Rozdział Dziesiąty
Listy zostały dostarczone tam, gdzie powinny, misja została spełniona, choć tylko jeden posłaniec zdołał ją ukończyć. Z bólem tej resztki serca, która mu pozostała.
Z początku Andrzejowi zdawało się, że otępiał z tego koszmaru, że już nic nie czuł. Tak było, gdy zasypywał ciało Gienka odmarzającą po zimie ziemią, gdy próbował zbić z gałązek krzyż, aż w końcu położył go tylko na mogile wraz z kilkoma wczesnymi kwiatami. Później zabrał zabitym wrogom jedzenie i wodę i ruszył dokończyć powierzone mu zadanie. Trzy dni i trzy noce zajęło mu zawiezienie tajnej korespondencji tam, gdzie wskazał mu Potocki. Z Gienkiem zrobiliby to może w półtorej doby. Ale Gienka już nie było.
Dopiero po doręczeniu ostatniej koperty jego roztrzaskane na kawałki serce na powrót zaczęło coś odczuwać. Te marne resztki, które z niego pozostały, nie były jeszcze całkiem pozbawione życia. Rany jątrzyły się jeszcze bardziej. Kolejny przyjaciel z dzieciństwa odszedł. Poświęcił się dla ojczyzny, jak tego kiedyś pragnął, ale wcale nie chciał tego robić.
Żaden z nich nie chciał. Dopiero groza tego, czego byli świadkami od czasu wybuchu powstania, uświadomiła im, że wcale nie są gotowi na poniesienie takich ofiar w imię ojczyzny. Mówić o poświęceniu dla niej było łatwo i pięknie, ginąć nie chciał nikt. Może jeszcze z początku, gdy jako naiwni chłopcy wyobrażali sobie siebie samych w glorii oddających życie za ojczyznę, jako męczenników gotowych poświęcić się w imię wolności zniewolonej ojczyzny. Jak Konrad, jak Kordian, jak wszyscy ci romantyczni bohaterowie, którzy rozpalali ich młodzieńcze umysły. Ale żaden z nich nie okazywał się Konradem, nie miał w sobie tyle sił, by oddać młodość, rodzinę, ukochane dziewczyny, zabawę i śmiechy, wszystkie te rozkosze życia w imię przegranej sprawy. Bo ratunku dla Polski nie było. Nie, skoro nie mieli zorganizowanej armii, ludzi, ba, nawet broni nie mieli! Tymczasem car, najbardziej krwiożerczy tyran Europy, mógł sprowadzać ze wszystkich krańców imperium wyszkolone maszyny do zabijania pozbawione serca, które bez wyrzutów sumienia odbierały życia młodych polskich chłopców. A oni nie chcieli umierać. Nie oddawali życia na wzniesieniu nad polaną, w koszuli romantycznie zbrukanej krwią na piersi, wygłaszając dramatyczny monolog do swych przyjaciół o tym, jak radzi są, że oddają swoje młode życie za wolność ojczyzny. Śmierć była brudna, śmierdząca bolesna, często samotna, odarta z chwały. Nie czekały na nich ordery ani pochwalne pieśni. Większość ginęła bezimiennie, w ciszy i zapomnieniu, a ich ciała spoczywały w gołej ziemi, która zaraz żarłocznie je wchłaniała. Nie było już uśmiechniętego Romka, zapalczywego Gienka, nie było wielu innych młodzieńców, którzy mogli jeszcze tyle zdziałać.
Opadł na trawę na odsłoniętej polance z westchnięciem. Nie miał już siły iść dalej. Wiedział, że do obozu już niedaleko, że jeszcze chwila i znajdzie się wśród swoich, ale śmierć Gienka za bardzo go przygniotła. Nie wiedział, jak ma o wszystkim powiedzieć swoim przyjaciołom. Jak rzec, że kolejnego z nich już nie ma. Że Sławek już nie musi przejmować się tym, że Gienek nie odda mu swej siostry za żonę, bo zamilknął na wieki. Że już nie wzniesie z nimi toastu. Że nie znajdzie kobiety, z którą chciałby spędzić życie. Miał rację, gdy mówił, że czeka go tylko śmierć... Ta myśl była tak przerażająca, że przeszył go dreszcz. I już nie wytrzymał.
