Ⓝ (★) Wonder Woman 1984

Czyli: jaka piękna i długa reklama... 

Cześć! Dawno mnie tu nie było, ale to głównie dlatego, że teraz dużo częściej moje popkulturalne pierdololo możecie znaleźć w social mediach poadcastu Zołzy Mówią. Do czego was bardzo gorąco zachęcam. Jednak dziś obejrzałam drugą część Wonder Woman i jestem tak zła, rozczarowana i zmęczona, że za nic nie zmieszczę się w limicie znaków na Instagramie, by wyrazić, jak bardzo nienawidzę tego filmu. Dlatego postanowiłam rozpisać się tutaj. 

Nie będę ukrywać, że nie jestem wielką fanką pierwszego filmu od Patty Jenkins i co mi w nim najbardziej przeszkadza, poruszałam już w tekście #Brie Larson kontra reszta świata, który tutaj znajdziecie. I który bardzo polecam, bo po tak długim czasie wciąż zgadzam się ze wszystkim, co tam napisałam. 

Niemniej moja przyjaciółka nigdy pierwszej Wonder Woman nie widziała, więc powtórzyłyśmy sobie tę produkcję, przed dwójką. I ku mojemu zaskoczeniu odkryłam, jak dużo przyjemności mogę wyciągnąć z tego filmu, który w kinie tak okrutnie mnie zmęczył. Pierwsza WW broni się wieloma rzeczami, nie tylko świetnym Chrisem Pinem, ale przede wszystkim tym, że jest bardzo kompetentną historią (nie licząc ostatniego aktu, który jest do śmieci). Bardzo lubię te sceny walki w Belgii, gdy Wondie odbija to małe miasteczko niemal bez żadnej pomocy i przy akompaniamencie tego swojego genialnego motywu muzycznego. To zła, ale sympatyczna produkcja. Tak idealnie do kacyka i kocyka w niedzielne popołudnie, bo mimo tego, że wiele rzeczy jest tak bardzo źle poprowadzonych to film się broni. 

Wonder Woman 1984 nie broni się absolutnie niczym. 

I o tym chce wam teraz spoilerowo napisać. Więc jeśli nie boicie się spoilerów, lub, co gorsza już ten film widzieliście, to zapraszam do tekstu. 

Film zaczyna się bardzo sympatyczną sceną zawodów amazonek, gdy mała Diana ściga się ze swoimi o wiele starszymi koleżankami. I kurde ta scena może i jest cholernie łopatologiczna i moralizatorska, ale jest też pełna serca, więc liczyłam na to, że nada ona ton całej reszcie produkcji. Wiecie, że będzie ona o tym, że nie możemy chodzić na skróty i oszukiwać, by wygrać, bo wygrana najlepsza jest tylko wtedy, gdy jest ona uczciwa. 

Nie. Ten film jest o tym, że ten pierwszy typ, co się w nim zakochałaś, to jest najważniejszy na świecie i tyle. 

Diana - superbohaterka, półbogini, piękna, genialna kobieta z oszałamiającą karierą przez sześćdziesiąt lat nie może sobie poradzić, że Steve nie żyje. Pierwszy koleś, którego poznała i którego de facto znała tak ze dwa tygodnie. Trochę to słaby punkt wyjścia dla filmu o najważniejszej kobiecej postaci w komiksowej historii, ale co ja tam wiem. 

Kompletnie przeraża mnie Diana w tym filmie, przeraża mnie jako kobietę, że ktoś naprawdę może tak bardzo urządzać w swoim mieszkaniu ołtarzyk dla kogoś, kogo się znało tyle lat temu. Tym bardziej że Diana w tym filmie nie ma nikogo. Ta produkcja wmawia nam, że ona przez te sześćdziesiąt lat nikogo nie poznała i nikomu nie dała do siebie zbliżyć. I jasne, powiedzmy, że rozumiem to, bo ona się nie starzej, a jej bliscy tak. Szkoda, że muszę się tego domyślać, bo film absolutnie nam o tym nie mówi, przez co mamy wrażenie, że od śmierci Steve'a minęły dwa lata, nie ponad pół wieku. 

Diana nie ma nawet żadnych znajomych, co jest jeszcze dziwniejsze i niezrozumiałe, ale patrząc po tym, jaką okazuje się być osobą wobec innych ludzi, trochę to nie zaskakuje. No ale w końcu pojawia się Barbara, do której jeszcze wrócimy, ale trochę liczyłam, że ta relacja między nimi zostanie w ogóle poprowadzona. A okazało się, że tak jak wszystko w tym filmie, nie prowadzi ona absolutnie do niczego i nie ma najmniejszego sensu. Panie idą na obiad, a później zza grobu wraca Steve. I nic więcej już się dla Diany nie liczy.

JA PIERDOLE, JAKI TO JEST ZŁY WĄTEK. Już nawet nie chodzi o ten zerowy brak chemii między aktorami, którzy przecież w pierwszym filmie wypadali dużo bardziej wiarygodnie, ale mogło to mieć coś wspólnego, z tym że Chris Pine miał wtedy cokolwiek do grania. Teraz Diana i Steve tylko się do siebie uśmiechają i patrzą na siebie bez najmniejszych emocji. 

