Rozdział Trzeci 2/2

Andrzej nie przypuszczał, jak łatwo przyjdzie mu dostosowanie do warunków partyzanckich. Od trzech tygodni, jeśli by liczyć od nocnej ucieczki przed branką, spał w lasach, z garstką przyjaciół, żywił się byle czym i marznął całymi nocami, ale chyba nie był nigdy szczęśliwszy.

Adrenalina związana z nieustanną walką o przeżycie napełniała jego ciało kolejnymi falami euforii. W chwilach zmęczenia przypominał sobie, że przecież walczy o wolną ojczyznę, a to dodawało mu sił. Bił się ramię w ramię z przyjaciółmi z dzieciństwa, z towarzyszami, z którymi łączyły go więzy jeszcze silniejsze niż krew, bo ich serca splatało to samo pragnienie — sen o wolnej Polsce.

I tylko ukochanych kobiet mu brakowało. Czasem łapał się na tym, że chętnie by się pochwalił matce, jak dzielnie walczy za ojczyznę, pośmiał z Celi i jej głupiutkich poglądów zanadto zbliżonych do tego, co mówiła Narcyza Żmichowska. Przede wszystkim jednak ciągle marzył o gładkich dłoniach Ireny gładzących go po włosach i o jej słodkich pocałunkach. Gdyby tylko mogła tu być... Ale musiał przetrwać tę chwilową rozłąkę, by wywalczyć wolną Polskę dla ich dzieci i wnuków. W myślach już widział, jak sadza sobie na kolanach małego chłopczyka, któremu opowiada o swojej heroicznej walce o to, by mogli wszyscy żyć w wolnym kraju.

Najbardziej lubił wieczory, kiedy mieli krótki czas, by odpocząć przy blasku skwierczącego ogniska, o ile nie istniało niebezpieczeńtwo, że Rosjanie ich wytropią i zaatakują. Ten wieczór należał do kategorii tych spokojniejszych, kiedy mogli choć przez chwilę zaznać wytchnienia i pożartować wśród okropieństwa, które ich otaczało.

Wiał lekki, mroźny wietrzyk, który smagał delikatnie ich policzki. Na ciemnym, bezchmurnym niebie, gładkim niczym atłas, jaśniał okrągły księżyc, rzucający srebrzystą poświatę na wszystko dookoła, jakby nad lasem przeleciały wróżki i obsypały go magicznym pyłem. Ognisko trzaskało wesoło, a jego pomarańczowe płomienie ogrzewały nie tylko ciała, ale i serca chłopców z Grochowa.

— No, to teraz mogę wreszcie przeczytać list od Ireczki — oświadczył Andrzej i wyprostował nogi, otulając się grubym futrem.

— Skąd ty masz list od Irki? — zdumiał się Jasiek. — Przecież to graniczy z cudem!

— A no moja Ireczka to się zna na rzeczy, wiedziała, komu przekazać, żebym ja dostał.

To rzekłszy, z rozkoszą rozerwał kopertę, niemal jakby całował Irenę, a nie tylko trzymał w dłoniach papier zapisany jej pismem.

— Napisała coś o naszej mamie? — zapytał Sławek, trącając brata w ramię. — Bo Romuś już tęskni.

— A jest coś o mojej mamie? I o Celi? — Janek spojrzał na przyjaciela z ciekawością.

Andrzej zdziwił się na wzmiankę o siostrze, nie dał jednak tego po sobie poznać.

— Czekajta no, chłopaki, zaraz zobaczymy. Irka mówi, że dostała tylko jeden mój list. Wasza mama była na mnie zła, bo napisałem tylko o Sławku i myśli, że Romkowi coś się stało. — Popatrzył na braci Sobolewskich.

Sławek ściągnął czapkę brata i zmierzwił jego włosy.

— Ej, nie rób tak, baranie jeden! — zżymał się Romek. — Chcesz, żeby mi uszy odmarzły?

— Romuś, Romuś, maminsynuś nasz, patrz, jak to mamusia się martwi. Ja się tam jej nie dziwię, bo to takich dzieci to się nie powinno na wojnę wysyłać!

— Sam jesteś dziecko...

— Ej, nie kłóćcie się tam, bo inni też czekają na wiadomości — wtrącił się Gienek. — Jest coś o moich siostrach?

— Są złe, że żeś stracił broń.

— E, tym babom to nigdy nie dogodzi. — Machnął dłonią i ugryzł przyschnięty kawałek chleba, który trzymał w kieszeni płaszcza od rana.

— Irka pisze, że Cela przychodzi codziennie do twojej mamy, Jasiek. Dziwne, nie?

Jasiek wzruszył ramionami.

— Czemu, są w trudnej sytuacji, to się wspierają. Miło z jej strony.

