23. Ofiara Verhmarów
Płynąca przez wystawną salę muzyka zniewalała pod swym czarem słuchaczy. Kolejne urzeczone pary, prowadzone ukształtowaną melodią ścieżką, zmierzały na parkiet. Wyłożona marmurem posadzka, połyskująca niczym srebrzysta poświata księżyca, mogła pomieścić blisko sześćset osób, dlatego też dla chętnych do zabawy gości nie brakowało miejsca. Wirujący jak kolorowe liście niesione podmuchami wiatru ludzie żwawo poruszali się w skocznych pląsach. Kroki mirivelly znał każdy arystokrata, chcący liczyć się w towarzystwie na salonach. Wielmoże na wszystkich nadarzających się uroczystościach nader ochoczo tańczyli tradycyjną mirivellę, jakby odróżniało to ich ceremoniały od prostackich zabaw biedoty.
Gdy więc na zamku w Taalerh ozwały się znajome dźwięki, możni pospiesznie ustawili się w czterech równoległych rzędach — po lewej kobiety, po prawej mężczyźni. Carven rzadko bywał na balach organizowanych przez bogaczy i uważał ten wielbiony w kręgach szlachty zwyczaj za durny, lecz nie zdążył nawet prychnąć z pogardą, gdy Mai wyprowadziła go na środek… Musiała.
Carven posępnym wzrokiem odprowadził oddalającą się pannę Lauvelon. Zatrzymała się w ostatniej linii w odległości sześciu kroków od niego. Zakupiona w Lorvionie ciemnogranatowa suknia Mairaany niknęła przy barwnych kreacjach innych dziewcząt, mimo to dobrze skrojona, z dekoltem podkreślającym kibić i odcięciem w talii, zapewniała Mai pożądaną atencję. Carven jedynie przelotnie zerknął na stojące kilka stóp przed panną Lauvelon zniecierpliwione trzpiotki, kokietujące swych partnerów znajdujących się za plecami Verhmara, i wrócił spojrzeniem do Mai. Dumnie wyprostowana, pełna elegancji i gracji, jaśniała niczym księżyc na wieczornym niebie. Nikt nie mógł jej przyćmić. Wyzierająca z postawy Mairaany pewność była jej siłą, a słabością Vincena Lauvelona. Udowodniała mu, że nie miał nad córką żadnej władzy, a jego potęga, choć trwożyła lordów i rozporządzała losami wielu istnień, nie mogła zawrócić Mai z drogi, którą dla siebie obrała.
— Głupku!
Carven rozejrzał się nieprzytomnie po sali, dziwnie przekonany, że chodziło o niego. Nikt w pobliżu chyba głupek się nie nazwał, gdyż nikt na te słowa nie zareagował. Carven Theodore Verhmar też w nazwisku nigdzie głupka nie skrywał, mimo to zawzięcie się rozglądał za właścicielem głosu. Zapatrzony w stworzony kobiecym pięknem obraz nie zauważył, kiedy trubadur dał sygnał do rozpoczęcia mirivelly. Cofnął się więc pospiesznie o trzy kroki, dołączając do pozostałych mężczyzn, wcześniej ustawionych z nim w jednej linii. Chowając jedną dłoń za plecami, skłonił się i w rytmie wybijanym przez muzykę podszedł do dwóch wychodzących mu naprzeciw młódek. Carven, gdy dziewczęta ujęły go pod rękę, wykonał z nimi pełny obrót i pozwolił im oddalić się w stronę ich partnerów, podczas gdy sam skierował się do Mai. Skrzywił się na widok jej pobłażliwego uśmiechu i niechętnie zgiął się przed nią w dwornym ukłonie, wyciągając do niej dłoń.
— W końcu każdy przede mną się korzy — mruknęła panna Lauvelon. Jej dźwięczny głos był jedynie następną nutą w melodii wygraną we właściwym momencie. — Nawet ty.
— To tylko kolejne kłamstwo, jakie sobie wmawiasz. Władza to możliwości, nie ograniczenia. — Przyciągnął Mai do siebie i szepnął jej do ucha: — A nawet w tańcu to ja prowadzę.
