Rozdział Jedenasty

— Za długo ich nie ma... — westchnął Jasiek, patrząc na Potockiego. — Musimy coś zrobić.

— Ale co my możemy? Wysłać kolejnych w ślad za tymi, którzy zaginęli, i stracić czterech mężczyzn zamiast dwóch?

— Andrzej i Gienek to nasi przyjaciele od dzieciństwa, z jednej wsi. Grochowiacy trzymają się zawsze razem, proszę pana, i nigdy się nie porzucają na pastwę losu — dodał Sławek, patrząc nań butnie.

Żaden z nich nie zamierzał odpuścić Potockiemu. To on wysłał Andrzeja i Gienka na misję i to on był odpowiedzialny za ich ewentualną krzywdę. Gdyby rzekł im, że mają zostawić przyjaciół, nie przejmować się ich losem, straciłby cały szacunek, jaki do niego mieli, a był on naprawdę spory. W każdej chwili mógł jednak prysnąć niczym bańka mydlana.

— Wysłałem już Alka Jankowskiego na zwiady, poczekajmy na niego. Wiem, że się o nich martwicie, chłopcy, ale sami wiecie, jak teraz wygląda rzeczywistość.

Wiedzieli aż za dobrze, Jasiek jednak nie uważał, aby to w jakikolwiek sposób zwalniało ich z wierności przyjaciołom do samego końca. Prędzej oddałby się w ręce Rosjan niż zaniechał poszukiwań przyjaciół. Polska była ważna, ale nie aż tak jak Andrzej i Gienek. Wolałby życie w zniewolonym kraju, takie jakie wiódł do tej pory, u boku najwierniejszych druhów, niż wolną Polskę bez nich.

Wtem między nich wpadł zdyszany Alek. Jasne włosy otaczające jego delikatną, niemal kobiecą twarz, podskakiwały na wszystkie strony. Przystanął, by złapać oddech. Czekali w napięciu, jakie informacje ma do przekazania, choć jego pełne strachu i rozpaczy oczy mówiły niemal wszystko. Stało się coś złego. Co dokładnie nie stanowiło już wielkiej różnicy.

— Co z Andrzejem i Gienkiem? — Jasiek nie zamierzał czekać na odpowiedź.

Alek popatrzył na nich mętnym wzrokiem, zaciskając usta, jakby wieści były tak straszne, że nie chciał się nimi podzielić.

— Z Gienkiem nie wiem... — westchnął. — A Andrzeja ruskie zgarnęły na komisariat.

— Boże! — wykrzyknął Sławek. — Ten tu niedaleko?

Alek pokiwał głową.

— Nie wiem, czy chcą z niego coś wyciągnąć czy co, może dawno nie zabijali i mają potrzebę się poznęcać. Bóg jeden wie, co oni mają w tych chorych głowach.

— Boga nie ma — westchnął z bólem Jasiek. — Nie ma, skoro do tego dopuścił! A Gienek, biedny Gienek? Czy zbiegł? A może już po nim? Boże, w jaką stronę ten nasz świat skręcił! Sławek, zbieraj się, musimy iść go odbić.

— Nigdzie nie pójdziecie — przerwał im brutalnie Potocki. — Straciłem dwójkę znakomitych ludzi, nie mogę sobie pozwolić na kolejne straty.

— Czy pan ma serce? — krzyknął Sławek.

Po policzkach popłynęło mu kilka łez, które po chwili przeistoczyły się w wartki strumyk przemywający jego lico z kurzu i brudu. Przygryzł mocno usta, by nie płakać, aż za mocno, bo puściła mu się z nich strużka krwi.

Józef Potocki spojrzał na nich surowo, lecz widać było w jego oczach pierwiastek smutku, drobny, ledwo widoczny, ale wciąż obecny, jakby trzymał się tam resztkami sił, których wszystkim już brakowało. Nawet dowódcy.

