4. Mur różnic

Może wydawać Ci się to niesprawiedliwe, pozbawione sensu albo nawet okrutne, ale uwierz mi, tak musi być. Musi. Tak będzie lepiej. Kiedyś to zrozumiesz.

Merran nie rozumiał i zrozumieć nie chciał, choć z początku próbował. Starał się doszukać sensu w działaniach ojca, dostrzec korzyści płynące z powierzenia całego majątku najmłodszemu synowi, ale ich nie widział. Nie widział, bo nie istniały. W takim przekonaniu utwierdził się, gdy przeczytał przekazany mu przez Isharda list. Teamis go nie przeprosił, nawet mu nie podziękował za lata pracy, a jedynie prosił o uszanowanie jego ostatniej woli, zrozumienie i współpracę. Merran powtarzał sobie w głowie ten jeden, wyciągnięty z tekstu fragment, sądząc, że łatwiej przyjdzie mu pogodzić się z decyzją ojca, ale nie potrafił.

Nie potrafił i nie zamierzał.

Bank był całym jego życiem. W imieniu Teamisa zarządzał nim blisko przez dziesięć lat i nie wyobrażał sobie, by miał nagle to wszystko stracić przez zawiść młodszego brata. Wcale nie uspokajała go myśl, że pozostawienie go na dotychczasowym stanowisku stanowiło jeden z warunków postawionych Carvenowi. Wiedział, że ten mały gnojek, obleczony w nienawiść do rodzeństwa jak w zbroję, uczyni wszystko, aby odebrać przypisane im przywileje.

Ishard zapewniał go, że to niemożliwe, podobnie jak wykonanie przez Carvena powierzonych mu zadań, ale Merran w to nie wierzył. Znał swego brata, może był krnąbrny, rozwydrzony i niedojrzały, ale napędzany zawiścią mógł dokonać tego, co wydawało się niewykonalne.

Zawsze taki był.

Już w dzieciństwie dopuszczał się zuchwałych, skrajnie nieodpowiedzialnych czynów tylko po to, by wbrew powszechnemu przekonaniu udowodnić, że potrafi. Gdyby nie był takim zarozumiałym próżniakiem, mógłby wiele osiągnąć. Carven miał predyspozycje, by stać się kimś więcej, potrzebował tylko właściwego bodźca. I Merran tego właśnie się obawiał, gdyż szansa podarowana od ojca była kuszącą zachętą, której jego brat nie mógł zignorować.

Oderwał wzrok od leżącego przed nim półmiska i spojrzał na siedzących przy stole braci. Odkąd wrócili do rezydencji, żaden z nich się nie odzywał. Zgodnie z tradycją najbliższa rodzina powinna udać się do świątyni Akarera, boga zaświatów, by należycie pożegnać zmarłego i pomodlić się o łaskę dla niego, a następnie podczas niliru, trwającego siedem dni okresu żałobnego, składać stosowne ofiary. Wierzono, że tyle czasu dusza potrzebowała, by stanąć przed obliczem Akarera, i należało ją wspierać, aby mogła zaznać spokoju i oczyścić się z grzechów doczesnego życia. Niedopełnienie religijnego obowiązku groziło potępieniem, a przynajmniej tak do znudzenia lubili powtarzać duchowni, stojąc na schodach przybytku i grożąc przechodniom spiżowym dzwonkiem, jakby to on miał sprowadzić na nich rychły koniec.

Teamis nie był szczególnie wierzący, jego dzieci również, ale Merran zadbał — na wypadek, gdyby słowa głoszone przez Trzecich Kapłanów okazały się prawdą — o wymagany przez religię pochówek. Zrobił, czego od niego wymagano, jednak na nieobecność Carvena nie mógł wiele poradzić.

Nie zjawił się ani na pogrzebie, ani w rezydencji, ani też nie odwiedził świątyni. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Po raz ostatni Merran widział go dziesięć dni temu, na odczytaniu testamentu, od tego czasu słuch o nim zaginął. Veiron miał dowiedzieć się, gdzie się podział, ale wstyd było mu się przyznać, że zgubili brata. Porozmawiał więc tylko z dowódcą Czarnych Płaszczy, kontrolującym wszystkie wyjazdy do miasta, by poinformował go, gdyby Carven chciał opuścić Daleeun.

