pochodni postawna sylwetka mężczyzny zatrzymała się tuż przed drzwiami ich celi. Strażnik, ten sam, który ich tu zamknął, zmierzył więźniów nieodgadnionym spojrzeniem, dłużej zatrzymując wzrok na wyniośle wyprostowanym Kieranie — stykaliby się klatkami, gdyby nie oddzielająca ich krata. Wargi przybysza drgnęły w prześmiewczym uśmiechu.
— Wypuść ich — nakazał, kiwnięciem głowy pozwalając odzianemu w czerń mroku człowiekowi otworzyć celę. Carven nie dostrzegł wysokiego, kościstego mężczyzny, dopóki ten się nie poruszył. — Pośpieszcie się.
— Gdzie nas zabieracie? — zapytał Kieran.
Gdy tylko drzwi uchyliły się na tyle, by mógł przecisnąć się na drugą stronę, wystrzelił ze środka i pognał wzdłuż korytarza. Carven przez chwilę sądził, że ten głupek ucieknie i zostawi go tam samego, ale ten jedynie dogonił oddalającego się strażnika. Mówił z takim przejęciem i podekscytowaniem, że z tej odległości Carven nie był w stanie zrozumieć jego słów.
Ominął chudego człowieka, czekającego aż opuści celę, by mógł ją za nim zamknąć, i pospieszył w stronę wyjścia. Z każdym krokiem czuł się odrobinę pewniej, pokrzepiony myślą, że nikt nie zakuł go w łańcuchy, a strażnik rozmawiał z Kieranem, jakby byli starymi znajomymi. Do schodów oświetlonych blaskiem pochodni, zawieszonych w uchwytach na ścianie, dotarł w o wiele lepszym nastroju. Ciągnące z góry rześkie, świeże powietrze wywołało u niego delikatny uśmiech. Napełniony nową nadzieją na powodzenie wygładził kaftan i zaczął wspinać się po stopniach. Do Kierana dołączył już na wyższym piętrze.
— Do środka. — Strażnik wskazał im drzwi po lewej stronie. — Ruszcie się.
Kieran beztrosko wzruszył ramionami i ruszył do pomieszczenia, ciągnąc za sobą Verhmara za nadgarstek. Carven ze złością wyszarpnął rękę z uścisku i zacisnął ją w pięść, gotów uderzyć tego bezmyślnego kretyna, jeśli jeszcze raz ośmieli się go dotknąć.
Jednak widok siedzącego na krawędzi stołu starszego mężczyzny odebrał mu chęci na wszczynanie awantury. Wyprostował się i zmierzył nieznajomego uważnym spojrzeniem.
Nie miał wątpliwości, że znajdował się przed nim sam lord Harvan Anvassier — bogaty strój, wyrzeźbione jak w kamieniu arystokratyczne rysy twarzy i wyniosła postawa bezsprzecznie wskazywały na jego wysoki status społeczny. Upływ czasu był dla niego wyjątkowo łaskawy — jedynie lekko oprószone nitkami siwizny włosy oraz nagromadzone wokół oczu i ust zmarszczki zdradzały, że młodzieńcze lata miał już za sobą.
Carven zauważył, mając w pamięci obraz umierającego ojca, że lord Anvassier, mimo że prawdopodobnie był równolatkiem Teamisa, wyglądał zdecydowanie młodziej. Ze zdumieniem uświadomił sobie także, że lord Verhmar wcale nie był tak stary, jak mu się wydawało, lecz wyniszczony i osłabiony przez chorobę, która stała się, pomimo początkowych, pomyślnych rokowań, przyczyną jego śmierci. Carven skrzywił się z odrazą. Nie wiedział, jak nazywała się ta dolegliwość, która zabrała jego ojca z tego świata, ani jak się objawiała, ale miał nadzieję, że nie zaraził się tym od niego przy ostatnim spotkaniu. Nie chciał skończyć tak jak on.
— Nie uwierzyłem, gdy mnie powiadomiono o tym incydencie — odezwał się lord Anvassier. Władczy ton jego głosu sprawił, że Carven zamarł w bezruchu, wstrzymując nawet oddech. — Uznałem, że to żart, przecież nikt nie jest aż tak głupi, by włamywać się do czyjegoś domu w środku dnia. I to przez główną bramę.
