12. Labirynt niewiadomych
Nucenie nie ustawało, a wręcz z każdą chwilą przybierało na sile. Słowa zaczęły nabierać sensu i łączyć się w zdania, a te z kolei w całe zwrotki, tworząc dobrze znaną stałym bywalcom karczm chwytliwą piosnkę. Śpiew niósł się korytarzem, zaglądając do kolejnych cel i ożywiając zamkniętych za kratami więźniów. Jedni stukali w kamienne podłoże w rytm melodii, inni mamrotali pod nosem wyuczony na pamięć tekst, część ponuro wsłuchiwała się w odbywający się z niezmieniającym się repertuarem koncert, a pozostali — zdecydowana mniejszość — darli się niemiłosiernie, czego nikt z tu obecnych śpiewem by nie nazwał.
Blask zawieszonych na ścianach pochodni oświetlał wymizerniałe twarze osadzonych w lochu osób. Blade, zarośnięte lica w panującym półmroku przypominały oblicza potępieńców — zabłąkanych dusz, którym rodziny nie wyprawiły odpowiedniego pochówku lub nie dopełniły siedmiodniowego obowiązku składania w świątyni ofiar, przez co nie wytrwały na drodze prowadzącej do Akarera i zawisły między oboma światami. Skazane na wieczne cierpienie, bez szansy na wybawienie, żyły w mroku, mszcząc się na ludziach za swój podły los.
Carven nigdy nie wierzył w podobne brednie. Uważał je za niedorzeczny wymysł Trzecich Kapłanów, straszących mieszkańców niestworzonymi historyjkami o zjawach, by strwożony lud przestrzegał reguł narzuconych przez wiarę. W końcu ofiary złożone podczas niliru — siedmiodniowego okresu żałobnego — stanowiły ich główne źródło utrzymania. Jednak w ciemności, w otoczeniu białolicych postaci, Carvena zaczęły nachodzić wątpliwości.
Gdy pierwszego dnia się tu obudził, w zamknięciu, zdezorientowany i otumaniony, i zobaczył spoglądającą na niego z mroku bladą twarz, wpadł w panikę. Naraz przypomniały mu się te wszystkie przerażające opowiastki, którymi w dzieciństwie straszyło go rodzeństwo. Rozdarł się przeraźliwie i nie zastanawiając się nad tym, co robi, rzucił się do ucieczki, lecz osłabiony organizm, nieprzygotowany na takie ekscesy, odmówił mu posłuszeństwa. Potknął się o własne nogi i runął z powrotem na ziemię, zawalając głową w podłoże.
Przez następne dwa dni się nie poruszał, leżał nieprzytomny, aż ktoś chlusnął mu lodowatą wodą z wiaderka w twarz. Carven czuł się, jakby jednak to tym kubłem oberwał w łeb, a nie jego zawartością. Tępy ból rozsadzał mu czaszkę od środka i młody Verhmar zupełnie nic nie rozumiał z tego, co się wokół niego działo.
Pochylało się nad nim dwóch mężczyzn, jeden — barczysty, rosły i dziwnie znajomy jegomość — trzymał pochodnię, drugi — młodzieniec o niepokojąco lodowatym spojrzeniu zielonych tęczówek — potrząsał Verhmarem za ramiona. Gdzie to jest?, pytał nieustannie młodzik. Przytłoczony sytuacją Carven jedynie wpatrywał się w nich nierozumnie, niezdolny, by się odezwać. Nie miał pojęcia, o co chodziło, i nikt nie raczył mu tego wyjaśnić, a tym bardziej czekać na jego odpowiedź. Mężczyzna z pochodnią pierwszy stracił cierpliwość i tak mocno kopnął ciężkim buciorem więźnia najpierw w pierś, iż ten był pewien, że żebra wbiły mu się w plecy, a następnie w twarz.
I tak go zostawili.
Kolejne dwa dni Carven znowu spędził na podłodze, obolały, pozbawiony sił i przerażony. Potem doczołgał się do zbitej z dwóch desek pryczy i stamtąd już praktycznie się nie ruszał. Na każdy odgłos zbliżających się kroków kulił się ze strachu, ale nikt więcej nie przyszedł. Czasem zdawało mu się, że widział za kratą tego młodzika, opartego plecami o przeciwległą celę, a jego opanowany, chłodny głos rozbrzmiewał w głowie Verhmara, układając się w jedno pytanie.
