19. Kim właściwie byli oni?

Wyglądający za gęstych chmur księżyc słabym blaskiem oświetlał rozpościerającą się u podnóża wzniesienia dolinę. Wzdłuż wschodniego zbocza opadał szeroki, wyrównany trakt, prowadzący między ustawionymi w równych rzędach winoroślami aż do piętrowego, strzeżonego budynku. Spacerujący po winnicy strażnicy w otaczającym ich mroku przypominali jedynie nieporadne dusze zagubione na morzu ciemności.

Leżąc na szczycie pobliskiego pagórka, ukryty wśród dziko rosnącej trawy Carven zdołał dojrzeć siedmiu wartowników. Przypuszczał, że mógł pomylić się w obliczeniach — z takiej odległości wszyscy wyglądali tak samo i nie zdziwiłby się, gdyby kogoś pominął lub policzył dwukrotnie. Jednak niezależnie, czy w dolinie znajdowało się pięciu, czy też pięćdziesięciu żołnierzy, i tak było ich zdecydowanie zbyt wielu. Zbyt wielu uzbrojonych, wyszkolonych i doświadczonych przeciwników na drodze do sukcesu, by mogło się powieść.

Mimo to od zapadnięcia zmroku Carven niemalże nieruchomo tkwił w ukryciu, zbyt przerażony, by chociaż zmienić niewygodną pozycję, i niecierpliwie wyczekiwał, aż księżyc łaskawie ukryje się pod perzyną chmur. Ręce mu zdrętwiały, a nóg zupełnie już nie czuł. Nie wyobrażał sobie, by w takim stanie, gdy we własnym ciele był intruzem, mógł przemknąć niezauważony w dół zbocza. Obawiał się jednak poruszyć ze strachu przed zdradzeniem ich położenia. Ośmielił się jedynie zaginać i rozprostowywać palce, paskudnie krzywiąc się za każdym razem, gdy zebrał z podłoża grudki ziemi. Myśl, że leżał na brudnym gruncie — i to na trzeźwo! — wzbudzała w nim odrazę. On, lord Verhmar, czołgał się po należącej do niego prowincji, przedzierał się przez niegościnne tereny i skrywał w dzikich ostępach, jakby był poszukiwanym degeneratem, a nie włodarzem Edreshu.

Kiedy zdążył upaść tak nisko?

— Zaraz ruszamy — mruknął apatycznie Kasen.

Wygodnie wyciągnięty, z rękami wetkniętymi pod głowę, wpatrywał się w mozolnie przemieszczające się obłoki na nieboskłonie. Zdawał się zupełnie nieporuszonym tym, co zamierzali zrobić. Jak on mógł być taki spokojny? Widocznie lata na służbie pozbawiły go ludzkich odruchów, Carven inaczej nie potrafił sobie wytłumaczyć jego nienaturalnego opanowania. To z kolei przypomniało mu o czymś istotnym.

— Spotkaliśmy się wcześniej niż z powodu Edreshu? — zapytał cicho.

Twarz Kasena wydawała mu się znajoma, ale nie potrafił dopasować jej do żadnych okoliczności, w jakich mieliby się poznać. Wiedział jednak, że już gdzieś ją widział, choć… może tylko tak sądził? Ludzie wierzyli w różne bzdury. Veiron w to, że był zabawny, a Gibrill w to, że najmłodszy z braci ukradł jakieś dokumenty. Gdyby je zabrał, to raczej po to, by je przeczytać… Przeczytać! Carven nie przeczytałaby nawet własnego wyroku śmierci. Chyba że znalazłyby się tam obrazki, ale nie byle jakie obrazki, tylko ciekawe obrazki! Wtedy pewnie przejrzałby zawartość pisma. W papierach ojca na próżno można by szukać ilustracji, w nich więcej było drobnego pisma niż wolnej przestrzeni na pergaminie. Czegoś takiego Carven nie uraczyłby chociażby spojrzeniem. Mimo to ktoś jednak wziął te dokumenty z ich rezydencji. Może powinien o tym porozmawiać z braćmi? Potrząsnął głową. Nie, jednak wolał uchodzić za złodzieja.