Merran zamieszał łyżką w wystygniętej potrawie. Nie był głodny, jego bracia chyba także nie, sądząc po ich nietkniętych posiłkach, chociaż żaden nie potrafił określić, co go gnębiło. Siedzieli w niezmąconej żadnym dźwiękiem ciszy, razem, ale jednak osobno, pogrążeni we własnych, niedostępnych dla innych światach. Merran odsunął talerz, podparł się łokciami o blat i oparł podbródek na splecionych dłoniach. Ciemne tęczówki utkwił w Veironie, obserwował go w milczeniu, aż ten stracił cierpliwość i się odezwał.

— Wiem, że ciężko oderwać ode mnie wzrok, ale wolałbym, żebyś podziwiał kogoś innego. — Westchnął cierpiętniczo znużony nachalnością najstarszego brata i dodał oschle: — Czego chcesz?

— Minęło siedem dni, nie możemy dłużej zwlekać — odparł Merran. Malujące się na jego licu poirytowanie kłóciło się ze spokojem pobrzmiewającym w głosie. — Musimy podjąć decyzję, nim każdy z nas rozjedzie się w swoją stronę.

— Musimy to znaleźć tego gnojka — burknął Gibrill. Imię najmłodszego brata jak zwykle nie chciało przejść mu przez gardło. — I dowiedzieć się, co planuje. Może nie mamy już do czego wracać.

— Ishard mówił...

— Przestań! — ryknął Veiron. Padający na oblicze mężczyzny cień nadawał jego zwykle roześmianej twarzy okrutnego, niepokojącego wyrazu. — Nie możemy na nim polegać.

— Jest po naszej stronie — westchnął Merran. Jego bracia byli zbyt wybuchowi, by dało się normalnie z nimi porozmawiać. — Pomoże nam.

— Pomoże nam jedynie wszystko stracić. — Veiron wygodniej rozsiadł się na krześle, wyraźnie rozbawiony naiwną wiarą brata w Isharda. — Co nam zaleca? Czekać — prychnął ironicznie. — Czekać, aż będzie za późno. Gdyby był po naszej stronie, dawno temu powiedziałby nam, co ojciec zamierza.

— Był lojalny wobec ojca, nie naszej rodzinie — zgodził się Gibrill. — Może nie wspiera tego gnojka, ale jest zbyt prawy, by działać przeciw niemu. Nie zapominaj, że nas też ocenia.

— Powinniśmy...

...dogadać się z Carvenem — dokończył w myślach Merran. Nie powiedział tego na głos, wiedział, jak bracia zareagowaliby na jego słowa. Veiron zacząłby wrzeszczeć i przeklinać, a już z trudem panujący nad sobą Gibrill huknąłby go pięścią w nos, by wybić mu podobne pomysły z głowy.

Merran również nie był zwolennikiem takiego rozwiązania. Uważał je jednak za najrozsądniejsze wyjście z ich sytuacji. Jeśli nie mogli Carvena pokonać, musieli się z nim sprzymierzyć. On zyskałby środki na swoje płytkie wydatki, oni zachowaliby stanowiska i stałe źródło dochodu. Wszystko wyglądałoby tak jak za życia Teamisa. Czyż nie na tym im zależało?

Jedynym nie do zaakceptowania problemem była kwestia pozostawionej po ojcu władzy, którą wraz z tytułem lorda odziedziczyłby Carven. Stałby się decydującą osobą, odpowiedzialną za prowadzone pod nazwiskiem Verhmarów interesy i stojącą ponad resztą rodzeństwa, do czego żaden z nich nie chciał dopuścić. Merran zdawał sobie sprawę z towarzyszącego temu pomysłowi ryzyka — wzajemna wrogość i nieufność utrudniały podjęcie jakiejkolwiek współpracy — ale sądził, że warto chociażby spróbować zaproponować rozejm. Nie mógł liczyć na wsparcie pozostałych braci, ale zaangażował ich do poszukiwań Carvena, nie zdradził jednak, do czego go potrzebował. Był to mały podstęp jednak z równie miernym postępem, gdyż najmłodszy Verhmar zapadł się jak kamień w wodę i żaden z nich nie mógł go znaleźć.

— Czy ty w ogóle mnie słuchasz?

Podniesiony głos Veirona wyrwał Merrana z rozmyślań. Nieprzytomnie spojrzał na brata. Nie miał pojęcia, o czym ten mówił, ale nie zamierzał się do tego przyznawać, a tym bardziej słuchać jego bezsensownej gadaniny.