— Lordzie...
Mężczyzna machnął ręką, uciszając Kierana.
— A jednak stoicie tu przede mną, dowodząc, że ludzka głupota nie zna granic. — Zamilkł, w zamyśleniu pogładził gładko ogolony podbródek. — Jak zamierzacie się usprawiedliwić?
— Chcieliśmy tylko zwrócić na siebie twoją uwagę, panie. — Kieran uśmiechnął się szeroko, jednoznacznie wskazując, że cały pomysł był jego wymysłem. — Może nie było to rozsądne, ale — beztrosko wzruszył ramionami — skuteczne.
— Czego chcecie?
— Potrzebujemy twojej pomocy, panie, a raczej Carven Verhmar potrzebuje.
Lord Anvassier wnikliwie przyjrzał się Carvenowi. Jeśli go znał lub był chociażby zaskoczony jego widokiem, absolutnie nie dał tego po sobie poznać. Nawet mięsień nie drgnął na jego twarzy, a wzrok wciąż wyrażał jedynie znudzenie.
— Czego syn Teamisa ode mnie oczekuje? — Założył ręce na piersi. Nie wydawał się przekonany. — Co ja mogę mu zaoferować, czego własny ojciec nie może mu dać?
Carven z Kieranem wymienili się skonsternowanymi spojrzeniami. Wydało im się to dziwne i nieprawdopodobne, że lord oddalonego o niecałe dwa dni drogi od Daleeun miasta dotąd nie został powiadomiony o śmierci Teamisa. Widząc jednak minę starszego mężczyzny, nie mieli wątpliwości, iż nie był świadomy, co spotkało jego dawnego przyjaciela.
— Ojciec nie żyje — odparł Carven. Pozwolił, by w jego głosie zabrzmiała żałość i smutek. Uznał, że okazywanie pogardy dla ojca w takiej chwili nie było roztropnym posunięciem. — Zmarł czternaście dni temu.
— Współczuję straty.
Carven powstrzymał się od odpowiedzi, ale na mimowolne wzruszenie ramion niewiele mógł już poradzić. Na jego szczęście lord Anvassier, wstrząśnięty nieoczekiwaną wieścią, nie zauważył okrutnej bezduszności w zachowaniu Verhmara. Nie tak powinien wyglądać ani postępować człowiek, który niedawno stracił bliską osobę.
Carven jednak nie potrzebował litości ani pozbawionych znaczenia słów wsparcia, a konkretnych, rzetelnych informacji, które mogłyby przybliżyć go do odnalezienia matki. Nie chciał okazywać swojej nienawiści do ojca i reszty rodziny, by nie zrazić do siebie lorda Anvassiera. Musiał postępować ostrożnie i rozważnie, aby skłonić mężczyznę do rozmowy o jego rodzicielce.
— Delikatnie — szepnął Kieran, gdy zobaczył, jak Verhmar otwiera usta, żeby się odezwać. — Wykorzystaj przewagę i nie posyłaj nas z powrotem do lochu.
— Panie. — Carven, skupiwszy na sobie uwagę mężczyzny, wysunął się do przodu. — Wiem, że ta tragiczna wiadomość pogrążyła cię w smutku, ale moja obecność nie jest tu przypadkowa.
Lord Anvassier nieco ożywił się na te słowa. Podniósł się i wyprostował, przytłaczając stojącego przed nim chłopaka wyniosłą postawą.
— Przybyłeś z przeprosinami od twojego ojca.
— Z... czym? — Nierozumnie zmarszczył brwi. Żałosne westchnięcie kryjącego się za jego plecami Kierana odrobinę go otrzeźwiło. — Tak, oczywiście, z przeprosinami. Ojciec polecił mi... — Urwał i uśmiechnął się z zakłopotaniem, jakby żal po stracie Teamisa ścisnął go za gardło. Musiał sobie przypomnieć, dlaczego to wszystko robił, inaczej nigdy podobnych słów by z siebie nie wykrztusił. — Polecił mi szczerze cię przep... przep... — Zacisnął szczękę. Nie był w stanie tego powiedzieć.
