16. Nigdy nie chodziło o pieniądze
Piętrzący się na blacie plik dokumentów przysłaniał siedzącego przy biurku mężczyznę. Oddzielony od świata murem papierów nie zareagował na przybycie zapowiedzianych gości wchodzących do pomieszczenia. Dopiero gdy przemykający wzdłuż gabinetu wiatr strącił pojedyncze kartki z wierzchu uporządkowanego stosu, naczelnik miasta, Rhanet Eedlow, spojrzał znad zapisków na stojącego przed nim podwładnego.
— Podnieś to, Hefa, i wyjdź — rozkazał chłodno Eedlow. Odłożył pióro, a na jego drobną, gładko ogoloną twarz wpłynął wypracowany po latach pracy na stanowisku naczelnika fałszywy uśmiech. — Verhmar jak mniemam?
Carven ostentacyjnie zignorował zadane mu pytanie, protekcjonalnym zachowaniem odpowiadając na bezczelność Eedlowa. Z zaintrygowaniem wpatrywał się w mężczyznę, zbierającego w milczeniu zdmuchnięte na posadzkę papiery. To był ten sam człowiek, który wpuścił ich do siedziby naczelnika miasta, i wcale nie nazywał się Hefa. Nie tak się przedstawił, lecz na wypowiedziane przez przełożonego imię zareagował jak na swoje. Chłopak wykonał polecenie i bez słowa się oddalił, pozostawiając młodego Verhmara z niezrozumiałym poczuciem rozdrażnienia i zmuszając go do spojrzenia na rozmówcę.
— Źle mniemasz — odparł szorstko. Nie czekając na przyzwolenie, usiadł na krześle przy stoliku ustawionym przy oknie. Na blacie leżała wypełniona ciemnym trunkiem karafka. — Dla ciebie lord Verhmar, włodarz Edreshu.
Eedlow parsknął ironicznie — widocznie miał już wyrobioną własną opinię na ten temat — i z pożałowaniem spojrzał na drugiego z gości. Młoda kobieta w wysoko spiętych włosach i odziana w nieprzystający jej strój do jazdy konnej nie wydawała się odpowiednią osobą na towarzyszkę do rozmów o interesach. Naczelnik w swej bezbrzeżnej łaskawości wskazał jej wolne miejsce.
— Z kim mam przyjemność? — spytał Eedlow, gdy kobieta potraktowała go równie nieuprzejmie i zamiast zająć przypisane jej siedzisko, przysiadła na parapecie.
— Nieważne — mruknął Carven. Uśmiechnął się nieznacznie, rozbawiony odbitym na twarzy naczelnika niezadowoleniem. — Ważne, co przyniosła.
Zabębnił opuszkami palców w blat, na który po chwili Rauela z hukiem upuściła — jak sama to określiła — dzieło swojego życia. Gruby plik papierów, spisany starannym, równym pismem, liczył dokładnie pięćset cztery kartki. Początkowo było ich pięćset trzy, lecz w Faswneshu trójkę — przez powiązanie z Akarerem, bogiem zaświatów i śmierci — uważano za przeklętą liczbę, więc Carven nakazał Raueli dopisać kolejną stronę. Nie był nader przesądny ani wierzący, ale wolał nie narażać swoich przedsięwzięć na niepomyślny wpływ opatrzności.
Zderzenie papierów ze stolikiem wstrząsnęło całym meblem. Trunek w kryształowej karafce niczym wzburzone morskie fale uderzył w ściankę naczynia. Zalałby położone obok kartki, gdyby Carven nie zdążył przykryć dłonią otworu. Chwycił butelkę i podłożył ją pod nos, zaciągając się urzekającą wonią słodkiego wina. Uwielbiał ten aromat, był taki… znajomy? Wyprostował się niespodziewanie, gdy jego wyrwany z otumanienia umysł uświadomił mu, co właściwie trzymał w dłoni. Potrząsnął głową, przytłoczony zdumiewającym odkryciem, choć to nadal wydawało się niemożliwe. Ponownie powąchał zawartość karafki; tego zapachu nie mógł pomylić z żadnym innym.
— Poczęstuj się, miejscowe — mruknął beznamiętnie naczelnik. Wzrok wciąż miał nieruchomo utkwiony w przyniesionych papierach. — Mamy tego pod dostatkiem.