— Oczywiście, z takim samym zainteresowaniem jak zawsze. — Obdarzył Veirona sympatycznym uśmiechem, jakim raczył swoich klientów, którym odmawiał udzielenia pożyczki. — Czyżbyś we mnie wątpił?

— To co przed chwilą powiedziałem?

— Czy ty w ogóle mnie słuchasz, dokładnie to powiedziałeś. — Bracia zgodnie parsknęli, najgłośniej śmiał się Veiron, choć nadział się na własną broń. — Co robi Lyra?

— Słucha, co mówicie, i nie może uwierzyć, że jesteśmy spokrewnieni.

Merran przeniósł wzrok na stojącą w przejściu postać. Opierała się o framugę drzwi, a jej niewinne oblicze wykrzywiło się w pełnym politowania wyrazie. Ciasno związane włosy nadawały rysom jej twarzy ostrości. Chłodne spojrzenie bladoniebieskich tęczówek omiotło braci i zatrzymało się na najstarszym z nich. Merran poczuł, jak niepokój ściska go za gardło. Coś musiało się stać, a niedająca żadnej wskazówki mina Lyramie jedynie pogłębiała jego obawy. Nie znosił, gdy jego siostra zachowywała się w ten sposób — nic nie mówiła, tylko wszystkich lustrowała tym przenikliwym wzrokiem, jakby sądziła, że to wystarczało, by ją zrozumieli.

Zawsze zjawiała się niespodziewanie i niezauważalnie, przynosząc ze sobą chaos i złe wieści. Rzadko spędzała wolny czas w towarzystwie braci. Znacznie częściej przybywała, gdy wymykająca się spod kontroli sytuacja wymagała omówienia i decyzji pozostałych Verhmarów, a następnie znikała. Gdzie i po co? Tego ojciec nigdy nie chciał im zdradzić. Powtarzał, że kiedyś nadejdzie pora, gdy będą gotowi i wszystkiego się dowiedzą. Widocznie nigdy nie byli, a Teamis nie był łaskaw tyle czekać, aż dorosną; umarł i zabrał tę tajemnicę ze sobą do grobu.

— Miało cię nie być — mruknął Veiron.

— A ty miałeś być mądrzejszy. — Uśmiechnęła się lekko. — Teraz przynajmniej oboje jesteśmy rozczarowani.

— Myślałem, że opuściłaś rezydencję — wtrącił Gibrill. — Mówiłaś, że miałaś coś załatwić.

Lyramie wzruszyła ramionami i usiadła przy stole obok Veirona. Z bliska wyglądali niemal jak bliźnięta. Rysy twarzy, włosy, kształt i kolor oczu wskazywały, że byli bliżej powiązani niż tylko poprzez tego samego ojca. Merran przypuszczał, że musieli mieć również jedną matkę, ale ani Teamis, ani Lyra nie potwierdzili jego domysłów. Żaden z nich nie chciał wracać do przeszłości.

— Ktoś się do nas włamał — oświadczyła Lyramie bezbarwnym głosem, jakby mówiła o nieistotnych sprawach, niewymagających zainteresowania.

— Co... proszę? — wydukał Merran. Słowa siostry przepędziły wszystkie myśli z jego głowy, pozostawiając porażającą pustkę. Nie było go stać go na bardziej błyskotliwą odpowiedź.

— Włamał — powtórzyła spokojnie, nie spuszczając wzroku z najstarszego brata, jak gdyby to jego obwiniła za całą sytuację. — Gdy byliśmy w świątyni.

Merran potrząsnął głową, starając się przyswoić tę informację, choć dla niego brzmiała zupełnie niedorzecznie. Po co ktoś miałby się do nich włamywać? W rezydencji nie przetrzymywali żadnych kosztowności ani złota. Ojciec przed śmiercią przewiózł większość pieniędzy do banku, część zabrał Carven, a resztę Ishard przeznaczył na bieżące wydatki. Nie mieli tu nic cennego ani wartego podjęcia ryzyka wiążącego się z kradzieżą. Nie sądził, by rabusiem był któryś z mieszkańców Daleeun, zbyt dobrze ich tu znano i szanowano. Musiał to być ktoś spoza granic miasta lub...