— Spokojnie, chłopcze, rozumiem, że to dla ciebie trudne. — Lord Anvassier położył mu rękę na ramieniu w geście pocieszenia. — Wiem, jak to jest stracić ojca.
Carven spuścił wzrok, by ukryć czającą się w jego oczach furię. Nienawidził Teamisa, że przez niego musiał się tak upokarzać i korzyć za jego przewinienia z przeszłości przed obcym człowiekiem. Czuł jednak, że był już blisko osiągnięcia celu. Nie mógł pozwolić, by zaślepiony gniewem zburzył fundamenty, na których zbudował zaufanie lorda Anvassiera. Zebrawszy siły, wziął urwany oddech i uniósł głowę. Doprowadzi to żałosne przedstawienie do końca.
— To był ogromny cios dla naszej rodziny. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko od nas odejdzie. Powtarzano nam, że to niegroźna choroba. — Pokręcił ze smutkiem głową. — Nie mogliśmy mu pomóc, ale możemy uczcić jego pamięć, wypełniając jego ostatnią wolę. Ojciec wyznał mi na łożu śmierci, jak bardzo zależało mu na pojednaniu z tobą, panie, i prosił, bym przekazał ci jego przeprosiny za... za to, co was poróżniło przed laty.
— Nie wyjaśnił ci, o co chodziło?
— Nie, ale...
— W takim razie widocznie nie życzył sobie, żebyś się dowiedział. — Lord Anvassier wyglądał na zawiedzionego decyzją Teamisa, ale nie zamierzał jej kwestionować. — Może to i lepiej, to było dawno temu, gdy handlowaliśmy z Lauvelonami w Radhmor.
— Ale...
Carven poruszał ustami, lecz nic więcej nie powiedział. Zabrakło mu słów. Czuł, że traci kontrolę, a przez niespodziewany obrót rozmowy miał zupełną pustkę w głowie i nie był w stanie obrócić sytuacji na swoją korzyść. Lord Anvassier poklepał go po ramieniu i zwrócił się w stronę wyjścia, zabierając ze sobą jego jedyną nadzieję na odnalezienie matki.
— Jestem wdzięczny, że przyjechałeś tu osobiście, by powiadomić mnie o śmierci twego ojca. Nie rozumiem tylko, dlaczego zamiast podać strażnikom przy bramie swoje nazwisko, próbowaliście siłą wedrzeć się do środka.
— Obawialiśmy się, że przez dawne zaszłości z lordem Verhmarem, nie zechcesz nas wysłuchać — odezwał się uprzejmie Kieran. Szczery uśmiech nadawał większej wiarygodności jego kłamstwom. — Żywię nadzieję, że wybaczysz nam, panie, to uwłaczające zachowanie.
Mężczyzna skinął głową.
— Strażnik odprowadzi was do wyjścia.
Carven z niedowierzaniem wpatrywał się w oddalające się plecy lorda, niezdolny, by powstrzymać go przed odejściem. Nie mógł uwierzyć, że tyle przeszedł, oszukiwał i cierpiał, tylko po to, by teraz wyjechać z niczym. Stracił jedynie czas, żeby się tu dostać, oraz — czego najbardziej nie mógł odżałować — połowę swoich środków. Na samo wspomnienie zmarnowanego złota rozbudził się w nim gniew. Jak teraz miał żyć? Wbił wściekły wzrok w przyczynę całego jego nieszczęścia.
— Zadowolony jesteś? — wycedził przez zaciśnięte zęby. Przed rzuceniem się z pięściami na Kierana powstrzymywał go jedynie stojący po drugiej stronie drzwi strażnik.
— Owszem, mam wszystko, czego potrzebowałem. — Nie zważając na malujące się na twarzy Carvena zdumienie, chwycił go za łokieć i wyprowadził z pomieszczenia. — Możemy ruszać dalej.
— Dalej? — Nierozumnie zmarszczył brwi. — Jakie, cholera, dalej? To już koniec! A przez ciebie nawet w Daleeun nie mogę się pokazać!
— Dalej, przyjacielu — powtórzył Kieran, niezrażony gniewnym głosem Verhmara. — Do celu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top