— Myślicie, że mówię to z lekkim sercem? Oni obaj są mi drodzy, jak każdy mój żołnierz. Jesteście jakoby moimi dziećmi, ja jestem za was odpowiedzialny, dbam o was, jak mogę, choć i często jestem zmuszony was karać. Moje własne dzieci są daleko ode mnie, bezpieczne w Paryżu, z moją żoną, ale mam tutaj was. Każdego kocham jak syna, każdego znam z imienia, każdego staram się choć odrobinę poznać. Czasem słucham o waszych żonach, ukochanych, matkach, dzieciach. Dzielicie się ze mną cząstkami swojego życia, stajecie się mi bliscy tylko po to, żebym na koniec patrzył, jak umieracie jeden po drugim. Nie wiem, ilu już straciłem. Samych dobrych, uczciwych chłopców. Jest nas coraz mniej, a musimy przetrwać jak najdłużej, bo oni nasyłają na nas kolejne hordy, podczas gdy my nie mamy skąd wyglądać pomocy. Nie mogę sobie pozwolić stracić dwóch tak silnych, walecznych chłopców.

Sławek skulił głowę ze wstydem. Jego słowa dowódcy najzupełniej przekonały i nie zamierzał się spierać.

— Rozumiem pana i przepraszam — szepnął. — Przepraszam.

Jasiek też pojmował, jakimi pobudkami kierował się Potocki, lecz serce jątrzył mu ból tak wielki, że przyćmiewał przeważający do tej pory nad emocjami umysł. Sprawy zaszły za daleko, by mógł kierować się jedynie rozsądkiem. Tu już nie chodziło o chłodną logikę, o dostarczenie wiadomości, o zdobycie przyczółka Sprawa szła o jego najlepszego przyjaciela, jedną z najdroższych jego sercu osób. Tu nie było miejsca na rozsądek.

— Ja też pana rozumiem — rzekł — tyle że tu jest jeszcze inna rzecz, tu nie o Polskę idzie, a o więzy przyjaźni. Ja sobie nie wybaczę, jeśli tak zostawię ich obu, Andrzeja i Gienka, na pastwę losu. Czy pan sobie wyobraża, że jeśli pan nam nie pozwoli pójść, do końca będziemy musieli żyć ze świadomością, że nie pomogliśmy przyjaciołom, gdy nas najbardziej potrzebowali? Że przyjdzie mi prosić o rękę siostry Andrzeja, patrząc w oczy ich matce z wiedzą, że nie zrobiłem wszystkiego, co w mojej mocy, żeby uratować jej syna? Jak Sławek ma iść do matki Gienka oświadczać się o rękę jego Julci? No jak? Oni mogą nawet już nie żyć, ale my dla spokoju sumienia musimy tam pójść, panie Potocki. I nie wiem, jak Sławka, ale mnie nic pańskie zakazy nie obchodzą. Pan mnie może nawet skazać na śmierć za dezercję, ale ja pójdę, bo sobie tego inaczej nie wybaczę.

Potocki patrzył na niego wciąż surowo, ale i z podziwem. Niemal nie mrugał, jakby nie chciał wierzyć, że Jasiek naprawdę to wszystko powiedział, że naprawdę był gotów sprzeniewierzyć się wszystkiemu, byle tylko podjąć próbę ratunku przyjaciela. A potem w jego oczach zalśniło kilka łez. Nie popłynęły mu po policzkach, lecz zwyczajnie zastygły na zielonych jak łąki tęczówkach, tworząc niby to dwa zwierciadła bólu. Wyciągnął przed siebie dłoń, mechanicznie, jakby nie miał nad nią kontroli, i położył ją na ramieniu Jaśka. Zacisnął ją mocno na kościstym, wychudzonym barku, aż Jasiek skrzywił się z bólu.

— Synu, jaki z ciebie jest wierny druh... Gdyby każdy z nas miał przy sobie takiego, świat byłby o wiele piękniejszy. Że też jeszcze w tym całym brudzie i ohydzie zła, które nas otacza, zachowałeś tak czyste, dobre, pełne miłości serce. Nie chcę wam pozwalać, bo musiałbym tak uczynić z każdym, kto by mnie o to poprosił, lecz rzecz w tym, że żaden z waszych druhów jeszcze tego nie uczynił... Żaden nie był gotów ruszyć na pomoc swemu przyjacielowi wbrew wszystkiemu. Więc idź, Jasiek, i ty też, Sławek, jeśli taka wasza wola. Tylko wróćcie, błagam was. Potrzeba nam ludzi o mężnych i kochających sercach w tych strasznych czasach.