— Nieprawda, to jest…
— Próbujesz mnie zastraszyć ilością stron? — wtrącił Eedlow. Położył dłoń na pierwszej stronie dokumentu, jakby nie mógł patrzeć na zamieszczone tam informacje, choć stanowiły odpowiedź na jego pytanie. — Co to jest?
Carven odłożył karafkę z powrotem na blat. Jego myśli nadal krążyły wokół zawartości naczynia. Miejscowe? Nie mogło być miejscowe. Nie mogło być tutejsze, inaczej to oznaczałoby… Zmarszczył brwi, gdy przypomniał sobie o swojej piwniczce w rezydencji wypełnionej skrzynkami z trunkiem. Nieoczekiwanie w pozbawionej sensu układance elementy zaczęły się łączyć w wyraźnie zarysowaną całość.
— Wyjście — odparł nieobecnym głosem. Zupełnie nie mógł się skupić, na tym, co działo się wokół niego. — Wyjście z beznadziejnej sytuacji.
— Nie.
Krótka, przecząca odpowiedź zadziałała na Carvena jak cios pięścią w nos. Zacisnął szczękę i potarł pulsującą od złości skroń. Nie oczekiwał ze strony naczelnika entuzjastycznego wyrażenia chęci do współpracy, lecz nie spodziewał się również bezwzględnego odrzucenia jego wielkodusznej propozycji, na której tracili wyłącznie Verhmarowie. Carven nie chciał nawet sobie przypominać, jak ogromną kwotę musiał przeznaczyć na sfinansowanie całego interesu; wtedy od razu pragnął się z wszystkiego wycofać. Nie mógł jednak pozwolić, by jego wrodzone skąpstwo dziedziczone wraz z innymi wadami nierozerwalnie powiązanymi z nazwiskiem Verhmarów, zniweczyło wszystkie jego przygotowania i przyszłość. Nie tym razem.
— Nie jesteś w pozycji do odmowy — odrzekł Carven. Ułożył dłonie na kolanach; pozostawione na widoku zbytnio kusiły do ich użycia. — Nie masz takiej władzy, a ja nie pytam cię o zgodę.
— A kto w Edreshu uznaje twoją władzę? — Eedlow wygodnie rozsiadł się na cicho skrzypiącym krześle. Lakonicznym ruchem ręki odgarnął opadające na pobrużdżoną zmarszczkami twarz siwe kosmyki. — Twoje słowa nie mają znaczenia, gdy sam nie masz wartości, a tutaj nie znaczysz nic.
— Nie zaprzeczam, ale wciąż znaczę więcej niż ty i wszyscy nędznicy w tym zapchlonym mieście. — Wbił palce w skórę, próbując zapanować nad narastającym w nim gniewem. Niezbyt skuteczną metodę wybrał, gdyż zaraz wykrzyknął: — Nie pozwolę, by banda obdartusów odebrała mi złoto! Nie zrobili tego moi bracia i na pewno nie zrobicie tego wy!
— To dlaczego wciąż tu jesteście? — Wpływający na wargi naczelnika uśmiech był tak nieszczery, że aż odrażający. Nachylił się nad blatem. — Niech Verhmarowie zrzekną się prawa do Edreshu, zamiast pogrążać nas w coraz większym kryzysie.
— Kryzysie? Zawdzięczacie nam swój marny żywot. — Parsknął lodowatym jak błękit jego oczu śmiechem. — To mój ojciec przez lata uiszczał za was podatki, bo odmówiliście ich zapłaty! Bez Teamisa Edresh już by nie istniał.
— Nie istniałby? To jak nazwałbyś teraz naszą sytuację? — Wymierzył oskarżycielsko palcem w Verhmara, podkreślając, po czyjej stronie leżała wyłączna wina. — Twój ojciec odebrał nam możliwość rozwoju i skazał na nędzę, dlatego poniósł tego konsekwencje.
Nigdy nie chodziło o pieniądze — uświadomił sobie Carven, pogrążając się w posępnym milczeniu. Utkwił wzrok w malowanym pogardą obliczu naczelnika miasta. Nie musiał znać Rhaneta Eedlowa, by dostrzec pałającą z jego oczu nienawiść, nienawiść połączoną z tak głęboko pogrzebaną niechęcią, iż żadna szczodra oferta nie była w stanie jej odkopać. Pieniądze jednak nie miały znaczenia. Więc co? Co zmusiłoby naczelnika do podjęcia współpracy?