— I na co to wszystko, Boże! — krzyknął, wymachując pięścią w stronę nieba. — Czy ty w ogóle istniejesz, że na to wszystko zezwalasz? A może cię to bawi? Może świetnie ci się ogląda ten krwawy spektakl! Zabrałeś nam wolność, a teraz śmiejesz się, jak próbujemy ją odzyskać! To wszystko twoja wina, bo to ty stworzyłeś ten świat z wszystkimi jego wojnami i nieszczęściami! Przeklęty, przeklęty!
Po policzkach popłynęło mu kilka łez. Nawet nie przeraziło go to bluźnierstwo. Bóg umarł albo nigdy Go nie było.
Skulił się na trawie i zapłakał cicho, ze wstydem, bo nie powinien pozwalać sobie na słabość. Ale niczego bardziej nie pragnął, niż stać się na powrót małym chłopczykiem i wtulić się w pierś matki, znaleźć się z dala od tego piekła.
Nagle poczuł, jak ktoś kopnął go w lędźwie. Piekący ból rozlał się po jego plecach. Uczuł ból po raz drugi i podniósł spojrzenie. Przed nim stało dwóch wrogich żołnierzy z licami tak pełnymi nienawiści, że aż nieludzkimi.
— Pojdjosz s nami — rzekł wyższy z nich i złapał go mocno za ramię. — Tolko bystro, polski podljec!
*
Irena otwarła oczy i ziewnęła. Powiodła ręką po pościeli, szukając ciepłego ciała obok siebie, ale natrafiła tylko na zimną pustkę. Jej serce skurczyło się boleśnie, jakby ktoś zacisnął je mocno w dłoni. Od prawie miesiąca każdy jej ranek wyglądał tak samo. Szukała obok siebie ciepłego ciała ukochanego męża, lecz nigdy na nie natrafiała. Dziwiło ją to, że ledwo po jednej nocy pojawił się u niej taki odruch. Tamtego ranka, gdy obudziła się w jego ramionach, otoczona nimi jak ciepłą pierzyną, poczuła się, jakby była w domu — nie w bezosobowym budynku, a pełnej ciepła przystani, w której zawsze znajdzie ukojenie. Popatrzył na nią wtedy z taką miłością, że nie sposób było tego opisać słowami — w tym jednym spojrzeniu zawarł całą nieposkromioną namiętność, jaką wobec niej żywił, ale i troskę, szacunek, zapewnienie, że przy nim będzie bezpieczna, że zawsze będzie ją wielbił, że nigdy z własnej woli jej nie opuści. Najpiękniejsza jednak była ufność, to absolutne oddanie się jej we władanie, niemal bezbronność obecna w jego spojrzeniu. W tej jednej krótkiej chwili poczuła całą sobą istotę miłości, zrozumiała, o czym mówili ci wszyscy, którzy doświadczyli prawdziwego uczucia. To było to uświęcone przez Boga błogosławieństwo. Zawierzyli sobie wzajemnie własne życia już do końca, z ufnością i radością, że od teraz będą należeć do siebie nawzajem, że będą dzielić ze sobą wszystkie radości i troski. Już jedna noc starczyła jej, by przyzwyczaić się do tego stanu rzeczy, by zupełnie zatracić się w słodyczy małżeńskiego stanu, by zapomnieć, że kiedykolwiek było inaczej.
Ale to wszystko trwało tylko jedną noc, zupełnie jakby się jej przyśniło. Bo wciąż zajmowała swój dziewczęcy pokoik z różowymi, koronkowymi zasłonami w oknach, jakby nigdy nie wyszła za mąż. Jakby żaden mężczyzna nigdy nie dotykał jej z taką żądzą. Jakby jej ciało stanowiło niezgłębioną przez nikogo tajemnicę.