Obracając się, pociągnął dziewczynę za sobą. Zrobił krok w tył, półobrót za prawą ręką, krok w przód i znów półobrót. Jasne jak płynne złoto, rozpuszczone włosy Mai chlastały go po licu. Jej pukle pachniały rumiankiem, lecz wolałby ich nie przeżuwać, by się o tym przekonać. Nic jednak nie rzekł, żwawy tan odebrał mu możliwość narzekania. Wypuścił partnerkę z objęć i w czasie gdy panna Lauvelon przed nim dygała, rozprostał szeroko ręce i przytupując, stanął u jej lewego boku. Mai ujęła wyciągniętą dłoń Verhmara i skocznym krokiem, zwróceni twarzami w jedną stronę, ruszyli po obwodzie przed siebie.
Muzyka stopniowo przyspieszała. Carven mimowolnie wykonywał dalsze figury. Taniec był dla niego tylko schematem, sekwencją wyuczonych w młodości ruchów — pozbawioną emocji czynnością, wykonywaną z przymusu niźli przyjemności. U jego boku Mai wdzięcznie się poruszała, jakby mirivellę stworzono specjalnie dla niej. Spowijający jej oblicze pochmurny cień rozpierzchł się, zastąpiony nieudawaną beztroską. Kolejne obroty, podskoki i tupnięcia wywoływały u panny Lauvelon szeroki uśmiech, a jej radośnie błyszczące oczy powstrzymały Verhmara przed zniszczeniem dziewczynie tej chwili.
Po dwóch okrążeniach wokół sali Carven ledwo łapał dech. Nie zdołałby dotrwać do końca mirivelly, nawet gdyby w zamian Evallthan obiecał przyznać się do swoich matactw i pozwolić wywozić irienn poza granice Edreshu. Jeszcze kilka podskoków, zwali się na ziemię i więcej nie podniesie, chociażby wszystkie pary miałyby po nim przejść. Fikanie akrobacji po parkiecie nie było na jego zdrowie…
Gdy znaleźli się przy wyjściu z pomieszczenia, Mai pchnęła go w stronę przejścia. Zdyszani wpadli do przyległej, opustoszałej komnaty, a ich szybkie, urwane oddechy niknęły w gwarze dochodzącym zza sąsiedniej ściany. Nim Carven zdążył się rozejrzeć za miejscem, w którym mógłby usiąść i wyzionąć ducha, ktoś szarpnął go za ramię i przyparł do skrzydła drzwi.
— Musisz wrócić przed końcem mirivelly — mruknął Veiron. Zerknął do głównej sali na bawiących się wielmożów. — Evallthan widział, jak zaczynasz tańczyć, i musi zobaczyć, jak kończysz.
Carven bezmyślnie przytaknął, zbyt zmęczony, by się wykłócać, i zbyt skupiony na ustatkowaniu oddechu, by się przerazić. Serce tłukło mu się w piersi i nic poza jego donośnym dudnieniem nie zajmowało myśli najmłodszego Verhmara. Przylgnął do chłodnego metalu i spojrzał ponad ramieniem brata na Mai, nalewającą ponczu z kryształowej wazy. Uśmiechnęła się filuternie znad krawędzi kielicha, uświadamiając Carvenowi, że ich taniec był częścią przedstawienia. Przedstawienia, które sam przecież wymyślił. Uplecionym podstępem planem Verhmarowie zamierzali oszukać oszusta.
— Merran odgrywa cię lepiej, niż ty byś zdołał.
Carven wiedział, co to oznaczało. Lorda Verhmara, włodarza Edreshu, spadkobiercę majątku Teamisa. Dziś Merran nim był — tak zadecydowali. Nie miał trudności z przekonaniem do tego zgromadzonej w Taalerh publiki. Przeznaczenie rolę dziedzica przypisało mu przy urodzeniu. Carven natomiast stał się odbiciem wyobrażenia, utkwionego we wspomnieniach możnych — pijakiem, hazardzistą, wyrodnym, próżnym synem, zainteresowanym wyłącznie zabawianiem urodziwych panien. Stworzony na przestrzeni lat obraz nikczemnika pozbawił go szacunku pozostałych arystokratów. Wśród Verhmarów najmniej znaczył, był więc niegroźny. Zaślepieni pozorami szlachcice nie przejmą się jego zniknięciem, nawet jeśli zauważą, że wyszedł.
To była przewaga Carvena. Przewaga, której nie miał żaden z jego braci. Evallthana mógł oszukać tylko on.