Andrzej prychnął cicho i wrócił do lektury listu. Kolejne akapity przeznaczone były już tylko dla niego. Irena pisała w nich o swojej miłości i tęsknocie, rzeczach tak banalnych, wytartych ze starości i wymiętych przez tyle ust, że dawno powinny stracić już swój urok, lecz dla każdej pary zakochanych zawsze nęcących i tak świeżych, że nie potrafiły się im znudzić.

Suchy trzask gałęzi wyrwał go ze słodkiego zamroczenia miłością. Wsunął list za koszulę i zerwał się z miejsca. Chwycił leżący obok karabin w ręce i rozejrzał się dookoła. Jego przyjaciele postąpili tak samo. W głuchej ciszy nocy słyszeli tylko swoje oddechy świszczące ze strachu. Spoglądali po sobie, jakby chcieli się upewnić, czy towarzysze też coś słyszą, lecz nic nie zdawało się nie zagłuszać ciszy. Ich oddechy uspokajały się powoli, zaczęły ze sobą harmonizować w pełnym spokoju wytchnieniu. Ich mięśnie powoli się rozluźniały, a ciała przechodziły w stan spoczynku.

Wtem rozległy się kolejne szmery. Stawały się coraz głośniejsze, jakby ktoś trząsł świerkami otaczającymi obozowisko. Do tego doszło szuranie ciężkich buciorów po śniegu. Andrzej poczuł, jak krew w jego żyłach zaczyna wrzeć. Wiedział, kto się zbliża.

— Broń w gotowości! — krzyknął.

Jasiek, Romek i Sławek wzięli karabiny w dłonie i ustawili się, gotowi do strzału. Gienek chwycił przytroczoną do pasa szablę i wysunął ją groźnie przed siebie. Ich serca przyśpieszyły. Żarliwe pragnienie walki o ojczyznę wygrywało na strunach ich dusz pełną ognia symfonię, a ich serca drżały w patriotycznym crescendo.

— Za Polskę — szepnął Andrzej.

Zza drzew wypadła na nich czereda Rosjan ze śmiertelnym okrzykiem na ustach. Mięli na nich najstraszliwsze przekleństwa i obelgi, jakby byli szatanami, którzy wylęgli z piekła, lecz towarzysze pozostali na nie głusi. Ręce drżały, układając się na spustach, oddechy świszczały, serca podskakiwały ze strachu.

— Już! — krzyknął Jasiek.

Rozległa się kanonada strzałów. Stal zaśpiewała, proch otoczył okolicę chmurą, opadając na ziemię niby śnieg. Przekleństwa, pełne boleści okrzyki, jęki i rzężenie otoczyły przyjaciół gęstą chmarą. Strzelali wpół na oślep, sugerując się tylko tym, czy wciąż słyszą pełne wściekłości głosy Rosjan.

Aż nagle dookoła zapanowała głucha cisza. Rozejrzeli się dookoła siebie. Andrzej wziął głęboki oddech, widząc dziesięć trupów Rosjan leżących u ich stóp. Jeden, ten najbliżej niego, miał przestrzeloną czaszkę, która roztrzaskała się, uderzając o ziemię. Odwrócił wzrok, widząc resztki tego, co z niej zostało.

— Jędrek, w końcu, twój pierwszy Rosjanin! — Jasiek poklepał go po plecach, lecz do Andrzeja te słowa docierały jakby spoza świadomości.

Stał oniemiały i wpatrywał się w puste oczy swojej ofiary.

Ofiary.

Ofiary.

Pierwszy człowiek padł z jego ręki. Jego własna ręka, do tej pory czyniąca tyle dobra, wyrządziła komuś krzywdę. Był zdolny dać życie i w tej roli chciał się niedługo spełniać, lecz zamiast tego to życie odbierał.

Odebrał komuś życie. Młodemu chłopcu takiemu samemu jak on. Może i ten biedny, rosyjski młodzieniec miał za jakiś czas się ożenić. Może i on miał narzeczoną, która czekała na niego w domu, mając nadzieję, że wróci jak najszybciej i złoży pocałunek na jej wygłodniałych ustach. Tak jak pragnęła tego Ireczka. A teraz on odebrał komuś tę szansę. Przez niego jakiejś matce złamie się serce, przez niego jakaś narzeczona przywdzieje żałobę, której być może już nigdy nie zdejmie.

Bo nacisnął spust karabinu.

Puste, bezdenne oczy patrzyły na niego bez uczuć. Zniósłby jeszcze wyrzut, zniósłby złość, rozpacz, nawet nienawiść, ale ten brak jakichkolwiek uczuć uderzał go dużo bardziej. Ten młodzieniec zginął nagle, nieprzygotowany na spotkanie ze śmiercią, która złożyła na jego ustach gwałtowny, choć lodowaty pocałunek odbierający nadzieję.