Wzrok Carvena zwrócił się w kierunku znajdującej się obok Raueli. Uśmiechnął się ponuro, córka Anvassiera była beznadziejna. Miała mu pomóc znaleźć rozwiązanie, a jedyne, co potrafiła, to wertować opasłe księgi zwiezione z Bexirtonu, pisać rozlazłe teksty, których nikt nie rozumiał i nie chciał czytać, i wyglądać jak strach na wróble. Godne pozazdroszczenia osiągnięcia… Na co ktoś taki był mu potrzebny?! Może powinien postawić ją w polu za rezydencją? Przynajmniej byłby z niej większy pożytek niż dotychczas i przy odrobinie szczęścia nie musiałby jej więcej oglądać.
— Wiesz, kim jestem? — zapytał nieoczekiwanie Carven, tknięty myślą o strachu na wróble. Na swój sposób on również nim był.
— Pijakiem i hazardzistą — oznajmił z satysfakcją Rhanet Eedlow, jakby od momentu ujrzenia Verhmara chciał to powiedzieć.
— Zasługi mnie rozsławiają. — Wyprostował się dumnie, niezrażony ociekającymi kpiną słowami naczelnika. — Ale masz rację, tym właśnie jestem, jednak ty przez zaślepiającą cię nienawiść nie dostrzegasz płynących z tego… statusu korzyści.
— Do czego zmierzasz?
— Znalazłem się w Edreshu tylko dlatego, że ojciec widział we mnie dokładnie to samo co ty. — Uśmiechnął się nieznacznie, gdy ujrzał w ciemnych tęczówkach Eedlowa zasiane ziarno zaintrygowania. — Czyli nic. Dla niego byłem nikim, tak jak dla ciebie też jestem nikim. Macie wspólną cechę, ty i mój ojciec, to bolesne, prawda? Trudno się z tym pogodzić, też mam z tym problem.
— Przynajmniej ja nie jestem z nim spokrewniony — mruknął naczelnik. Carven bezwiednie wzruszył ramionami, na to już nic nie mógł poradzić. — Ale dlaczego to mówisz? Oczekujesz ode mnie litości? Współczucia? A może gratulacji?
— Nie. — Przecząco pokręcił głową, a z każdym ruchem na jego ustach pojawiał się coraz szerszy uśmiech zadowolenia. — Jedynie zrozumienia. Bo wiesz, kim jestem? Wiesz?
Pod wpływem ponaglającego spojrzenia Carvena, wyraźnie oczekującego odpowiedzi na jego pytanie, Eedlow obojętnie wzruszył ramionami.
— Na pewno nie moim ojcem.
Naczelnik zamrugał z zaskoczenia i przeczesał palcami schludnie przycięte włosy. To, co usłyszał, było nader oczywiste, ale dotąd zdawał się tego nie zauważać lub do siebie nie dopuszczać. Potarł dłonią twarz, ścierając z niej wszelkie oznaki gnębiącego go zdziwienia.
— To niczego nie zmienia — powiedział wreszcie spokojnie, choć niezrozumiałe dla niego podekscytowanie Verhmara niewątpliwie go niepokoiło i dekoncentrowało. — Bo z tego, co mówisz, zdajesz się gorszy niż on.
— Możliwe. Nie zależy mi na was, nie zależy mi na Edreshu.
Carven władczo uniósł dłoń, zauważając, iż naczelnik otwiera usta, aby mu przerwać. Wiedział, co mężczyzna zamierzał odrzec, i nie chciał tego słuchać. Żałował jedynie, że jego palców nie zdobił żaden rodowy pierścień, który dobitnie podkreśliłby przysługującą mu władzę. Władzę, której Rhanet Eedlow rzekomo nie uznawał.
— Ale nie możesz się mnie pozbyć — kontynuował Carven — a ja nie mogę stąd wyjechać, bo ta cholerna prowincja ma być moim gwoździem do trumny. — Odetchnął głęboko, nie mógł pozwolić, by złość zniszczyła jego perfekcyjnie odegrany występ. — Muszę was odgrzebać ze zgliszczy, bo wasz problem jest moim problemem, rozumiesz, naczelniku?
— W takim razie — mężczyzna wykonał zapraszający ruch ręką — tym razem cię wysłucham.