— Hedrfhan czeka na korytarzu — dodał Veiron. Wyciągnął ramię do Mai, które dziewczyna bez namysłu ujęła, jakby na dzisiejszą zabawę przybyła w jego towarzystwie. — Mam nadzieję, bracie, że przedni z ciebie tancerz. Nie chciałbym zniżać się do twojego poziomu, już wystarczająco czuję się upokorzony przez to, że muszę cię udawać.
Carven przesunął wzrokiem wzdłuż sylwetki Veirona. Wyszydziłby jego ciemnogranatowy kaftan, haftowany złotą nicią w motywy przeplatających się gałązek oraz ozdobiony na ramionach skórzanymi elementami, gdyby nie miał na sobie niemalże identycznego stroju. Obaj jasnowłosi, niebieskoocy, podobnie zbudowani i odziani — z odległości, z panną Lauvelon u boku nietrudno było ich pomylić. Wcześniej Carven nie zwrócił na to uwagi, teraz nie mógł na brata patrzeć, jednocześnie nie widząc w nim siebie. Czy sam też miał tak denerwujący wyraz twarzy?
— Baw się dobrze, bracie. — Veiron uśmiechnął się z irytującą wyższością osoby ustawiającej pionki na planszy przeznaczenia. Jeżeli dysponował figurami tak kiepsko, jak w „Wojnach Imghmaru”, Verhmarowie równie dobrze mogli się już pożegnać ze swoim nazwiskiem. — Ja na pewno będę.
Po tych słowach, gdy muzyka znacznie zwolniła, Veiron poprowadził Mai do głównej sali i dołączył do bawiących się arystokratów. Carven wpatrywał się w nich skonsternowanym wzrokiem, zaniepokojony dziwnym uciskiem w piersi, utrudniającym mu utrzymanie prostej sylwetki. Ciężar niepokoju przygniatał go do ziemi, sprawiając, że czuł się mały i nieporadny. A przecież wcale nie chciał pląsać z Mai na parkiecie! Rozpoczynające się w mirivelli przejścia, zmiany kierunków tańca i rzędów, wymiany i łączenia par przekraczały cierpliwość i chęci Carvena — nigdy ich się należycie nie wyuczył.
Wzruszył wreszcie ramionami i pospieszył do wyjścia z pomieszczenia, zostawiając emocjonalne wątpliwości wraz z muzyką i gośćmi. Mirivella była przeklęcie długa, lecz nie na tyle, by u progu uchylających się wrót katastrofy mógł obserwować ukazujący się za nimi chaos. Nie powinien być w pobliżu, gdy zamieszanie już się zacznie.
Wyszedł na jasno oświetlony korytarz. Zgodnie z planem Mai powinien skręcić w lewo, potem wybrać drugie — a może trzecie? — przejście także w lewo i wspiąć się schodami na piętro. Następnie… następnie panna Lauvelon gadała tak dużo, że przestał jej słuchać. Słowa hucznym potokiem bełkotu przelały się przez jego umysł i wartkim nurtem spłynęły w zapomnienie. Teraz musiał polegać na mapie, którą przeglądał przed przybyciem do Taalerh, i swoim sprycie. Westchnął. Myślenie nie mogło być chyba takie trudne.
— Z braćmi jesteście tak różni, ale łączy was jedno. Naiwność.
Za zakrętu wyłonił się Hefa, a raczej Hedrfhan Alael Evallthan, drugi syn lorda Taalerh. Wyglądał znacznie lepiej, niż gdy Carven widział go po raz ostatni, zamkniętego w piwnicy rezydencji Verhmarów. Ciemne włosy schludnie przyciął, a zatęchłe łachy zamienił na jedwabie i aksamity, dobitnie podkreślające jego pochodzenie. Carven poznał Hefę jako służącego. Nie rozumiał, dlaczego syn Evallthana został pomagierem naczelnika miasta, ale jeśli się na to zgodził, nie zasługiwał, by traktowano go inaczej.
— Naiwnością jest mówić to, co mi się nie spodoba, gdy za tobą stoi Kasen.
Przestraszone spojrzenie Hefy, które pospiesznie rzucił strażnikowi, było żałosnym błaganiem o litość. Niektórych blizn wystawne szaty nie mogły przykryć. Dni spędzone w niewoli zostawiły smugę strachu na jego umyśle, wzbudzającą w nim przerażenie na samo imię strażnika.
— Pospiesz się — rzekł tylko Kasen, lodowatym jak górski potok głosem. Odbity na jego obliczu spokój wcale nie podziałał uspokajająco na Hefę. Drgnął, jakby chcąc się uwolnić od stąpającego za nim wysłannika śmierci, i przytaknął sztywno głową. Innego wyjścia nie miał.