Merran zaklął szpetnie, czym zwrócił na siebie uwagę pozostałych braci. Pośpiesznie opanował gniew, przybierając na twarz maskę pozornego spokoju. Nie mógł pozwolić, by emocje spaczyły jego osąd. Jednak trudno było mu spojrzeć obiektywnie na całą sprawę, gdy rozum podsuwał mu na myśl tylko jedno imię winnego.

— To był środek dnia — zauważył Gibrill. Zmarszczone brwi sugerowały, że nad czymś się zastanawiał. — W domu była służba, niemożliwe by nikt niczego nie widział.

— Rozmawiałam z nimi — odparła Lyra, rozdrażniona przepełnionymi wątpliwościami pytaniami braci. — Twierdzą, że nie widzieli nikogo nieznajomego.

— A znajomego?

— Nikogo — powtórzyła dobitnie. Merrana jednak to nie przekonywało. — Ktokolwiek to był, musiał wiedzieć, ile osób tu pracuje oraz kiedy, gdzie i czym się zajmują, by przejść obok nich niezauważony, zabrać to, po co przyszedł, i zniknąć.

— Co właściwie skradziono? — Veiron rozgniótł widelcem leżący na talerzu groszek. Wydawał się bardziej zainteresowany miażdżeniem swojego posiłku niż całą rozmową. — Gdyby było to coś poważnego, nie siedzielibyśmy tu teraz.

— Dokumenty — odpowiedziała sucho Lyramie. Lekceważące podejście brata wyraźnie ją rozsierdziło. — Zabrano wszystkie, zarówno z gabinetu ojca, jak i Isharda.

Mężczyźni nie odpowiedzieli. Merran uważnie obserwował swoich braci, próbując wyczytać ich myśli z zadumanych twarzy. Przewidywał, jakie słowa zaraz padną, zastanawiał się tylko, z czyich ust je usłyszy. Przypuszczał, że będzie to Gibrill, którego zaczerwienione oblicze wykrzywiło się w gniewnym grymasie. Chciał się mylić — ostatnie, czego teraz potrzebowali, to kolejnej kłótni — ale widząc wymowny wzrok Lyramie, wiedział, że myślała podobnie jak on, a wybuch Gibrilla wydawał się nieunikniony.

Merran poprawił się na krześle i ponownie przypominał sobie słowa ojca z listu. Tak będzie lepiej. Lepiej, ale dla kogo? O to miał ochotę zapytać Teamisa, gdyż jak na razie jego decyzja przysparzała jedynie problemów, wznosząc między rodzeństwem coraz większy mur różnic. Już nie tylko najmłodszy Verhmar był zmartwieniem. Merran zauważył, że mimo iż z braćmi nadal trzymali się razem, to znacznie rzadziej się ze sobą zgadzali. Ich drogi się rozchodziły, choć łączył ich wspólny cel, ale każdy z nich miał swój pomysł i sposób na jego osiągnięcie.

— Parszywy szczur! — Gibrill grzmotnął pięścią w stół. Płonące furią tęczówki wbił w siostrę. — Urwę mu łeb, gdy tylko go złapię!

— Nie sądziłem, że tak nisko upadnie, by okradać własną rodzinę. — Wargi Veirona drgnęły w pobłażliwym uśmiechu. — Ale widocznie go nie doceniłem.

— Bawi cię to? — prychnęła Lyramie i uderzyła brata z otwartej dłoni w tył głowy. — To znaczy, że jesteś tak samo niedojrzały jak on.

— Nie wyżywaj się na mnie za to, że nie możesz go znaleźć — prychnął Veiron, z wyrzutem spoglądając na siostrę. — To upokarzające, że przechytrzył cię akurat on, ale chyba nie myślałaś, że jesteś nieomylna?

Lyramie, jak to miała w zwyczaju, zmierzyła brata chłodnym spojrzeniem i nie odpowiedziała, za co Merran był jej wdzięczny. Nie mieli czasu na pozbawione sensu sprzeczki.

— Musimy go znaleźć — zadecydował Gibrill. Podniósł się z miejsca, jakby natychmiast chciał wyjechać na miasto i wyciągnąć Carvena z dziury, w której się zaszył. — Nim będzie za późno.

— Czy te dokumenty były takie ważne? — Merran westchnął. Skandaliczny występek najmłodszego brata przekreślał ich szansę na podjęcie współpracy. — Co się w nich znajdowało?

— Wszystko, czego potrzebował, żeby nas pogrążyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top