Brzydził go widok roztrzaskanej czaszki, z której wylewała się krew z resztkami mózgu, bladej jak papier twarzy, którą poznaczyły czerwone krople posoki, włosów zlepionych w ohydną masę pełną płynów, których nazw wolał nie znać, lecz nie mógł oderwać wzroku od tej obrzydliwości, której był sprawcą.

Coraz bardziej kręciło mu się w głowie, a płuca ciążyły, jakby ktoś położył na nich ciężki kamień. Nogo odmawiały posłuszeństwa. Nagle upadł, jakby ktoś w jednej chwili odjął mu wszystkie siły, a ciężkie powieki opadły na oczy.

Zapadł w stan dziwnego odrętwienia. Balansował na granicy snu i jawy, łapiąc desperacko oddech. Raz słyszał Jaśka krzyczącego, by się obudził, bo trzeba przenieść obozowisko i pogrzebać trupy, to słyszał tylko szelest wiatru przemykającego między gałęziami drzew niczym złodziej, by potem w uszach dźwięczał mu głos Ireny mówiącej, jak bardzo go kocha.

Aż nagle przed oczyma stanęła mu łagodna twarz ojca z jego dobrotliwymi oczyma i płowym wąsem, pod którym malował się zawsze ogromny uśmiech. Zdawało mu się, że ojciec stoi na łące za domem, otoczony przez różnobarwne kwiaty. Pochylał się nad czymś, wskazując na zarośla. Obok niego zaś pałętał się mały chłopiec o złotej czuprynie, ciekawsko spoglądający na każdy kwiatek wyrastający ku niebu i każde żyjątko pełzające po ziemi.

Podszedł do niego w podskokach, szczęśliwy, że mógł w końcu spędzić czas z tatusiem. Tatusiem, wielkim bohaterem, który na co dzień zwalczał podłego zaborcę, znalazł czas dla swojego synka.

— Co tam trzymasz, tatusiu? — zapytał z zaciekawieniem.

— Spójrz, synku, to ptaszek, który coś sobie zrobił.

— Czy on ma złamane skrzydełko?

— Być może — rzekł pełnym smutku głosem ojciec.

— To co powinniśmy z nim zrobić? Mamusia mówi, że takim zwierzątkom trzeba skracać cierpienie.

— Nie wolno, Andrzejku. Nie, jeśli wciąż istnieje nadzieja, że uda mu się z tego wykaraskać.

— Ale to tylko ptaszek, ich jest tysiące.

— Ludzi też jest tysiące, czy to znaczy, że twoje czy moje życie może zostać przerwane, bo jest wielu innych nam podobnych?

Andrzejek zasępił się. Mama pewnie powiedziałaby, że tak. Zawsze tak mówiło, kiedy szło o kury, kaczki, krowy... Może na temat ludzi miała podobne zdanie, choć niczego nie mógł być całkowicie pewien. Ale skoro tatuś o to pytał, odpowiedź musiała być odwrotna.

— Chyba nie.

— Na pewno nie, kochanie. To Bóg powinien decydować o życiu i śmierci, nie ludzie. Możemy dopomóc życiu, ale nie powinniśmy podawać ręki śmierci. Nawet życie takiego maleńkiego ptaszka jest cenne, bo jest Bożym darem. Tak jak życie każdego człowieka, nawet naszego wroga.

Andrzej wyrwał się gwałtownie z letargu, krzycząc głośno. Ojciec kłamał. Podle kłamał. Sam przecież odbierał życie wrogom, choć on wtedy jeszcze nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Był na to zbyt niewinny. I choć przez lata karmił się wizjami walki z zaborcą i zadawania śmierci, to wciąż zachowywał tę niewinność w sobie, bo nigdy nie wcielił ich w życie.

Niewinność tę postradał tego strasznego lutowego dnia, gdzieś pośrodku guberni płockiej. Utonęła w kałuży czerwonej krwi wroga. Pomścił Polskę, lecz utracił człowieczeństwo. 


Jest i druga połowa rozdziału. Generalnie ja tragicznie zawsze piszę sceny dynamiczne, z bronią itp., więc wszelki feedback na ten temat mile widziany. Choć tu akurat te sceny i w ogóle tło historyczne nie będą kluczowe. Są potrzebne, ale mnie marzy się tu dekonstrukcja mitu powstańczego, mesjanizmu, może nawet i patriotyzmu, wyłamanie się z tej naszej chwalebnej narracji straconych powstań. Nie neguję poświęcenia naszych bohaterów, więcej, podziwiam ich całym sercem i mam ciarki, kiedy myślę o ich czynach, ale w całym patriotyzmie potrafię postawić pytanie, czy to wszystko miało sens. I często je stawiam, także tutaj. Czy czynię to słusznie, musicie ocenić sami. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top