Strach jest prawą ręką władzy. Carven nie wątpił więcej w prawdziwość tych słów.
Drogę do gabinetu Evallthana przebyli w napiętej ciszy, wsłuchani we własne rozbrzmiewające na korytarzu kroki. Nie natknęli się na żadnego strażnika, chociaż przemierzali niedostępną dla zwykłych gości część zamku. Hefa zadbał, by w czasie odgrywania mirivelly służbowe ścieżki powiodły wartowników w przeciwną stronę, niż oni zmierzali. Mimo to Carven na każdym zakręcie wstrzymywał oddech z obawy, iż za rogiem ujrzy kogoś niepożądanego. Tłukące się w piersi serce zagłuszało jego myśli, nie pozwalając mu przywołać z pamięci narysowany przez Mai plan. Niespokojnie miętosił między palcami skrawek materiału kaftana, aż wreszcie zacisnął dłonie w pięści i wbił wzrok w strzeżone drzwi, widoczne na końcu korytarza. Z trudem przełknął ślinę. Naiwność Verhmarów doprowadzi go do zguby.
— Zostań tutaj — nakazał Hedrfhan Kasenowi. Wyciągnął z kieszeni srebrny klucz, zawieszony na cienkim rzemieniu, i włożył go do jednej z dziurek umieszczonych w zdobionych podwojach. Drugi niezbędny do otwarcia przejścia, do którego dostęp miał tylko lord Evallthan, tkwił już we właściwym otworze.
Carven zerknął na Kasena. Przez pół uderzenia serca zdawało mu się, że widzi odmalowany na twarzy mężczyzny niepokój, lecz to wrażenie rozpłynęło się jak mgła o poranku, odsłaniając niezeszpecone emocjami oblicze strażnika. Kasen przytaknął głową i pozostał za drzwiami z dwójką gwardzistów, z czego jeden wyglądał, jakby drzemał, a drugi nie żył. Mimo to w ich towarzystwie nie mógł się Hefie sprzeciwić.
Gabinet Evallthana nie był ani tak imponujący, ani wyjątkowy, jak stworzony wyobraźnią obraz w głowie Carvena. Sądził, iż niedostępne miejsce obwarowane murem tajemnic będzie bardziej… osobliwe. W rzeczywistości jednak pomieszczenie nie różniło się szczególnie od innych, w których bywał — zwykły, rozczarowująco nudny pokój, nadający się jedynie do pracy. Carven prychnął. Czy arystokraci nie mieli lepszych zajęć?
— O czym ja to wcześniej mówiłem? — odezwał się Hefa. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do stojącej pod ścianą etażerki. Nalał do kryształowego kieliszka trunku z karafki i z uśmiechem odwrócił się do Carvena. — Wystarczy na ciebie spojrzeć, by sobie przypomnieć. O naiwności Verhmarów.
— Po ojcu dziedziczy się nie tylko nazwisko i majątek — odparł obojętnie Carven. Przesunął wzrokiem po przedmiotach ustawionych na ogromnym regale. Czy tam znajdowało się to, czego potrzebował? — Wady również, tobie w spadku przypadły wszystkie.
— Przyznaję, byłem nieostrożny. — Hefa szeroko rozpostarł ręce, świadom popełnionych błędów. — Niepotrzebnie pozwoliłem ci dotrzeć do winnicy.
Carven parsknął. Podszedł do mahoniowego biurka, zastawionego zwojami pergaminu i welinu, buteleczkami inkaustu i zaostrzonymi piórami. Zajrzał do pierwszej szuflady.
— By na coś mi pozwolić, najpierw musiałbyś mnie znaleźć — odparł, pospiesznie przeglądając kolejne skrytki, zapełnione dokumentami. Z każdym niepowodzeniem pętla strachu coraz mocniej zaciskała mu się na szyi. — A zgubiłeś mnie we własnej piwnicy.
Otworzył płytką szufladkę, umiejscowioną na środku biurka, tuż pod blatem. Wewnątrz znajdowały się zalakowane koperty. Każda podpisana, wyraźnym, eleganckim pismem. Pismem Evallthana. Carven przesunął wzrokiem po zapieczętowanych listach. Jiroma. Merisa. Wyll. Isoma. Nic te imiona mu nie mówiły.