— Przez cały czas, odkąd tu przybyliśmy, właśnie o tym myślisz? O mnie? — Spojrzenie bladozielonych oczu oderwało się od podziwiania bezbarwnego sklepienia i spoczęło na Verhmarze. — Jeżeli tylko to cię interesuje, to niepotrzebnie ciągnąłeś nas na drugi koniec Edreshu.

— Oczywiście, bo przecież innych zmartwień nie mam. — Prychnął z poirytowania. Na powrót zwrócił wzrok w stronę pogrążonej w mroku winnicy. Obecnie to był jego główny problem. — Nieważne, że naczelnik miasta zawiesza mi pętlę na szyi, król oskarża mnie o jakieś kradzieże, Lauvelon wciąż odmawia poświadczenia, że jego żona była moją matką, Evallthan bogaci się moim kosztem, a nade mną gromadzą się sępy. — Zamilkł wymownie. — Tak, to zupełnie bez znaczenia.

— Zatem się zgadzamy. — Kasen podniósł się z wdziękiem skradającej się pantery. Przykucnął. — Nie zadawaj więc tak niedorzecznych pytań, inaczej sam zadbam, bym nie musiał ich więcej słuchać.

— Ale…

Carven zacisnął usta, gdy usłyszał szelest poruszanej trawy, i zerknął na zbliżającego się Kierana, zgarbionego niczym chłop z pola dźwigający worki ziemniaków. Odziany w czarny strój niemalże niknął w ramionach otaczającej ich ciemności.

— Grzeczny chłopiec, tak cię zostawiłem — mruknął rozbawiony Kieran. W nagrodę poczochrał Verhmarowi włosy jak małemu dziecku. — To musi być tutaj.

— Za każdym razem tak mówisz — wycedził Carven przez zaciśnięte zęby. Nie poruszył się, mimo że dłoń tego głupka nadal ciążyła mu na głowie. — I jeszcze nie zdarzyło się, byś miał rację.

— Tutaj teren jest zabezpieczony…

— Nic dziwnego — wtrącił chłodno Kasen — jeżeli w przeciągu jednej nocy doszło do czterech włamań do winnic.

— I to ostatnia winnica w tym regionie, na dodatek jedyna granicząca z Taalerh. Jak nie tu, to nigdzie — dokończył niezrażony Kieran, jakby wcale nie przerwano jego wypowiedzi. Mimo że się uśmiechał, wypowiadane upiornym szeptem słowa brzmiały nader przerażająco.

— Gdzie wczoraj były twoje mądrości? — Carven nieznacznie uniósł się na łokciach; przepełniający go gniew utrudniał mu dalsze tkwienie w bezruchu. — Mogliśmy od razu tu przyjechać, zamiast tracić czas na cztery poprzednie winnice.

— Idziemy — zawyrokował Kasen, ucinając całą absurdalną dyskusję. — Jeśli cię złapią, nie przyznawaj się, jak się nazywasz.

Ogarniający Carvena chłód zdławił mu głos w gardle. Nie zapytał więc, dlaczego Kasen tak uporczywie to powtarzał, ani dlaczego skierował te słowa wyłącznie do niego. Przytaknął jedynie sztywno głową, zbyt przerażony, by sprzeciwiać się wydawanym poleceniom. Podniósł się niezgrabnie. Nogi wydawały mu się niemożebnie ciężkie, jakby ciągnął za sobą kulę armatnią. Nie mógł się ruszyć ani nawet ustać. Kolana się pod nim ugięły i z powrotem upadł na ziemię. Przeklął. Musiał się ukryć, inaczej go zobaczą… Na bogów, zobaczą go! Nerwowo potarł drżącą dłonią zdrętwiałe udo. Nie chciał spoglądać na rozpościerającą się przed nim dolinkę. Obawiał się, iż ujrzy zmierzających w jego stronę strażników. Sam już nie wiedział, czy to odgłos zbliżających się kroków dudnił mu w czaszce, czy to jednak tylko jego łomoczące serce. Jeśli tu umrze, zabije tych durni!