— Skończyłem rozmawiać…
— Carven… — syknęła ostro Rauela, szarpiąc Verhmara za nadgarstek, by wyciągnąć go z morza głupoty, w które, jak sądziła, wpadł, nim się utopi i zaprzepaści wszystko, co osiągnął. — Co ty robisz?
— Przeczytaj. — Carven wyrwał rękę z uścisku kobiety, nie obdarzając jej nawet przelotnym spojrzeniem, i wskazał na leżące na stole dokumenty. — Wszystko zostało tam wyjaśnione.
— Skąd mogę wiedzieć, że nie kłamiesz? — Przysunął do siebie papiery w niemej obietnicy przejrzenia ich zawartości, lecz ku rozczarowaniu Verhmara nie zajrzał do środka. — Że to wszystko nie jest tylko kolejnym podstępem? Obiecywaliście nam wiele.
— Przeczytaj — powtórzył Carven. Niespiesznie podniósł się z miejsca i wymownie otrzepał odzienie z nieistniejącego kurzu. — W Edreshu z każdym rokiem wzrasta poziom przestępczości i śmiertelności, ludzie umierają tu na choroby, które w pozostałych częściach kraju dla nikogo nie stanowią zagrożenia — urwał, pozwalając naczelnikowi dojść do własnych wniosków, po czym dodał: — Mogę rozwiązać oba te problemy.
— Miasta nie stać na pokrycie takiego wydatku.
— Ale mnie tak. — Uśmiechnął się wyniośle z pewnością zwycięzcy. — Znam wiele osób, wpływowych również, większość ograłem w kartach, reszta to ich małżonki, które nie chcą, by ktoś poznał ich wstydliwe sekrety. Wszyscy są mi winni przysługę.
— Ja… — Naczelnik potarł zmarszczone w konsternacji czoło. Pobrzmiewająca w głosie mężczyzny niepewność odzwierciedlała się w każdym jego geście. — Zastanowię się nad tym.
— Zastanowię się — mruknął ironicznie Carven. Wygiął wargi w pobłażliwym uśmieszku. — Przecież nie musisz się śpieszyć, pamiętaj tylko, że każda kolejna śmierć w Edreshu obarczy twoje sumienie, bo ja mogłem temu zapobiec, ale ty przecież myślałeś.
Zapadła w pomieszczeniu cisza stanowiła dla Carvena zadowalającą odpowiedź na jego słowa. Przez kilka uderzeń serca mierzył Rhaneta Eedlowa władczym spojrzeniem skutych lodem oczu. Z przyjemnością obserwował, jak starszy mężczyzna garbi się pod przywdzianym wiele lat temu pancerzem odpowiedzialności i obowiązków ciążących mu na barkach. Zbroja, która przez długi czas chroniła go przed szubrawymi interesami i wpływem Verhmarów, teraz stała się dla naczelnika żelazną pułapką. Nie mógł Carvenowi odmówić.
Wreszcie Eedlow otrząsnął się z marazmu i zadzwonił leżącym na blacie spiżowym dzwonkiem. W drzwiach pomieszczenia natychmiast pojawił się Hefa i dystyngowanym ruchem ręki wskazał gościom naczelnika wyjście. Carven skinął głową Raueli i ściągnąwszy ze ściany mapę Edreshu, opuścił gabinet Rhaneta Eedlowa. Czuł na sobie bystre spojrzenie Hefy, uważnie podążające za Verhmarem jak ślepia szukającego sposobności do ataku drapieżnika, lecz mężczyzna nie próbował go zatrzymać ani odebrać mu własności naczelnika. Carven więc przestał zwracać na niego uwagę, wymazując przebiegłą twarzyczkę Hefy z pamięci. Oblicze służącego do niczego nie było mu potrzebne.
Na krótkim korytarzu, tuż przed drzwiami wyjściowymi, drobna dłoń Raueli uderzyła w ramię Verhmara z taką siłą, aż się zachwiał. Kobieta zatrzymała się na progu budynku, zagradzając przejście na zewnątrz. Sztywno się wyprostowała, stanęła w lekkim rozkroku i założyła ręce na piersi. Wyzywająca, gotowa do konfrontacji postawa zupełnie nie pasowała do uległego i ugrzecznionego wizerunku córki Anvassiera, z jaką Carven spotykał się na co dzień.