Gdzie to jest?
Gdzie jest, cholera, co? Nie dawało to Carvenowi spokoju, a im dłużej nad tym myślał, tym bardziej cała sytuacja wydawała mu się absurdalna. Musiała zajść jakaś pomyłka, innego rozwiązania nie widział, ale komu miał to powiedzieć, jeśli nikt do niego nie przychodził?
Ukrył twarz w dłoniach i warknął przez zaciśnięte zęby. Miał dość tego przeklętego miejsca i choć nie cierpiał tkwić w przerywanej jedynie jego oddechem ciszy, to fałszujące karczemną piosenkę głosy działały mu na nerwy. Gdyby tylko miał wystarczająco dużo odwagi i siły, kazałby im zamknąć gęby, ale nie chciał nikomu przypominać o swoim istnieniu, więc znosił te potworne katusze w milczeniu.
Syknął i pod wpływem nieznośnego bólu odsunął ręce od lica, gdy opuszkami palców trafił na opuchliznę. Z wyrywającym się z piersi ciężkim westchnieniem oparł głowę o wilgotną, chropowatą ścianę i zawiesił wzrok na wejściu do jego celi. Otaczający go towarzysze niedoli nie wydawali mu się już tacy przerażający, mimo że wciąż niezbyt wyraźnie widział ich oblicza. To nie ich powinien się obawiać — zamknięci pod kluczem sprawiedliwości byli nieszkodliwi — lecz tych, co na straży tej sprawiedliwości rzekomo stali.
— Czy to nie zastanawiające, że każde nasze spotkanie jest poprzedzone twoją wizytą w lochu?
Znajomy głos wyrwał Carvena z otępienia. Nieśpiesznie podniósł wzrok na stojącego przed jego celą mężczyznę. Mrok niczym krzywe zwierciadło nieco zniekształcał jego sylwetkę i zamazywał rysy twarzy, lecz młody Verhmar nie miał większych trudności z rozszyfrowaniem tożsamości przybysza. Jednak widok lorda Harvana Anvassiera w tym odrażającym miejscu był na tyle zdumiewający, iż Carven uznał go za wymysł swojej zmęczonej wyobraźni. Od dawna nic nie jadł, nie pił, a te krótkie chwile błogiej nieświadomości, w które bezwiednie co jakiś czas popadał, trudno było nazwać snem. Zdarzało mu się już widzieć rzeczy, których nie było. Słyszeć czyjś głos, chociaż wokół panowała cisza, a czasem przyłapywał się na mamrotaniu do siebie pod nosem. Od zamknięcia, ciemności i nieprzemijającej obawy o własne życie zaczynał wariować. Mógł więc — spragniony normalności — ubzdurać sobie, że ktoś złożył mu wizytę.
Ale dlaczego akurat Anvassier?
Tego Carven zupełnie nie rozumiał. Widział tego człowieka tylko raz w życiu i z ich ostatniego spotkania zapamiętał jedynie jego nazwisko. Jak więc zdołał go sobie tak dokładnie wyobrazić? Poruszył się niespokojnie, czując, jak pętla strachu zaciska się na jego szyi. Co jeśli to wcale nie było widziadło? Oszalał czy może jednak wszystko działo się naprawdę? Sam nie wiedział, która możliwość bardziej go przerażała.
Grzbietem drżącej dłoni potarł powieki i zamrugał kilkakrotnie, ale znajdująca się przed nim zjawa nie zniknęła. Miał swoją odpowiedź.
— Przynajmniej wiadomo, gdzie należy mnie szukać — wychrypiał Carven. Odchrząknął, słowa nieprzyjemnie ocierały mu się o wysuszone gardło, ledwo poznawał własny głos.
— Coś ty zrobił, chłopcze? — Mężczyzna założył ręce za plecami i wyprostował się, przybierając bardziej władczą postawę, jakby chciał dać Verhmarowi do zrozumienia, iż niekoniecznie był tam w roli jego przyjaciela.
— Też chciałbym to wiedzieć.
Podejrzliwie przymrużył powieki, gdy zewsząd otuliła go ciężka niczym nasiąknięty wodą płaszcz upiorna cisza. Dreszcz niepokoju przebiegł Carvenowi wzdłuż kręgosłupa. Utkwił niespokojny wzrok w lordzie. Starał się nie rozglądać, świadom, iż znowu otoczyli go potępieńcy, wlepiając w niego przepełnione okrucieństwem oczy.