Oplatające ramię Carvena ręce bez trudu pociągnęły go do góry i postawiły na nogi. Ze złością spojrzał na niepokojąco uśmiechniętego Kasena.

— Uważaj na głowę.

Carven nierozumnie zmarszczył brwi. Spróbował stanąć o własnych siłach, lecz gdy tylko wyswobodził się z uścisku, Kasen go pchnął. Z piersi Verhmara wyrwał się krzyk, gdy poczuł, iż traci równowagę. Histerycznie zamachał rękami w rozpaczliwej próbie uchronienia się przed spadkiem. Zdążył jeszcze zobaczyć oddalające się sylwetki Kierana i Kasena, nim z rozdzierającym wrzaskiem runął w dół.

To było ostatnie, co zapamiętał.

Gdy odzyskał świadomość, otoczone czernią nocy pola zniknęły. Przymrużył powieki pod wpływem światła rzucanego przez świece umocowane w uchwytach na ścianie. Spróbował się podnieść, lecz towarzyszący najmniejszemu ruchowi ból z powrotem obalił go na plecy. Czuł się fatalnie, jakby… stoczył się ze wzniesienia, waląc łbem w podłoże. Skrzywił się paskudnie.

Te dwa głąby go zostawiły!

Niesiony przypływem gniewu dźwignął się do siadu. Zamknął oczy i przyłożył dłonie do skroni. Odetchnął głęboko. Zawroty głowy przyprawiały go o mdłości. Carven nie miał ochoty ponownie oglądać swojego posiłku, gdyż już przed spożyciem nie wyglądał apetycznie — teraz więc nie mogło być lepiej. To przypomniało mu, jak dawno jadł tę wstrętną, pozbawioną smaku zupę z soczewicy, zakupioną w równie wstrętnej oberży. Ze zdumieniem uświadomił sobie, iż wcale nie był głodny, chociaż karczmę opuścili wczesnym popołudniem i od tego czasu błądzili po lasach.

Zawiłe jak relacje międzyrodzinne Verhmarów myśli przemykały przez umysł Carvena, nie pozwalając mu na niczym się skupić. Im jednak dłużej wsłuchiwał się w bicie własnego serca, tym spokojniejszy się czuł. Otulająca go kojąca cisza pozwalała mu zapomnieć, w jak tragicznym położeniu się znalazł. Mógł zginąć. Znowu. I to znowu za włamanie i znowu z winy Kierana. Czemu jeszcze się nie pozbył tego kretyna?!

Gdy dokuczliwe dolegliwości minęły, na tyle, by nie naraził się na spotkanie z zawartością swego żołądka, uchylił powieki i podniósł się z podłoża. Zagryzł wargi, wydając z siebie jedynie zduszony jęk. Rozdzierający ból w… Carven nie potrafił określić, co go bolało, bo bolało go niemalże wszystko. Wziął urwany oddech. Nieznośne kłucie w piersi uświadomiło Verhmarowi, iż nawet oddychanie przysparzało mu trudności. Na bogów, nie mogli go zabić? Wszyscy byliby zadowoleni! On nie musiałby cierpieć ani więcej oglądać parszywych gąb rodzeństwa, a oni pozbyliby się problemu.

Ale… kim właściwie byli oni?

Niepewnie rozejrzał się po skąpanym w półmroku pomieszczeniu. Stał nieopodal wąskich, drewnianych schodów, a przed nim rozciągały się rzędy regałów. Malowane grymasem bólu oblicze Carvena niespodziewanie się rozpogodziło, a rozpierająca go ekscytacja falą błogiej ulgi zalała jego sfatygowane ciało. Udało się, był na miejscu.

Z lekkością niesionego na wietrze liścia dotarł do pierwszego regału. Rozłożył szeroko ręce, jakby witał dawno niewidzianych przyjaciół, i objął podekscytowanym spojrzeniem ustawione na półkach butelki. Może jednak już nie żył? Jeśli jego przypuszczenia okazały się słuszne, znajdował się właśnie w piwnicy wypełnionej iriennejskim winem. W raju, swoim raju.