*

Andrzej nie miał nawet siły się szamotać, gdy wrogowie prowadzili go na posterunek, obrzucając najgorszymi wyzwiskami. Był głuchy na te straszne przekleństwa rzucane mu na głowę, na pełne nienawiści i jadu docinki, na szarpanie, kopanie i plucie. Nie obchodziło go to. Nie w obliczu śmierci przyjaciela, która wciąż otumaniała mu umysł. Nie w obliczu zła, które dotykało ich wszystkich. Mógł znieść te zniewagi, skoro jego przyjaciele cierpieli męki i katusze na polu bitwy, tracili kończyny, wzrok, a nawet i rozum, konali w smrodzie i brudzie.

Kiedy dowleczono go na posterunek, od razu brutalnie wrzucono go do celi. Dostał metalowy kubek zimnej wody i dwie kromki czerstwego chleba, które z apatią zjadł. W areszcie śmierdziało, a z nędznego siennika na łóżku wychodziły robaki, lecz nie przejmował się tym. Wiedział, że nie zostanie tu długo. Że pewnie zaraz go stąd brutalnie wyrwą i skopią na śmierć. Nawet go to nie przerażało. Bo dlaczego akurat on miałby przeżyć, skoro Gienek i Romek zginęli, dlaczego akurat on miałby być tym, który wydostanie się z tej katastrofy cało i wróci do ukochanej żony, do jej ciepłego ciała i czystego łóżka. Nie był nikim specjalnym, by to jemu przypadł ten zaszczyt. Czy umiałby w ogóle wtedy żyć? Czy nie zjadłyby go wyrzuty sumienia, że on rozkoszuje się małżeńskim życiem, podczas gdy jego przyjaciele obracają się w proch w leśnych mogiłach? I czy w ogóle potrafiłby być jeszcze dobrym mężem? Nie wierzył, że znalazłby w sobie wystarczające pokłady dobra i czułości, by mógł jeszcze być dobrym mężem dla Ireny, by potrafił oddać się jej z taką ufnością, by potrafił ją otoczyć opieką i delikatnością, które jej się należały, po tym jak uległ takiemu zezwierzęceniu. Czy umiałby znów zasnąć w wygodnym łóżku, z ukochaną przy boku i pełnym żołądkiem, nie musząc się martwić, czy jutro też położy się do snu.

Nie zasługiwał na to wszystko. Bo dlaczego on a nie inni? Dlaczego on akurat miał ujść z tego cało, bez żadnych ran? Każdy z nich miał swoją porcję cierpienia do zniesienia, jego akurat nadeszła.

Wyrwali go brutalnie z celi jakiś czas później, może godzinę, może dwie, nie wiedział. Dwóch żołnierzy wzięło go pod bary i zaprowadziło do małej, ciasnej klitki, w której stały tylko dwa krzesła i stół, za którym siedział niski, szczupły mężczyzna o twarzy przypominającej pysk szczura. Andrzej ledwo powstrzymał się od śmiechu na ten widok. I ten śmieszny, pokraczny człowieczek miał być jego katem! Cóż za ironia!

Usadzono go na drugim krześle. Żołnierze stanęli po obu jego stronach, niby gwardziści broniący swego króla, z tym że ci zadanie mieli zgoła inne. Więcej ludzi nie wypatrzył. Może czaili się gdzieś w innych pomieszczeniach, a może ruszyli do walki, a tych trzech obsadzono tu tylko w razie jakichś szczególnych okoliczności, którymi okazało się jego pojawienie w okolicy.

— Tym nam tjepjer wsio pagawarisz — odezwał się niskim, surowym głosem szczurzy człowieczek. — Dlja kogo byli eti pisma?

— Powinniście wiedzieć, skoro najwyraźniej już od jakiegoś czasu mnie śledziliście — prychnął Andrzej.