— Coś ty zrobił? — warknęła Rauela. Przymrużone powieki i oblane czerwienią policzki idealnie wykańczały stworzony na jej licu doskonały obraz gniewu. — Dlaczego nie mówiłeś, gdy był skłonny cię wysłuchać? Omotałeś go, zgodziłby się. Zgodziłby się na wszystko!
Carven lekko przekrzywił głowę. Gwałtowne jak burze zmiany nastrojów Raueli nie robiły już na nim wrażenia. Uśmiechnął się kpiąco, spokojnie sunąc wzrokiem za uniesioną i zaciśniętą w pięść ręką kobiety. Chciała go uderzyć? Jego? Tą chudą i łamliwą jak sucha gałązka rączką? Parsknął rozbawiony. Jakoś nie potrafił sobie tego wyobrazić, ale niech spróbuje, wtedy na pewno już nic nie uchroni jej przed zajęciem dumnego stanowiska stracha na wróble na jego polu. Z tak rozwichrzonymi, splątanymi jak ścieżka Akarera włosami odstraszałaby nie tylko ptactwo.
— Zgodziłby się — powtórzyła ostro Rauela. — Wiedziałeś o tym, wystarczyło jeszcze odrobinę go przyprzeć… przytłoczyć, ale ty… — urwała, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Pożałujesz tego...
— Rauela!
Chłodny i stanowczy głos dochodzący zza pleców kobiety sprawił, że podskoczyła. Obejrzała się przez ramię na Kasena, stojącego na placu przed siedzibą naczelnika. Wyraz twarzy Raueli momentalnie złagodniał, a gniewny grymas szpecący jej oblicze przeobraził się w zawstydzenie. Poprawiła upięcie włosów i uciekła spojrzeniem w bok. Więcej się nie odezwała.
— Przyprowadź wierzchowce — mruknął Carven, rozbawiony nagłym zakłopotaniem kobiety. — Stój przy nich, póki cię nie zawołam.
Rauela zacisnęła usta i wbiła skruszony wzrok w podłoże, niespokojnie błądząc nim po gruncie, jakby szukała tam wyjaśnienia na swoje zachowanie. Niemrawym kiwnięciem głowy potwierdziła przyjęcie polecenia i pośpiesznie odeszła w stronę pozostawionych nieopodal koni.
— Co się stało? — zapytał Kasen. Bladozielonymi tęczówkami śledził oddalającą się sylwetkę dziewczyny, aż dotarła do przywiązanych do palika wierzchowców, dopiero wtedy odwrócił się do Verhmara.
— Rauela uważa się za taką mądrą, a nie potrafi czytać z ludzi jak z tych swoich książek — odparł Carven obojętnie. Nietypowe zachowanie córki Anvassiera już zaczynało blednąć w jego pamięci, nie miał ochoty nad nim się zastanawiać. — A nie zauważyła, że Rhanet Eedlow lubi poczucie kontroli…
Nie zważając na to, iż znajdował się w środku miasta, na gwarnym placu, tuż przed wejściem do budynku miejscowych władz, przykucnął i rozłożył na ziemi pożyczoną na wieczne nieoddanie mapę naczelnika. Wygładził dłonią jej powierzchnię.
— Przytrzymaj tutaj. — Wskazał Kasenowi róg przedmiotu. — I utrzymuj na twarzy tę swoją paskudną minę, by nikt nam nie przeszkadzał.
— I co z tym naczelnikiem?
— Co? — Carven zmarszczył brwi nierozumnie. — Tak, naczelnikiem… — Wyprostował się i objął wzrokiem całą mapę. — Eedlow chce wierzyć, że ma władzę, że może decydować. Musiał sądzić, że miał wybór, inaczej by odmówił. A teraz — odetchnął ciężko — zacznij straszyć gębą innych, a nie mnie.
— Muszę odpowiedzieć Vaalardalowi.
Słysząc głos Kasena, Carven przymknął powieki z poirytowania i pokręcił głową z niedowierzaniem. Czyż nie wyraził się wystarczająco jasno? Chciał tylko chwili spokoju — o ile na środku gwarnego placu mogło być spokojnie — ale zadowoliłby się też milczeniem Kasena. Powiedziałby mu wprost, żeby się zamknął, gdyby tylko strażnik tak go nie przerażał, dlatego ze zdumiewającym opanowaniem odparł:
— Jeśli pozwolisz mi pomyśleć — z wymuszoną życzliwością spojrzał na Kasena — to niedługo to uczynisz.