Drżącą z przejęcia dłonią chwycił stojące z brzegu naczynie. Musiał mieć rację. Musiał. Z podenerwowania wstrzymał oddech, gdy z namaszczeniem faswneshkich kapłanów odkorkował butelkę. Urzekający aromat unoszący się ze środka przepędził spowijającą jego umysł mgłę wątpliwości. Tego zapachu nie mógł pomylić z żadnym innym.

Upił niewielkiego łyka trunku i westchnął z rozkoszy, czując słodki, niepowtarzalny smak iriennu na podniebieniu. Rozgrzewające Carvena od wewnątrz ciepło uśmierzyło nękające go dolegliwości. Wyprostował się dumnie i wymownie zerknął przez ramię, jakby spodziewał się zobaczyć tam swoje niepocieszone jego sukcesem rodzeństwo. Przycisnął butelkę do piersi, uśmiechając się szelmowsko. Irienn był jego.

— Jest na dole, panie.

Carven drgnął, gdy usłyszał dźwięk przekręcanego klucza w zamku. Z zaaferowania dokonanym odkryciem zupełnie zapomniał o swoim położeniu, uwięzieniu i czekających go konsekwencjach. Wzdrygnął się na samą myśl tego, co mogli mu zrobić. Zimny pot spływający Verhmarowi wzdłuż kręgosłupa pobudził go do działania. Przykrył zimną dłonią usta, aby nie zdradził go żaden niepożądany dźwięk wyrywający się z uwięzi jak zniewolony ptak czujący podmuch wiatru w skrzydłach, i postąpił kilka kroków do tyłu. Nie spuszczał wzroku ze schodów oblanych wylewającym się z wyższego piętra światłem. Starał się ostrożnie stawiać stopy na podłożu, lecz przez szum krwi w uszach nie zauważyłby, gdyby nawet zaczął stukać podeszwami o podłogę niczym koń kopytami w kamienny bruk.

— Jakim dole?

Znajomy głos przybysza omalże wytrącił Carvenowi butelkę z dłoni. Kurczowo zacisnął palce na szkle i wszedł między regały. Przykucnął za jednym z nich pod ścianą, a jego kruchą tarczą chroniącą go przed spojrzeniami przybyłych był zalegający wokół niego mrok.

— Tutaj, pa…

Carven usłyszał pośpiesznie stawiane kroki na schodach. Przypuszczał, że mężczyźni stoją w miejscu, w którym się obudził. Wzdrygnął się. Narastający w piersi ciężar utrudniał mu zaczerpnięcie tchu. Był w pułapce.

— Mówiąc w dole, sądziłem, że mówisz o piwnicy.

— Tak, panie.

— Doprawdy? — Mężczyzna parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. Jego lodowate brzmienie zmroziło Carvenowi skórę na karku. — Wydawało mi się, że mamy tu tylko jedną piwnicę.

— Tak, panie — przytaknął pokornie drugi z przybyłych.

— Pomogłeś mu więc uciec?

— C-co? Nie! — zaprzeczył, jak Carven przypuszczał, strażnik, który go tu przywlókł, po tym, jak został zepchnięty ze wzniesienia. — Był tu, panie, gdy wychodziłem, nieprzytomny. Natychmiast po ciebie poszedłem, panie.

— I zostawiłeś go bez nadzoru. — Paniczowi odpowiedziała głucha cisza. Carven nie ośmielił się nawet przełknąć śliny z obawy, że go usłyszą. — Jest stąd inne wyjście?

— Tak, panie, ale…

— Doskonale się spisałeś, mój ojciec zapewne zechce usłyszeć, jacy imbecyle dla niego pracują, a teraz go znajdźcie. Nie mógł odejść daleko.