Na taką odpowiedź doczekał się kopnięcia ciężkim buciorem w kolano. Kości mu zatrzeszczały. Zdusił w sobie jęk. Nie mógł pozwolić na to, by te potwory widziały jego słabość.

— Gawari pa ruski — zażądał mężczyzna, lecz Andrzej nie miał zamiaru spełniać tego rozkazu.

— Nie będę używał waszego parszywego języka. Nie wiem, do kogo były te listy, nic mnie to nie obchodzi, zresztą nawet nam nie mówią, żebyśmy nikogo nie wydali, jakby nas kto złapał. Wiecie o tym dobrze. — Uśmiechnął się bezczelnie, chcąc go sprowokować.

Wiedział, że i tak pewnie go zabiją, że nie ma dla niego ratunku. A dużo przyjemniej byłoby umierać z myślą, że się przed śmiercią dało we znaki tym ruskim śmieciom.

Szczurzy człowieczek wydał z siebie pełen niezadowolenia pomruk, a oczy zapłonęły mu nienawiścią. Drugi z dryblasów wymierzył mocny cios w szczękę Andrzeja. Złapał się za żuchwę, patrząc z pogardą na agresora. Przesunął językiem w bolące miejsce, aż poczuł ciepłą krew sączącą się z dziąsła. I ząb, który mu wybito. Wypluł go razem z krwią na podłogę, by przez przypadek się nim nie zadławić, wywołując przy tym salwy śmiechu u oprawców.

— A pagawarisz nam, szto bylo w etich pismach? Kto ciebie s nimi wyslal?

— Nic wam nie powiem, wy ruskie kurwy! Możecie mnie ubić, ale ja swoich nie wydam!

Krzyknął tak głośno, że poczuł, jak rozdziera mu się klatka piersiowa, z całych swoich nadwątlonych sił. By zademonstrować polską niezłomność, swą wierność druhom i opór wobec zaborcy. By pokazać, że jest od silniejszy, mocniejszy, że nie ugnie się, choćby nie wiadomo co z nimi robili.

Kiedy umilknął, w pomieszczeniu przez chwilę panowała cisza. Szczurzy człowieczek patrzył na niego z okrutną satysfakcją, a jego czerwona, opita twarz wyglądała coraz bardziej przerażająco. Zerknął to na jednego, to na drugiego dryblasa, lecz ci tylko uśmiechali się karykaturalnie. Aż nagle zerwali go z fotela i zrzucili na podłogę. A potem nie było już nic poza kopniakami, razami wymierzonymi z pięści, szarpaniem, przekleństwami i rozdzierającym wszystkie członki Andrzeja bólem. Nad tym wszystkim unosił się szaleńczy śmiech szczurzego człowieczka, który ustał dopiero, gdy ciężkie powieki Andrzeja opadły na jego opuchnięte oczy.

*

Cela nie mogła znieść tego, co się w ostatnim czasie działo. Ani Andrzej, ani Jasiek nie wysyłali do domu listów, Irena codziennie przychodziła do jej matki płakać nad tym, że nie będzie miała dziecka, choć tak bardzo by tego pragnęła, a nią nie interesował się nikt. Jakby ona wcale nie cierpiała. Jakby jej brat i ukochany wcale nie walczyli, jakby nie drżała codziennie o ich los. Codziennie miała ochotę nakrzyczeć na Irkę, że powinna się opanować i poczytać podręczniki do biologii, to dowiedziałaby się, że głupotą było sądzić, że akurat jeden raz jej do wszystkiego starczy. Była bliska uczynienia tego wiele razy, lecz ostatecznie nigdy tego nie uczyniła, bo wiedziałaby, że byłoby to z jej strony okropne i pozbawione współczucia. Ona sama nie chciałaby na miejscu bratowej przeżyć czegoś takiego. Wolała sama usunąć się w cień albo chodzić do pani Krajewskiej. Tylko u niej znajdowała pocieszenie, bo tylko ona się nią naprawdę przejmowała. Może jeszcze dziadek Jaśka, który nieustannie ją rozśmieszał.