— Nie sądzę, by miało ci to pomóc. — Wzruszył ramionami, głupota najmłodszego Verhmara była równie słynna, jak jego pijaństwo. — Myślisz czy nie, rezultat jest taki sam: mizerny.
— Król będzie zadowolony — zapewnił gorliwie Carven. Nie dopuszczał innej możliwości, bo każda inna możliwość wiązała się z powrotem do lochu, a tam nie zamierzał już wracać. — Osłabię pozycję Evallthana i nie będzie dłużej jego zmartwieniem.
— Jak?
— Nie wiem. — Przewrócił oczami i ponownie wbił wzrok w mapę. Tam znajdowała się odpowiedź, której potrzebował, nie na ponurej gębie Kasena. — Pomyślę, to się dowiem.
— Słyszałem…
— Co, Kasen, co słyszałeś?! — Carven nie wytrzymał, dźwignął się z przyklęku i zacisnął dłoń w pięść tuż przed piersią tego irytującego gaduły. Ponad jego ramieniem dostrzegł podwładnego naczelnika, stojącego na progu budynku. — Mówże, wszyscy niecierpliwie oczekują na to, co masz do powiedzenia!
— Że Lauvelon dowiedział się o zamiarach Mai. — Nieznaczne drgnięcie kącików ust Kasena było nader wymowną reakcją z jego strony, chyba miał wybitnie dobry humor. — Powiedziałbym też, co chciałby ci za to urwać, ale nie masz się czym martwić, bo najpierw musiałbyś je mieć.
Z oburzenia przekleństwa aż ugrzęzły Carvenowi w gardle. Zakrztusił się nimi jak zbyt łapczywym haustem bimbru Gibrilla, chyłkiem wypijanym, gdy brat nie patrzył. Poczerwieniał na twarzy, ni to ze wstydu, ni to ze złości, i wydusił zdławionym głosem przez ściśnięte gardło:
— Lauvelon to zmartwienie Mai. — Rozpiął kilka guzików od koszuli; zrobiło mu się duszno od oblewającego go gorąca. — Podobnie jak cały ten przeklęty ślub.
— Nie przemyślałeś tego — odparł Kasen, wyraźnie rozbawiony widokiem oblicza Verhmara, upstrzonego kolorami narastającej w nim furii. — Lauvelona nie warto mieć za wroga, a żeniąc się z Mai, będziesz się z nim zmagał do końca życia.
— Może się nie domyśliłeś, ale nie chcę się żenić wcale — wycedził Carven przez zaciśnięte zęby. Czy miał tym człowiekiem potrząsnąć, by oprzytomniał?! — Ale muszę, bo tak umyślił sobie martwy dziad, który bardziej niż mną gardził tylko małżeństwem!
— Doceń, że sam nie wybrał ci żony, i wybierz kogoś, kto nie zniszczy ci życia. — Przysunął się do Carvena, aż poczuł jego ciepły oddech na policzku. Verhmar westchnął z irytacji. Może powinien na czole napisać sobie ostrzeżenie, by ludzie się do niego nie zbliżali, jeśli wrogi wyraz twarzy ich nie odstraszał? — Kogoś, kto będzie posłusznie stał przy koniach, jak kazałeś, i czekał, aż go zawołasz.
— Nie znam nikogo takiego — odrzekł pośpiesznie Carven, dziwnie zmieszany tymi słowami. Dla zatarcia zakłopotania, żłobiącego zmarszczkami jego lico, warknął gniewnie: — A jak się nie zamkniesz, to ożenię się z tobą!
Gdy Kasen, zastraszony tą nieludzką groźbą, jedynie wzruszył ramionami, Verhmar pochylił się nad mapą. Nigdy nie chodziło o pieniądze. Musiał sobie o tym przypomnieć, by przegonić natrętne myśli przysłaniające woalem bzdur i niedorzeczności powód, dla którego jak głupek klęczał na drodze. Odnalazł miejsce, w którym obecnie się znajdował, i przyjrzał się terenom okalającym wskazywany punkt. Miasto, główna droga Edreshu, pola uprawne, rzeka. Skrzywił się z frustracji. Nic z tego go nie interesowało.