Słowa wielmoży zawisły nad Carvenem jak topór kata nad skazańcem. Znieruchomiał. Znajdą go, nie widział innej możliwości. Krzyknąłby z ogarniającego go przerażenia, gdyby nie dłoń zagorzale przyciskana do ust. Wino w trzymanej butelce drżało wraz z ręką Verhmara, obijało się o ścianki i przyozdabiało bordowymi piegami jego skórę. Bezmyślnie wpatrywał się w cieknące między palcami kropelki cieczy, jakby szukał w nich ratunku.

Dlaczego nie sprawdził tego cholernego wyjścia?!

Podniósł się z przyklęku, gdy ciszę zakłócił odgłos stawianych na schodach kroków. Nie ruszył się jednak. Nasłuchiwał. Mimo to prócz dudnienia własnego serca nie wychwycił więcej żadnego dźwięku. Czyżby został sam ze swoim strachem? Carven nie zamierzał wyjść z ukrycia, dopóki się o tym nie przekona. Ustatkował oddech i zaczął powoli odmierzać uciekający czas. Ze zdenerwowania pomylił się przy trzynastu. Nie był nawet pewien, czy wypowiadał liczby w odpowiedniej kolejności. To nie miało znaczenia, liczyło się jedynie zajęcie myśli i zachowanie spokoju.

— Wiedziałem, że tu przyjdziesz, chociaż nie sądziłem, że zrobisz to w tak spektakularny sposób. — Panicz zachichotał. — Niemalże spadłeś z nieba.

Słysząc niespiesznie stawiane na posadzce kroki, Carven musiał podeprzeć się ściany, by nie upaść. Czarne plamy zawirowały mu przed oczami, zacisnął powieki. Przytknął butelkę iriennu do czoła, a chłód szkła ułatwił Verhmarowi zapanowanie nad oddechem. Wciąż jednak miał wrażenie, jak gdyby na szyi zaciskała się mu pętla. Musiał stamtąd wyjść, otaczające Carvena ściany piwnicy przytłaczały go. Czuł się jak… baran, baran zamknięty w klatce z hienami. Baran, bo sam do tej klatki wszedł.

— Wydawałeś się mądrzejszy, przynajmniej na tyle, by zmartwić mego ojca. Od lat nie opuszczał zamku, mimo to odwiedził mnie tu, przed kilkoma dniami, zaniepokojony twoimi działaniami. Zapewniłem go, że nie ma powodów do obaw, i nie ma, prawda?

Głos był coraz bliżej, pewny, kpiący i dziwnie znajomy. Carven zmarszczył brwi i spojrzał spod półprzymkniętych powiek w stronę rozbrzmiewających w ciszy kroków. Niewiele widział poprzez ustawione na półkach butelki; nie mógł dojrzeć sylwetki zbliżającego się mężczyzny, lecz był pewien, że już się spotkali. Nie pamiętał jednak gdzie, wszakże nie miało to większego znaczenia. Świadomość, iż panicz nie miał wobec niego pokojowych zamiarów, w zupełności Carvenowi wystarczała, by zrezygnować z gościnności wielmoży.

Przemagając strach, podkradł się pod krawędź regału. Stanowczo zacisnął palce na szyjce butelki. Drugiej szansy nie dostanie.

— Dokładnie poinstruował mnie, co z tobą uczynić, ale ja, moim skromnym zdaniem, mam lepszy pomysł. Obiecuję ci, że będziesz błagał…

Mężczyzna urwał. Rozległ się trzask, a potem wrzask. Odgłos szamotaniny zagłuszył wyrywające się z ust panicza obelgi. Carven wiedziony ciekawością ostrożnie wyjrzał zza regału. Potrząsnął głową, zdumiony widokiem Kierana przypierającego szarpiącego się wielmożę do ziemi. Raumaer wygiął mu ręce za plecy i unieruchomił kolanem, parskając śmiechem na każde jego przekleństwo. Narzucony na głowę mężczyzny płócienny worek utrudniał dojrzenie jego twarzy.