Tego dnia również poszła do Krajewskich, znudzona i zniechęcona ciągłym zawodzeniem Irki. W duchu czasem na nią pomstowała, w złości myślała, że Irka powinna zająć się swoją chorą mamą, sprzątać jej i gotować, zamiast zwalać to na służącą, której nawet nie miały czym zapłacić poza skromnym kieszonkowym i dachem nad głową. Nigdy jednak nie powiedziałaby jej tego w twarz.

Pani Krajewska powitała ją już w progu. Jej szeroki mimo przeciwności losu uśmiech, gdy tuliła Celę do siebie, napełniał serce dziewczyny otuchą i nadzieją na to, że lepsze czasy niedługo przyjdą.

— Jak pani zachowuje taką radość w tych trudnych czasach? — zapytała, gdy usadowiły się w salonie, a pani Krajewska podała herbatę i upieczone z samego rana ciasto.

— To trudne, Celusiu, ale idzie się nauczyć. Trzeba się cieszyć z tego, co się ma, bo nie wiadomo, kiedy zostanie nam to odebrane. Widzisz, miałam męża i syna, ale mi to nie starczało, bo marzyły mi się jakieś wydumane głupoty, pałace i inne takie. Ale i tak byłam szczęśliwa, choć nie przeżywałam tego szczęścia tak jak powinnam, dopiero jak mi Staszka zabili, to to pojęłam. Widzisz, miałam męża, kochałam go, ale nie był księciem z bajki, to czasem marudziłam. A wypił sobie czasem, poawanturował się wtedy, a ja płakałam, chociaż nigdy ręki na mnie i na dziecko nie podniósł. A potem wymyślił sobie spiski i go powiesili. Wtedy zrozumiałam, jaka byłam głupia. Dlatego moim Jasieńkiem cieszyłam się tak, jak umiałam. I nawet jeśli Pan mi go teraz odbierze, to wiem, że czas, który nam dał, wykorzystałam najlepiej, jak mogłam. Co druga z nas tutaj to przeżyła, sama zresztą wiesz, i twojego tatusia, i Zawilskiego wzięli zakatowali, Sobolewski na Sybir pojechał, Jankowski wcielony siłą do armii na Kaukazie gdzieś zaginął, Mikulski to do dzisiaj chyba w Szlisselburgu gnije. Tylko Jabłonowska ma szczęście, że ten jej Marek do Austrii pojechał na murarza i pieniądze dzieciom wysyła. Każda z nas miała trudno, każda odrobiła swoją lekcję i teraz dzięki temu jesteśmy silniejsze. I mimo wszystko mamy nadzieję do końca.

— Pani myśli, że Jasiek wróci?

— A co ma nie wrócić, jak taka ładna dziewczyna na niego czeka! — Rozległ się głos dziadka, który wszedł właśnie do bawialni. — On to będzie wszystko robił, byle do ciebie wrócić, ja już mojego wnuka znam! Zrobimy wam prawdziwą zabawę, nie jak u tego twojego brata, i będziemy ruskim pluć w twarz, że się tak świetnie bawimy mimo tego całego zła, które nas od nich spotkało!

Celina uśmiechnęła się szeroko na dźwięk słów dziadka. Musiała podejść do tego wszystkiego jak on, a czekanie może stałoby się łatwiejsze, a zachowanie matki i Ireny mniej przykre. Bo mimo wszystko miała ukochaną mamę, dobrą, choć czasem zbyt skupioną na sobie szwagierkę, a teraz zyskała jeszcze nową rodzinę, do której, jeśli Bóg pozwoli, wkrótce miała dołączyć. Jaśka i Andrzeja przy niej nie było, ale miała mnóstwo innych rzeczy, które powinna docenić. To była jedna z ważniejszych lekcji, jakie otrzymała w ostatnim czasie od życia. 



Kończę to powoli, więc wrzucam dziś kolejny, a co mi tam. Jestem ciekawa reakcji na kolejne rozdziały, potem nic nie będzie przez długi czas, więc lecimy z tym XD Co myślicie o scenie z Andrzejem? Nie jest za mało brutalna?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top