— Nie powiedziałem ojcu o Kasenie — powiedział Hefa lekkim tonem, jakby była to niebywała łaska z jego strony. Usiadł w fotelu, zupełnie niezainteresowany tym, co Verhmar robił. — Zbyt często kontaktował się z Edreshem, nabralibyście podejrzeń, gdyby przestał się odzywać.
Kontaktował? Carven mozolnie w myślach przetwarzał to słowo, bo choć znał jego znaczenie, nie rozumiał, o czym Hedrfhan mówił. Nie otrzymał od Kasena żadnej wiadomości, odkąd mężczyzna opuścił Edresh, stając się złowrogim cieniem nieodłącznie podążającym za Hefą. Verhmar podejrzliwie zmarszczył brwi. Do kogo więc trafiały te listy? Bezwiednie odwrócił trzymane koperty w ręce. Na powierzchni jednej z nich litery układały się w imię Viseria.
…Viseria?
— Zależało mi jednak, byś tu dotarł. Do tego gabinetu — mówił dalej Hefa. Jego muśnięte chłodnym opanowaniem oblicze spowił złowrogi cień ekscytacji. — Odciągnięty od braci, Kasena i niepożądanych świadków.
— Dwa klucze w zamku — szepnął Carven, zdumiony widokiem wyłaniającym się spod spowijającej go mgły oszustw. — Nie ze strachu przed Kasenem przeprowadziłeś nas niepostrzeżenie przez zamek, to tobie zależało na dyskrecji. — Bezwładnie osunął się na pobliski fotel. — Dzięki moim braciom nikt nie wie, że tu jestem, nikt prócz twego ojca.
— I nikt nigdy się nie dowie.
To nie miało prawa się udać — uświadomił sobie Carven. Zbyt mało wiedzieli, a zbyt wiele usnuli domysłami i nadziejami. Plan marzeń okazał się tylko ulotnym snem przyszłości, przegonionym podmuchami rzeczywistości. Dlaczego ojciec powiedział im tak mało? Jak mogli coś znaleźć, nie wiedząc, czego szukają?!
Gniew na Teamisa tak gwałtownie rozgorzał w Carvenie, że nawet nie zdołał się przerazić wpadnięciem w pułapkę z własnej naiwności. Zerwał się z siedziska, zbytnio rozsierdzony, by tkwić nieruchomo w miejscu. Stary, przeklęty oszust! A żeby przez wieczność błąkał się jako potępieniec! Niech przepadnie z tym cholernym nazwiskiem! Uderzył pięścią w biurko i szarpnął nią ku krawędzi, zrzucając utensylia piśmiennicze na ziemię. Tyle przeszedł, tyle wycierpiał, znosił tych durni, kretyna i… samego siebie, na bogów, był gotów nawet się ożenić. I to wszystko na nic, bo ten zdziecinniały dziad uczynił ze swej śmierci rozgrywkę… farsę, która zamiast połączyć rodzinę, jeszcze bardziej ją podzieliła.
Veiron, Lyra, a teraz on.
Złość zaparła Carvenowi dech w piersi i skąpała lico w czerwieni… Nie do twarzy było mu w czerwieni. Potarł grzbietem dłoni czoło, jakby próbował pozbyć się niechcianego koloru, i uzmysłowił sobie, iż wciąż ściskał w ręce kopertę. Viseria. Dlaczego to imię zdawało mu się znajome?
Viseria. Viseria. Vise…
Osłupiały spojrzał na trzymany list.
Tak nazywała się jego matka.
Opadł na siedzisko akurat, gdy drzwi do pomieszczenia otwarły się zamaszyście. W progu stanął nietęgi mężczyzna, odziany w ozdobne aksamity z wyszytym rodzinnym herbem na piersi. Nim za przybyszem zamknęły się podwoje, Carven zdołał dojrzeć zaniepokojoną twarz Kasena. Bladozielone oczy strażnika spoczęły na Verhmarze; ostre, pochmurne spojrzenie pospiesznie dyktowało mu zasady, których granic bezwzględnie miał nie przekraczać. Carven machnął na to ręką. Nie musiał martwić się Kasenem, jeśli tego spotkania nie przeżyje.
— Ojcze. — Hefa podbiegł do lorda, lecz pod srogim wzrokiem mężczyzny strwożył się i przygarbił. Pokornie spuścił głowę i wymamrotał: — Wybacz, panie.