Carven drgnął. Stracił równowagę i upadł na kolana. Wywołany hałas zwrócił na niego uwagę Kierana. Skinął na Verhmara głową, polecając mu podejść. Carven nie mógł się ruszyć. Z niedowierzaniem wpatrywał się w rozgrywającą się przed nim scenę, zbyt zdumiony, by przyswoić to, co widział. Sam nie wiedział, co bardziej go szokowało, obecność Kierana czy łatwość, z jaką unieszkodliwił roślejszego rywala. Wszystko było tak niedorzeczne, iż zdawało się nierzeczywiste. Może gdzieś zemdlał?

Pospiesz się.

Tyle Carven zdołał wyczytać z ruchu warg Kierana. I tyle wystarczyło, by wyrwać go z otępienia i wzbudzić w nim gniew. Zacisnął dłoń w pięść. Nie zamierzał się spieszyć. Nie zamierzał go słuchać, a tym bardziej wybaczyć mu to, co z Kasenem zrobili. Podniósł się gwałtownie. Myśli niczym wściekłe osy szumiały Verhmarowi w głowie, nic z nich nie rozumiał, ale to nie głosu rozsądku chciał teraz słuchać. Podszedł do siłujących się mężczyzn i uderzył trzymaną butelką panicza w głowę. Hałas tłuczonego szkła zagłuszył żałosny jęk wielmoży, bezwładnie osunął się na posadzkę i znieruchomiał. Leżąc w powiększającej się wokół jego ciała bordowej kałuży, zdawał się martwy. Jedynie unosząca się i opadająca klatka piersiowa przełamywała utworzoną iluzję.

— Zaczynałem się obawiać, że nie domyślisz się, do czego innego niż do picia można spożytkować butelkę. — Kieran puścił zwiotczałe ręce panicza i wyprostował się z przyczepionym do warg szerokim uśmiechem. — Masz wszystko?

— Zostawiliście mnie! — wycedził Carven przez zaciśnięte zęby. Gdyby nie oddzielające ich ciało, Raumaer również skończyłby z rozbitą głową.

— To był jedyny sposób, by dostać się do środka…

— Mam dość tych twoich jedynych sposobów! — Uniósł zaciśniętą pięść, lecz zaraz na powrót ją opuścił. W starciu siłowym z Raumaerem to on byłby głupkiem ze złamanym nosem. — Przez nie za każdym razem kończę w zamknięciu!

— Możesz się złościć w drodze do wyjścia? — Wskazał dłonią schody. — Kasen nie jest cierpliwy, zwłaszcza gdy musi robić z siebie durnia. Gdy mu się znudzi zwodzenie strażników, to nas tutaj zostawi, a ja nie chciałbym się przekonywać, co on — kopnął czubkiem buta nieprzytomnego panicza — dla ciebie przygotował.

Carven odetchnął i rozluźnił napięte ciało. Kretyn — znów — miał rację.

— Ja go znam — mruknął tylko. Spuścił wzrok na wielmożę.

— Przywitacie się następnym razem. — Kieran chwycił Carvena za nadgarstek i pociągnął go do wyjścia. — Na pewno będzie niewymownie wdzięczny za roztrzaskanie mu głowy.

— Irienn jest tutaj, ale potrzebuję potwierdzenia na to… cokolwiek się tu dzieje.

— Nie mamy na to czasu.

— Nie potrzebujemy czasu. — Carven zatrzymał się, zmuszając Kierana do tego samego, i uśmiechnął się szelmowsko, tknięty nieoczekiwanym pomysłem na rozwiązanie problemu. — Mamy coś znacznie lepszego.

***

Rozdział został sprawdzony tylko pobieżnie, mogły więc pojawić się jakieś błędy, za które przepraszam!

Następny rozdział prawdopodobnie również pojawi się z opóźnieniem. Ostatnio pisanie TO coś mi nie idzie i chyba potrzebuję krótkiej przerwy od tej historii. Mam nadzieję, że zrozumiecie!

Na pocieszenie powiem, że do końca nie zostało już dużo, a w kolejnym rozdziale znów zmieniamy perspektywę, tym razem na Veirona, i pojawią się większe, częściowe wyjaśnienia.

Dziękuję za przeczytanie i do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top