— Nie pamiętasz, co się wydarzyło?
— A wyglądam, jakbym pamiętał? — warknął Carven poirytowany. — Myślisz, że siedzę tu z przyjemności? Że lubię czuć w ustach smak podeszwy buta? — Ociężale dźwignął się z miejsca, podszedł do kraty i zacisnął na niej palce, by nie upaść. — Że udaję, licząc, że nikt się nie zorientuje? — Nagromadzona wewnątrz niego frustracja nasączyła jego uśmiech drwiną. — Ale po co ja to mówię? W tym cholernym mieście zadaje się tylko pytania, na które już się zna odpowiedzi, nieważne, czy są zgodne z prawdą, czy nie.
— Tu każdy coś wie, ale nikt naprawdę nie wie, o co chodzi. — Anvassier bezwiednie wzruszył ramionami, widocznie zdążył do tego przywyknąć. — Ale prawda składa się z wielu elementów, dopiero połączone dają odpowiedź. Co więc wiesz?
— Że mnie irytujesz — burknął Carven, rozdrażniony niewzruszonym spokojem Anvassiera i tym, że stali po dwóch stronach kraty; on zdecydowanie nie po tej właściwej. — Słyszałeś, co powiedziałem? Ja słyszałem, bo byłem w pobliżu, i wydaje mi się, że wyraziłem się wystarczająco jasno. Tutaj się obudziłem…
— Co pamiętasz jako ostatnie?
— Bankiet… — Zmarszczył brwi w konsternacji, uświadomiwszy sobie, iż przez padający na jego wspomnienia przepastny cień nieświadomości niewiele pamiętał. — Opuściłem salę… Chciałem… — No właśnie co? Carven rozmasował skronie. Czuł się, jakby ktoś wyciął mu dziurę w pamięci, pozostawiając tylko ziejącą pustką otchłań. — Rozmawiałem z jakąś… dziewczyną.
— Pewnie z tą, którą okradłeś.
— C-co… — Carven urwał, z trudem przełykając ślinę — zrobiłem?
Siła zawartych w słowach oszczerstw wytrąciła go z równowagi. Zachwiał się, a świat przed jego oczami, choć i tak już mroczny i ponury, rozmył się i jeszcze bardziej pociemniał. Zdążył jednak zacisnąć palce na żelaznych prętach, nim przywitał się ze swoją starą, dobrą i jedyną przyjaciółką — podłogą.
Potrząsnął głową. To nie mogła być prawda! Carven w to nie wierzył, bo… nie i już! Dla niego słowa Anvassiera brzmiały po prostu niedorzecznie. Był niewinny, na bogów, to on był tu poszkodowanym! Bezprawnie go zamknięto, pobito i sponiewierano, a na koniec bezpodstawnie oskarżono o coś, czego nie pamiętał! To byłoby nawet zabawne i w innych okolicznościach śmiałby się z tego, gdyby nie przytrafiło się akurat jemu. Czemu wszystko, co najgorsze spotykało właśnie jego? Czy ten stary pierdziel zsyłał z zaświatów na niego same nieszczęścia? Carven był o tym przekonany, jeśli jego ojciec miał taką możliwość, na pewno ochoczo z niej skorzystał. W końcu za życia, choć pokarano go piątką dzieci, dręczył tylko najmłodszego syna. Od zawsze.
I po śmierci robił dokładnie to samo.
— To zabawna sprawa.
Carven prychnął. Jemu wcale nie było do śmiechu. Ale niechże ten dureń poczeka, aż stąd wyjdzie, to mu pokaże, co według niego jest zabawne! Zacisnął szczękę, powstrzymując się przed odpowiedzią i demonstracją, co on o tym wszystkim myślał, choć Anvassier stał tak kusząco blisko. Wystarczyło przełożyć rękę między prętami, szarpnąć go za wykrochmalony kołnierz i uderzyć pustym czerepem w kratę. Wtedy także śmiałby się tylko jeden z nich.
Carven odetchnął i zdławił w sobie tę chęć. Wierzył, że mógłby tego dokonać, mimo iż sił ledwo starczało mu na stanie prosto, ale niezbyt rozsądnie było atakować jedyną chętną do rozmowy z nim osobę. Jeszcze. Potrzebował informacji, a potem — zależnie od pozyskanych wieści — zdecyduje, jak potraktować tego bezczelnego żartownisia.