Przez dwa uderzenia serca Carvenowi zdawało się, że Evallthan uderzy syna upierścienioną dłonią. Verhmar spiął się niespodziewanie i wstrzymał oddech, oczekując na cios, który ostatecznie nie nadszedł. Lord Taalerh w milczeniu wyminął Hedrfhana i zajął miejsce naprzeciw Verhmara, jakby wcale mu nie przeszkadzało, że ktoś zasiada w jego fotelu.
— Znałem twego ojca — odezwał się Evallthan, niskim, twardym głosem, sprawiającym, iż Carven, podobnie jak Hefa, miał ochotę się skulić pod ciężarem pobrzmiewającej w tonie mężczyzny władzy. — Był podstępnym, obmierzłym szczurem, który pochlebstwami i kłamstwami kupił sobie nazwisko, ale choć do nas, arystokracji, nie należał, potrafił zachowywać się jak jeden z nas.
Carven otwarł usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie żadnego słowa. Spoczywające na nim stanowcze spojrzenie jasnych oczu Evallthana nie przyznało mu przyzwolenia na udzielenie odpowiedzi.
— Nie uprzedził, że dewastowanie pomieszczeń i okradanie gospodarza jest wyjątkowo nieuprzejme?
— Nie było potrzeby, nie miałem okazji go upokorzyć — odparł Carven. Niepostrzeżenie wsunął dłoń do kieszeni. — Nigdy nie dołączyłem do waszego cyrku, za mało w nim rozrywki, a za dużo pajaców.
— Nic więc dziwnego, że po każdej wizycie na zamku zbierasz pamiątki. — Spojrzał na otwartą szufladkę i rozrzucone, podpisane jego ręką koperty. Lód skuwający oblicze mężczyzny nie skruszał, choć poirytowanie delikatnymi zmarszczkami pokryło jego czoło. — Co zrobiłeś z tiarą?
Tiara… Cholerna tiara! Na słowa Evallthana strach Carvena rozpłynął się jak senna mara, stając się jedynie wspomnieniem zepchniętym na skraj świadomości. Zacisnął szczękę, rozdrażniony uporczywym powracaniem do zdarzenia, którego nie pamiętał. Ciemne, wilgotne lochy, blade oblicza potępieńców i zielone ślepia w ciemności wciąż prześladowały go po nocach. Nieraz budził się, słysząc milknący głos powtarzający „Gdzie to jest?”. Koszmary dręczyły go w śnie, nie zamierzał ich przeżywać jeszcze na jawie.
— Ubrałem i tak długo tańcowałem w niej po polach, udając księżniczkę na balu, aż ją zgubiłem — warknął Carven przez zaciśnięte zęby. Z łoskotem zatrzasnął skrytkę i wstał, opierając się dłońmi o blat. — Zdesperowany po stracie przyszedłem po następną.
— Nie jestem królem.
— Ale królem chciałbyś być. — Uśmiechnął się paskudnie, tak paskudnie, jak tylko on potrafił; jego bezczelność i cynizm były niezawodną bronią, zdolną zniszczyć opanowanie nawet faswneshkich kapłanów. — Na pewno podkradasz córce błyskotki i przymierzasz je przed lustrem.
Evallthan podejrzliwie przymrużył oczy. W milczeniu wpatrywał się w Verhmara, a przedłużająca się cisza zmarszczkami niepokoju żłobiła jego ponure oblicze. Carven dzielnie znosił natarczywe spojrzenie lorda, skupiony na utrzymaniu szyderczej maski na twarzy. Im dłużej zwierzchnik zachodu się nie odzywał, zaplątany w więzy własnej niepewności, tym bardziej niedoskonały wydawał się jego wizerunek niezwyciężonego włodarza. Był tylko człowiekiem, starym człowiekiem, wiecznie przegranym, pokonanym przez swoją ambicję… Co ktoś taki mógł mu zrobić?
— Przysyła cię król?
Carven parsknął rozbawiony. Wyprostował się i przysiadł na krawędzi blatu.
— Nie, trup. — Niedbale wzruszył ramionami. — Wyjątkowo rozgadany jak na nieboszczyka.
— Teamis tak bardzo chciał być lordem, że mógł być nawet lordem niczego. — Evallthan pokręcił głową z pożałowaniem i wygładził wyszyty na szacie herb. Przy jego rodzinie Verhmarowie rzeczywiście niewiele znaczyli. — Jego poprzednicy szybko rezygnowali, ale twój ojciec nie chciał, więc musiałem go do tego zmusić. — Zerknął przez ramię na syna. — Lordzie Verhmar, włodarzu Edreshu, nie znalazłeś tego, czego szukałeś?