Zsunęła z siebie pierzynę i podniosła się z łóżka, pojękując cicho. Jej podbrzusze pulsowało, jakby coś chciało ją rozerwać na pół, w dokładnie tym miejscu. Spojrzała na prześcieradło i jęknęła cicho, widząc czerwieniące się na nim plamy. W oczach stanęły jej łzy. Czyli nie. Ale może... Może jednak. Matka nigdy z nią o takich rzeczach nie mówiła. Może jednak to wszystko wyglądało inaczej. Może powinna się kogoś poradzić. Najlepiej pani Wysockiej. Przy niej czuła się o wiele pewniej i swobodniej niż przy matce. Teściowa nigdy nie wyśmiałaby jej pytań, a na pewno rozwiałaby jej wątpliwości. Z tą myślą poszła się ubrać. Kiedy zrzuciła z siebie koszulę nocną, mimowolnie wspomniała na tamtą noc sprzed miesiąca, gdy nie tylko księżyc podziwiał ją w pełnej krasie. Poczuła, jak jej policzki lekko się rumienią. Wciąż miała przed sobą jak żywe jego błyszczące z emocji oczy, jego nabiegniętą krwią twarz, silne, chętne dłonie z namaszczeniem sunące po jej ciele, rozwichrzone włosy opadające jej na twarz, nienasycone słonawe usta całujące ją z takim żarem... Twarz jej pokraśniała z emocji na samą myśl o tamtej cudownej nocy, którą przeżyła. Gdyby tak okazało się, że miała swoje konsekwencje, byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie. Dlatego musiała pomówić z teściową. Ubrała się szybko i wyszła.
U Wysockich zastała tylko teściową. Celiny nie było, co bardzo ją zdziwiło. Zdawało się jej, że o ile Andrzej często bywał poza domem, to Cela nigdy z niego nie wychodzi, jakby była strażnikiem budynku.
— Poszła roznosić ulotki — rzekła jej teściowa, nawet nie pytając Ireny o powód jej zdumienia. — A potem ma iść do pani Krajewskiej.
— Och, to dobrze.
— A ty, dlaczego jesteś taka niezdrowo podniecona, Ireczko? Chodź, usiądziemy i mi opowiesz.
Irena skinęła pani Wysockiej głową i rozsiadła się w salonie. Zerkała na portrety ojca i dziadka Andrzeja, podczas gdy teściowa krzątała się w kuchni, przygotowując herbatę i ciastka. Andrzejowi też zrobiono portret w mundurze, gdy wrócił na ślub. Irena była dumna z tego, jak mężnie się prezentował z butnym wzrokiem wbitym ponad siebie, lecz nie chciała wieszać zdjęcia w salonie. Obawiała się, że byłaby to zła wróżba na przyszłość, że samym powieszeniem jego portretu obok tych przedstawiających poległych za ojczyznę ojca i dziadka skazałaby Andrzeja na los przodków.
Pani Wysocka postawiła przed nią talerzyk z kruchymi ciastkami w cukrze. Były to zwykłe, nieszczególnie wymyślne ciastka, można by powiedzieć, że nawet niedobre, bo w nadmiarze już tak nie smakowały, jednak miłość, jaką pani Wysocka wkładała w ich przygotowanie, sprawiała, że serce Ireny topiło się, gdy powoli przeżuwała kolejne kawałeczki, popijając herbatą z miodem.
— Jak się masz, kochanie? — zapytała swoim ciepłym głosem pani Wysocka.
— Dobrze, o ile w mojej sytuacji można czuć się dobrze. Tak bardzo za nim tęsknię...
— Nie przysłał żadnego listu?
— Niestety...
Splotła ręce na kolanach, wbijając wzrok w portrety przodków Andrzeja wiszące na ścianie. Gdyby tylko listy przychodziły regularnie... Ale nie było na to niemal żadnej szansy. Ostatnimi czasy oddziały gwałtownie się przemieszczały, zmienił się dyktator powstania, bo nierozumiany przez wszystkich Mierosławski wyjechał, a jego miejsce zajął Marian Langiewicz. Jego zwycięstwa, choć skromne, wlały w serca powstańców i ich rodzin odrobinę nadziei. Irenę bardzo cieszyły, choć żałowała, że przez natężenie działań na frontach nie dostawała tylu listach od Andrzeja. Ale na pewno musiał żyć. W innym wypadku ktoś już dawno by ją o tym powiadomił.