— Znaleziono cię w komnacie księżniczki, nieprzytomnego, a ona sama siedziała związana i zamknięta w szafie. I zapewne, gdyby chodziło tylko o to, to wychłostaliby cię i wypuścili. Nie ma żadnych dowodów na twoją winę, a księżniczka stwierdziła, że nie widziała, kto na nią napadł. — Machnął ręką, zauważając, że Verhmar chciał się odezwać, i kontynuował: — Ale zniknęła też jej tiara, pamiątka rodzinna, należąca do prababki króla Galidana, bardzo dla nich cenna, a ty jesteś jedynym podejrzanym.
Wargi Carvena drgnęły w lekkim uśmiechu. Pewnie by się roześmiał, gdyby tylko nie był tak zdumiony. Siedząc w zamknięciu, nieustannie snuł sieć z domysłów i przypuszczeń, rozważał różne możliwości, ale czegoś takiego nie spodziewał się usłyszeć… czegoś tak bzdurnego. Cała sytuacja była tak absurdalna, że nie wiedział, jak powinien zareagować. Stał więc jak unieruchomiony w kamieniu posąg, podobnie jak on z pustką w głowie, i w osłupieniu wpatrywał się w mężczyznę, oczekując, aż ktoś zdecyduje za niego.
— Gdzie więc ta tiara? — zapytał Anvassier, gdy w odpowiedzi otrzymał jedynie ponure milczenie.
— Pewnie ją połknąłem, aby nikt jej nie znalazł. — Prychnął poirytowany. Głupota otaczających go ludzi zaczynała go drażnić. Czy oni naprawdę twierdzili, że ukrył tę błyskotkę? Żadne świecidełko nie było warte takiego cierpienia. — Jeżeli to ja zaatakowałem tę dziewczynę, to dlaczego byłem nieprzytomny? Padłem z wrażenia na widok złota?
— Sądząc po miejscu, w którym cię znaleziono, to upadłeś, uderzyłeś głową w podłoże i straciłeś przytomność.
— To dlaczego tego nie pamiętam? — Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć wydarzenia z bankietu. Po co opuścił tę cholerną salę? — Nie zrobiłem tego.
— Rozmawiałem z królem, wyjaśniłem mu twoją sytuację. — Pojawiające się w umyśle Carvena pytania chyba miał odciśnięte na czole, gdyż Anvassier dodał: — Twój przyjaciel, Kieran, był u mnie. Wspomniał, że goni cię czas i nie możesz tu siedzieć, więc wstawiłem się za ciebie u króla i zawarłem z nim układ.
— U-układ? — wydukał Carven. Sapnął, ciężar przyjętego bez jego wiedzy porozumienia miażdżył mu pierś i utrudniał zaczerpnięcie tchu. — Jaki układ?
— Wypuszczą cię, jeśli do rozstrzygnięcia sprawy będziesz przebywał w znanym, stałym miejscu, zaproponowałem Edresh, pod nadzorem wyznaczonych przez króla dwóch osób, w tym jednego z twoich braci, Gibrilla. — Uśmiechnął się chłodno, widząc wstępujące na twarz Verhmara oburzenie. — Przemyśl to, co teraz powiesz, bo od tego zależy twoja przyszłość.
Więc Carven nie powiedział nic. Przełknął krzyk protestu wraz z gorzkim smakiem upokorzenia. Nie mógł tylko uwierzyć, że z całej bandy kretynów, władca wybrał do niańczenia go najgłupszego z nich, ale posłusznie przytaknął głową. Nie pozostawiono mu innego wyboru.
— W zamian król oczekuje jednej… przysługi. — Niewinnie wzruszył ramionami, przecież nie była to duża różnica. Nie dla niego. — To niewielka cena jak za wolność, nieprawdaż?
Gdzie król nie może, tam pachołka pośle — pomyślał ponuro Carven. Nawet nie pytał, o jaką przysługę chodziło. To nie miało znaczenia. Musiał opuścić to odrażające miejsce, bez względu na konsekwencje. Tym będzie martwił się później, podobnie jak Gibrillem i ewentualnymi skutkami niedotrzymania złożonej władcy przysięgi. Czuł, że jeszcze pożałuje tej decyzji, mimo to skinął głową na znak zgody, spychając dręczące go obawy na dno podświadomości.