Małe, poręczne, łatwe do przekazania — powtarzał uparcie Merran przez całą drogę do Taalerh. Nie były to ani szczególnie pomocne, ani przydatne wskazówki, lecz pozwoliły Carvenowi zrozumieć, iż wbrew temu, co Mai twierdziła, zguby Verhmarów wcale nie ukryto w gabinecie Evallthana.
Nie miał jej też sam lord.
Carven spojrzał na przebiegle uśmiechniętego Hedrfhana, pokornie stojącego u boku ojca. Przypomniał sobie niewzruszony spokój i pewność Hefy, gdy on przeglądał zalegające w szufladach dokumenty. Nie przejmował się działaniami Verhmara, bo poszukiwany przezeń papierek Hedrfhan miał przy sobie.
— Byłem zdesperowany, nie zboczony — mruknął Carven, siląc się na lekceważący ton głosu, choć czuł, że przez ściśnięte strachem gardło ledwo przedostawały się kolejne słowa. — Nie zamierzałem nikogo obłapywać.
— Na zamku znajduje się zbyt dużo osób, bym mógł powierzyć coś tak ważnego strażnikom, mimo że tu — niedbale machnął ręką — wstęp mam tylko ja i moi synowie, pozostali muszą zostać wprowadzeni, jak ty. — Spojrzał na Carvena. — Twój brat, Merran, zostanie lordem Verhmarem, a ty ofiarą Verhmarów. Taki los przepisał ci ojciec w testamencie.
Brwi Carvena uniosły się w zdumieniu. Verhmar zamrugał nierozumnie, unieruchomiony oplatającymi się wokół niego splecionymi prawdą więzami. Słowa Evallthana gwałtowną burzą chaosu przetoczył przez jego umysł, pozostawiając po sobie jedynie zdewastowane pola niewiedzy. Ofiarą Verhmarów…? Potrząsnął głową. Nie wierzył w to. Nie chciał w to wierzyć, bo to oznaczałoby, że musiał…
— Zrzekniesz się praw do Edreshu — rzekł Evallthan, wypowiadając obawy Carvena na głos. — Przekażesz mi władzę nad prowincją, a…
— Verhmarowie stracą ziemię, ale zachowają nazwisko — dokończył ponuro Carven. Skuwający jego oczy lód nienawiści zamienił się w rozległe jezioro rozpaczy. To był dla niego koniec. — I majątek. Majątek, którego nie otrzymam, bo bez Edreshu nie wypełnię testamentu ojca i bracia rozdzielą złoto między siebie.
— Nie obchodzi mnie wasza kłamliwa rodzina, wasze złoto i nazwisko. Zachowacie to wszystko, jeśli oddasz mi Edresh, inaczej — skinął głową Hefie — Verhmarowie przestaną istnieć.
— Mam… — Skrzywił się z odrazą, przez ściśnięte gardło ledwo zdołał wydusić: — Poświęcić się dla braci?
— W końcu czego nie robi się dla rodziny — odparł pogodnie Evallthan. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, a szyderczy wyraz jego twarzy był odbiciem bezkompromisowego zwycięstwa. — Jak mogłeś być tak naiwny, by uwierzyć, że ojciec przekazał ci cały majątek? Tobie… — Pokręcił głową z rozbawieniem. — Teamis kochał złoto bardziej niż własne dzieci. Nigdy nie powierzyłby władzy takiemu żałosnemu ochlapusowi, który zniszczyłby cały jego dorobek życia.
Carven zacisnął usta i wbił otępiały wzrok w kolana. Płytkie, szybkie oddechy utrudniały mu zapanowanie nad emocjami. Czuł, jak całe jego ciało drżało od tłumionej złości, lecz zarazem to, czego się dowiedział, zupełnie pozbawiło go sił do działania. Nie był w stanie poruszyć ręką, by otrzeć oplutą obelgami twarz. Mógł jedynie siedzieć i słuchać, słuchać, jak ojciec go upokorzył… Wykorzystał. Uczynił najmłodszego syna dziedzicem jedynie po to, by we właściwym momencie zrzekł się swoich praw, uchraniając pozostałych Verhmarów przed klęską.
Oni otrzymają wszystko, a on nic.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top