Niecierpliwie uderzył palcami w kolano. Nie znosił gnębiącego poczucia niepewności, zawieszenia w dołującym niezdecydowaniu. W takich momentach zawsze przypominał mu się zagracony gabinet ojca, przesiąknięty dymem palonych przez Teamisa liści istterdeli. Pomieszczenie zastawione dokumentami, pudłami z towarem i księgami zdawało się tak ciasne, iż Carven czuł się nieswojo, jakby przez ilość znajdujących się tam przedmiotów zabrakło miejsca dla niego. Po każdym powrocie do Daleeun ojciec wzywał najmłodszego syna do siebie i pokazywał przywiezione z podróży zapiski, projekty, ilustracje, papiery, mapy! Zadawał przy tym mnóstwo pytań o rzeczy, których Carven nie znał i nie chciał znać. Braki w wykształceniu uświadomiły mu, jak mało wiedział, o ojcowskich interesach, ludziach i świecie, wzbudzając w nim jedynie odrazę do wszelkich ksiąg i zawartych w nich informacji. Po co miał czytać, jak nic z tego nie rozumiał? Po co miał się uczyć, jak ojciec nieustannie był niezadowolony i rozczarowany, bo jego rodzeństwo w tym wieku znało odpowiedzi na te same pytania? Po co miał się starać, jeśli nie mógł dorównać braciom? Po co miał rywalizować, jeśli od początku był skazany na porażkę? Carven przestał odpowiadać na wezwania ojca i przejmować się swoją niewdzięczną pozycją najmłodszego dziecka. Zaczął unikać rodziny, odgradzając się murem milczenia i wzajemnej wrogości od wszystkiego, co go z nimi łączyło.
Aż do dzisiaj.
Przemknął palcami po mapie w kierunku swojej rezydencji, ulokowanej w południowej części prowincji. Za nią znajdowały się pola oraz Zaciszny Gaj, rozciągający się aż do zachodniej granicy z Osstrard. Carven potrząsnął głową. Nie tutaj, patrzył w złym miejscu. Wschodnią część Edreshu wyłączył z obszaru poszukiwań. Przejeżdżał tamtędy niedawno — nie było tam tego, czego potrzebował — zwrócił więc wzrok w stronę północno-zachodnich terenów, zbytnio oddalonych od jego aktualnego położenia, by wiedział, co dokładnie tam się znajdowało.
— Nigdy nie chodziło o pieniądze — mruknął Carven do siebie, przypatrując się naniesionym na mapę oznaczeniom. — Pola… miejscowe… miejscowe… miejs… — Uśmiechnął się szelmowsko, gdy zrozumiał, na co wskazywał palcem. — Kasen, spójrz tutaj.
Królewski strażnik zerknął na mapę i powątpiewająco zmarszczył brwi. Carven w milczeniu obserwował, jak przez jego pozbawione wyrazu oblicze przebija się zaintrygowanie, powoli przeobrażając się w niedowierzanie. Przypatrując się Kasenowi, uświadomił sobie również, dlaczego mężczyzna od początku wydawał się mu znajomy. Spotkanie w Edreshu nie było ich pierwszym.
— Wiesz, co to oznacza? — zapytał Kasen, a wpływający na jego wargi przebiegły uśmieszek sprawiał, iż zdawał się zupełnie innym człowiekiem.
— Że czas skosztować miejscowego wina. — Carven podniósł się z klęczek, rozpierany przez dumę, i skinął ręką na Rauelę. Musieli wracać. Wracać, by uczcić jego geniusz. — I utopić w nim Evallthana.
***
Mam nadzieję, że nikomu specjalnie nie przeszkadzał przegadany rozdział. Taki był potrzebny, ale jest też ważny, o ile tylko się wie, na co zwrócić uwagę!
Jeśli ktoś czekał na jakieś objaśnienia, pewnie nie czuje się usatysfakcjonowany, ale na pocieszenie powiem, że do częściowych wyjaśnień już niedaleko. Dobra wiadomość jest taka, że następny rozdział będzie z perspektywy Lyramie, a zła taka, że zapewne nie pojawi się za dwa tygodnie. Kto co pół roku zmaga się z sesją, liczę, że mnie zrozumie! Nałożyły mi się egzaminy w jednym terminie, brak mi czasu na pisanie lub chociażby ich poprawianie. Z tym ledwo się wyrobiłam, więc kolejne trochę muszę opóźnić. Wybaczcie!
Na koniec dziękuję themariamagdalena za nowy baner. Z bilbordem nam nie wyszło... Ale w tym rozmiarze jest równie cudny!
Dziękuję za przeczytanie i do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top