— Dlaczego mi pomagasz? — zapytał, gdy Anvassier wyciągnął klucz i z przeraźliwym jękiem zawiasów otworzył celę.
— Nie dziękuj, jeszcze nie skończyłem — mruknął mężczyzna. Chwycił ociągającego się z opuszczeniem zatęchłej klitki Verhmara za łokieć i poprowadził w stronę wyjścia, a gdy ten uparcie milczał, powiedział: — Nie pytając, zginiesz w tym świecie.
— Nie pytam, bo nic mnie to nie obchodzi.
Liczę się ja i tylko ja. Carven uśmiechnął się do swoich myśli, ale nie wyraził ich na głos. Nie chciał nakłaniać Anvassiera do zmiany poglądów — niechybnie jeszcze by go tu zostawił. Rozejrzał się po ogarniętym półmrokiem lochu. Więźniowie zwabieni odgłosem kroków podpełzali do krat, a ich żałosne zawodzenie było jedynie niewyraźnym szumem dziesiątek głosów drażniącym uszy Verhmara.
— I to kiedyś doprowadzi do twojej zguby. Nie pytasz, bo nie chcesz znać odpowiedzi, bo boisz się, jak ona będzie brzmieć. Czekasz nieprzygotowany na to, co ma się wydarzyć, licząc, że jakoś uda ci się to załatwić. — Zerknął na Carvena z ukosa, na jego pokryte rumieńcem wysiłku poliki, ale nie zwolnił. Wkroczyli na schody, lecz zamiast iść do góry, ruszyli w dół. — Ale w tej sytuacji jakoś to za mało. Żeby wygrać, nie możesz lekceważyć przeciwników, ale jak masz ich rozpracować, jeśli nawet nie wiesz, kim są?
— Znam swoje rodzeństwo. — Carven westchnął z irytacji i utkwił wzrok w idącym przed nim mężczyźnie. Próbował liczyć stopnie, ale pokonali ich tyle, że mu się to znudziło. — Niczym nie mogą mnie zaskoczyć.
— Oni są twoim najmniejszym zmartwieniem — mruknął Anvassier, gdy wyszli w końcu na korytarz. Strzegąca go brama była otwarta, podobnie jak dwie następne znajdujące się na rozwidleniach dróg.
— To kim powinienem się martwić?
Carven przyłożył dłoń do piersi, jakby dzięki temu narastający ból w klatce miał zelżeć. Niemalże czuł pod opuszkami palców walące serce. Nie podobał mu się ten niekończący się labirynt niewiadomych, tajemnic, zawoalowanych gróźb i ostrzeżeń. Brnął przez niego niczym szukający drogi ślepiec, liczący na szczęście lub łaskę przypadkowo spotkanych osób. Jak długo mógł jeszcze funkcjonować w uzależnieniu od innych? Potrząsnął głową, nie mógł teraz o tym myśleć. Musiał się skupić, gdyż rozproszony popełni błąd, na który w zaistniałych okolicznościach nie mógł sobie pozwolić.
— Przeczytałeś kiedyś testament ojca? — zapytał niespodziewanie Anvassier, zatrzymując się przed ciężkimi, okutymi metalem drzwiami. Carven zmarszczył brwi, ale przytaknął. — Dokładnie? Każde zdanie?
— Nie — przyznał niechętnie. Nawet przez myśl mu nie przyszło, by to uczynić. Nie chciał, by go ojciec zza grobu pouczał.
— List, który dla ciebie zostawił, zapewne przeczytałeś równie skrupulatnie? — Lakonicznie uniósł dłoń, znał odpowiedź na to pytanie. — Od tego zacznij, przyślę ci do pomocy moją córkę. Ona zna się na tym prawnym bałaganie. Doradzi ci. — Carven chciał odmówić, ale mężczyzna niewzruszenie mówił dalej: — Twój ojciec był oszustem, kryje się tam więcej, niż przypuszczasz.
— Więcej warunków? — jęknął Carven. Panicznie rozejrzał się po korytarzu, w którym się znaleźli, jakby liczył, że ktoś temu zaprzeczy. Nikt jednak się z tym nie spieszył… nikogo więcej tam nie było.