— Nie martw się, Ireczko, niedługo na pewno coś przyjdzie.
— Tak... — westchnęła i umilkła.
Nie miała pojęcia, jak powinna zacząć rozmowę na temat, który ją tak interesował. Myślała, że teściową nie będzie krępowała się tak jak matką, ale z panią Wysocką było jej wstyd mówić o takich tematach. Musiała jednak chociaż spróbować.
— Proszę pani...
— Ireczko, ja ci już przecież mówiłam, żebyś nazywała mnie „mamą"! Jesteś żoną mojego ukochanego syna, znam cię całe życie, już dawno powinnaś przestać mówić w ten sposób. — Pogładziła Irenę po włosach. — Co cię martwi? Widzę, że jakaś nieswoja jesteś.
W myślach podziękowała pani Wysockiej za domyślność. Sama chyba nie byłaby w stanie tak pokierować rozmową, by zeszła na interesujący ją temat.
— Ja chciałam z mamą pomówić o... o dzieciach... Bo ja... Jakie są pierwsze objawy, gdybym miała być... Bo wstyd się przyznać, ale ja nie wiem... Czy... krew... jeśli jest jej dużo...
— Nie, dziecinko, jest czasem tylko trochę, ale nie za dużo.
— Och... — Z piersi Ireny wyrwał się bolesny jęk. — Czyli skoro ona jest, to nie ma żadnych szans, że mogłabym...
— Obawiam się, że nie.
Irena poczuła się, jakby ktoś uderzył ją mocno w brzuch. Z całej siły, bezlitośnie, choć zasłużenie, za jakąś straszną przewinę. Bo przecież miała przynajmniej mgliste pojęcie o ciąży i powinna się spodziewać takiej odpowiedzi, jaką uzyskała. Sama narobiła sobie głupich, irracjonalnych nadziei i musiała teraz za to zapłacić.
— Nie troskaj się, to się rzadko dzieje od razu. — Pani Wysocka złapała ją mocno za rękę. — Mieliście jedną noc, to byłoby naprawdę wielkie szczęście, gdyby akurat się wam udało. Może niedługo wróci do domu i będziecie mieli szansę...
— Właśnie, może, może, może... O to mi chodzi. Może wróci, może nie wróci. A gdybym miała dziecko, nawet jakby nie wrócił, to coś by po nim zostało. Nowe życie...
Choć myślała o tym od dawna, dopiero teraz wypowiedziała te obawy na głos. Andrzej mógł nie wrócić, a ona mogła zostać wdową po jednym dniu małżeństwa, tak jak się tego obawiał. Ledwo mogłaby się nazywać jego pełnoprawną żoną. Gdyby coś się mu stało, mając dziecko, mogłaby przynajmniej oddać się jego wychowywaniu i jakoś postarać się ukoić ból po śmierci ukochanego. Życie Andrzeja nie poszłoby na marne, bo zostałby po nim ktoś na tym świecie. Lecz bez dziecka co by zostałoby po ich małżeństwie? Co by była warta jako kobieta? Może miałaby wtedy większe szanse, że ktoś pojmie ją za żonę, bo nie byłby obarczony dzieckiem innego mężczyzny, ale... O czym w ogóle myślała! Skąd jej się wzięło to czarnowidztwo, dlaczego w ogóle o tym rozmyślała! Bóg na pewno by jej go nie odebrał, nie skoro zanosiła tyle modłów o jego szczęśliwy powrót do domu.
— Dlaczego masz takie czarne myśli? Wróci, musi. Dla mnie, dla Celi i przede wszystkim dla ciebie i waszego nowego wspólnego życia. On ma po co walczyć, po co żyć. To doda mu sił, by wymknąć się śmierci. Uwierz w to i zaufaj Panu.
Irena czuła jednak, że powoli traci do niego zaufanie.
Udało mi się napisać kolejny rozdział, mam nadzieję, że się Wam podoba :D teraz już polecimy z ostrą akcją do końca ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top