— Możliwe. — Niedbale wzruszył ramionami. — Albo więcej podpowiedzi. Zrób to.
Verhmar przewrócił oczami. Błękit jego oczu zasnuły ciemne chmury gniewu. Nienawidził, gdy ktoś mu rozkazywał, zwłaszcza ktoś obcy, ale kiwnął twierdząco głową, uznając, iż ostatecznie nie była to najgłupsza rada, jaką zdarzyło mu się w życiu usłyszeć. Niegdyś doradzał mu Kieran i jak na tym wyszedł? Nic gorszego już nie mogło go spotkać.
— I zacznij zadawać pytania — mruknął Anvassier. Przekręcił klucz w zamku. — Właściwe pytania, skierowane do właściwych osób, a nie będzie tak bolało, gdy upadniesz. I pamiętaj, wokół ciebie dzieje się więcej, niż jesteś w stanie dostrzec.
Wstępujący na twarz Carvena wyraz bezbrzeżnego zdumienia był jedyną odpowiedzią, na jaką było go stać w tamtym momencie. Wszystkie jego myśli zaginęły w szerzącym się w głowie chaosie. Drgnął, ale nie mógł się poruszyć, spętany niekończącym się łańcuchem spostrzeżeń przemykających przez jego umysł. Anvassier wyraźnie przed czymś… kimś go ostrzegał. Kimś, kto równie mocno co jego rodzeństwo życzył mu porażki. Ale kto to był i czym Carven mu zawinił? Czy do końca życia miał pokutować za grzechy swojego ojca? Cierpieć tylko dlatego, że nazywał się Verhmar?
Złoto.
Carven musiał sobie przypomnieć, dlaczego to robił, dlaczego jeszcze nie zrzekł się wszystkiego i w końcu dlaczego nie mógł zrezygnować. Nie pozwoli tym parszywcom zwyciężyć i zagarnąć cały majątek dla siebie. Nie pozwoli! Nie dostaną od niego nawet złamanego liminga, a na powierzone im stanowiska znajdzie wiernych mu zastępców — musiał istnieć sposób, aby obejść testament i to osiągnąć. Carven nie dopuszczał do siebie innej możliwości, po prostu była zbyt przerażająca, by nad nią rozmyślać.
Skrzypnięcie zawiasów zakłóciło dryfowanie Verhmara po niespokojnym morzu wątpliwości i przywróciło go do rzeczywistości. Niepewnie spojrzał przez utworzoną między uchylonymi drzwiami a framugą szparę. Skąpane w żółtawym blasku otoczenie wyglądało na spokojne i uśpione, mimo to ucisk w jego żołądku się nasilił. Jednak to strach nie przed tym, co na niego czekało po drugiej stronie przejścia, go paraliżował, lecz przed tym, co czekało na niego w przyszłości.
Chłodny podmuch wiatru przyjemnie musnął jego policzki. Carven głęboko zaciągnął się świeżym powietrzem i niespiesznym krokiem wyszedł na zewnątrz. Przymrużył powieki, oślepiony blaskiem słońca przebijającego się przez ciężkie, szare chmury. Zbierało się na deszcz. Carven nie znosił takiej pogody, nie znosił, gdy strużki wody wlewały mu się za kołnierz, przylepiały ubranie do ciała i przemaczały buty. Zwykle opady przeczekiwał pod dachem przyzwoitej karczmy, umilając sobie czas grą w karty albo kości, popijając swój ulubiony trunek lub zabawiając jakąś urodziwą pannę. Tym razem jednak był tak sponiewierany, że aż zaczął się sobą brzydzić. Liczył, że niebo, widząc, w jak uwłaczającym stanie się znajdował, uroni nad nim kilka łez i zmyje z niego brud, zaschniętą krew i smród lochów.
Carven rozejrzał się po otoczeniu, raczej w mimowolnym odruchu niźli z ciekawości. Znajdował się u podnóża zamku na niewielkim, wyłożonym kamieniem placyku, zastawionym wozami. Nieopodal biegła wąska droga zakręcająca w stronę bramy miasta. Carven zerknął za siebie na zostawione za plecami drzwi, uświadamiając sobie, iż musiało to być jakieś przejście gospodarcze, skąd odbierano przywożone do Artengen dostawy. Nie miał pojęcia, jakim sposobem dotarł tutaj z lochów — przeszli tyle korytarzy, zakrętów, schodów, że nie był w stanie odtworzyć w głowie przebytej trasy — ale to nie miało dla niego znaczenia. Liczyło się jedynie to, że wreszcie był wolny.
Po drugiej stronie placu czekały trzy osiodłane wierzchowce, lecz tylko dwa z nich miały jeźdźców. Carven przypuszczał, że jeden koń był przeznaczony dla niego, ale kim byli jego towarzysze? Czyżby to była ta wyznaczona przez króla dwójka, o której wspominał Anvassier? Okrywające postacie płaszcze z kapturem zasłaniały ich oblicza, utrudniając określenie, z kim młody Verhmar miał nieprzyjemność się spotkać. Westchnął, zbyt zmęczony, by irytować się decyzją monarchy, skazującą go na męczącą obecność starszego brata, i skierował się w stronę oczekujących osób.
— Nie spieszy ci się szczególnie — odezwał się jeden z jeźdźców. Carven przeklął. Wyłaniająca się spod kaptura uśmiechnięta, znajoma gęba potwierdziła jego obawy. — Możemy wrócić później, jeśli wolisz.
— Świetny pomysł — burknął ponuro. Czuł, że opuszczają go siły, musiał się zatrzymać, by nie upaść. — Z tą różnicą, że możecie nie wracać wcale.
— Jakoś nikt inny nie był chętny, żeby cię odebrać — odparł beztrosko Kieran. Przyzwyczaił się do ciepłych powitań Verhmara i jego gburowatego zachowania. — Bierz, co dają, bo możesz nie mieć nic.
— To wolę nie mieć nic.
— Potrzebujesz nas. — Druga zakapturzona postać zwinnie zeskoczyła na ziemię. Wyciągnęła dłoń w stronę Verhmara. — Potrzebujesz mnie.
— Jeśli poczuję się samotny, zacznę gadać sam do siebie. — Strącił kaptur z głowy przybysza, odsłaniając urodziwą twarzyczkę Mai. Nawet nie był zdziwiony widokiem dziewczyny; jej nachalność stawała się irytująca. — Nie potrzebuję kolejnej gęby do wykarmienia.
— Nie chcę twoich pieniędzy. — Mai uśmiechnęła się figlarnie, niezrażona oschłym tonem mężczyzny. — Mam swoje.
— Czego chcesz?
— Zabierz mnie ze sobą, to się przekonasz. — Wdzięcznie wzruszyła ramionami, odrzucając splecione w warkocz złote włosy na plecy. — Nie pożałujesz.
— Nie pożałuję, bo ja już żałuję, że w ogóle cię spotkałem. — Obrzucił dziewczynę rozdrażnionym spojrzeniem. Nie zamierzał z nią grać na zasadach, których nie rozumiał. — Co na to twój ojciec?
— Nie wiem, chcesz, to go zapytaj, ale nie obiecuję, że nie oskarży cię o porwanie.
— W takim razie odpowiedź jest oczywista — mruknął Carven. — Potrzebuję jego przychylności bardziej niż ciebie. Wysłałem list do tego starego dziada, Isharda, ale bez poświadczenia twojego ojca nie uzna zadania jako zaliczone.
Wyminął Mai i podszedł do wolnego wierzchowca, wbijając wzrok w jego grzbiet, jakby dzięki temu miał pojawić się w siodle. Nie sądził, by był w stanie tam wejść o własnych siłach.
— Pojadę z tobą. — Mai niemal natychmiast znalazła się przy nim. Błąkający się na jej ustach przebiegły uśmiech nie wróżył niczego dobrego. — Inaczej nie dostaniesz tego. — Posunęła pod twarz Verhmara swoją dłoń, na której leżała moneta. — Mam twoje złoto. Chcesz je, to zabierz mnie ze sobą. Więc co powiesz?
Carven zerknął na Kierana, lecz ten w odpowiedzi jedynie wzruszył ramionami, zawrócił wierzchowca i poprowadził go w stronę drogi, zostawiając ich samych. Carven westchnął. Czuł, że nie powinien się zgadzać. Czuł, że Mai przysporzy mu tylko problemów. Czuł to! Ale jaki miał wybór? Potrzebował tych pieniędzy, nawet nie tak dla siebie, jak do unormowania sytuacji w Edreshu. Bez złota był nikim. Powiedział więc tylko:
— Nie zostawaj z tyłu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top