Jednak tym, co jest absolutnie paskudne i powoduje u mnie mdłości, to sposób, w jaki ta postać została powołana do życia. Wiecie, ja się spodziewałam, że będzie tu grane jakieś magiczne wibbly wobbly i on po prostu się pojawi za sprawą tego magicznego kamyka życzeń, który gra tu główną rolę. Okazało się, zupełnie nie wiem dlaczego, że wróciła tylko dusza Steve'a i objawiła się ona w ciele jakiegoś obcego kolesia. Na szczęście na tyle hot kolesia, że Diana stwierdza, że: jebać, mogę z tym spać

SERIO. W TYM FILMIE JEST SCENA GWAŁTU. I to ograna w sposób słodki i romantyczny. I nikt, naprawdę nikt w wytwórni nie uznał, że to jest bardzo nie halo i bardzo nie na miejscu. To, że Steve i Diana kradną życie i ciało jakiegoś niewinnego człowieka, by sobie go użyć do łóżkowych igraszek. Obrzydlistwo. 

Najgorsze, że z tego absolutnie nic nie wynika. NIC. NULL. ZERO KONSEKWENCJI. Oni nawet o tym nie rozmawiają, nie przejmują się tym, że są w mieszkaniu człowieka, który może mieć rodzinę, życie, przyjaciół, pracę... dziewczynę/chłopaka. Nie, po co. Ten wątek prowadzi donikąd, bo cały czas na ekranie oglądamy Chrisa Pine'a i równie dobrze można było go po prostu ożywić, ale nie. Zamiast tego dostaliśmy to chore przejmowanie ciała, które jest tak creepy i paskudne, że nic tego nie usprawiedliwia. 

Cały wątek romantyczny oczywiście zamienia też Diane w rozhisteryzowaną nastolatkę, która jest gotowa poświęcić wszystko, byleby tylko zatrzymać przy sobie tego jednego faceta. I to nie ma sensu, z tego powodu o którym już wspomniałam: bo kompletnie nie wiem, czemu oni się kochają. Nie ma między nimi chemii, nie ma żadnego powodu, byśmy w to uwierzyli. Oni tylko mówią o miłości, której film nam w żaden sposób nie pokazuje. I robi z tego główną oś całej produkcji. Oni nawet nie prowadzą ze sobą jednej ludzkiej konwersacji i przyszłości, przeszłości czy nie wiem, znajomych z poprzedniego filmu. Bo po co?

Romans, który jest okropny, nijaki i nigdy w życiu nie powinien być tym, co w filmie o cholernej Wonder Woman najważniejsze. A niestety znów kobieca protagonistka zostaje sprowadzona do tego, że musimy patrzeć na nią przez pryzmat jej męskiego love interest. I znów to jakiś mężczyzna definiuje całe jej życzenia i marzenia. Sory. Rzygam na to. 

Na całe szczęście Wonder Woman w filmie o Wonder Woman jest bardzo niewiele. Co cieszy, bo po tej produkcji jak na dłoni widać, jak marną aktorką jest Gal Gadot, która nie radzi sobie w żadnych scenach. Gal wypada dobrze na ekranie tylko, gdy przechadza się z tą jedną miną po ekranie i nie musi mieć nic do grania. Wtedy wygląda to naprawdę dobrze. Jednak gdy tylko zestawiamy ją z innymi, o wiele lepszymi aktorami, to już gubi się totalnie. Nawet w scenach akcji nie wypada tak dobrze, jak w jedynce (mój mąż porównał sceny jej biegu do strusia pędziwiatra i to jest tak bardzo prawdziwe, że xD). Koszmarnie kuleją tu efekty specjalne i nie wygląda to tak, jak powinno. Nawet chmury, które w tym filmie oglądamy przez jakieś dziesięć lat. A nie ukrywajmy, pierwszy film też nie miał CGI najwyższych lotów. 

Absolutnie jednak najgorsze są sceny, gdy musimy się domyśleć, co czuje bohaterka. Po najbardziej dramatycznej scenie (która wygląda jak z Trudnych Spraw), dostajemy jakieś trzy godziny, gdy Wondie sobie lata i... nie wiemy, po co to jest i co ona właściwie wtedy czuje. Tam nie ma nic. 

W ogóle w tym filmie nie ma nic. 

Na pewno nie ma sensu. Cały wątek kamienia życzeń, który zabiera ci coś w zamian za twoje życzenie, jest jeszcze na papierze okej, ale najgorsze jest to, że cały film bohaterowie rzucają nam jakąś szczątkową ekspozycję. Tu o Majach, tu o jakimś Bogu, tu o zimnej wojnie i po dwóch scenach całkowicie o tym zapomina, przez co mamy chaos, którego nikt nam nie tłumaczy. Mamy to wszystko po prostu łykać, bez zadawania pytań, tak jak robią to bohaterowie. 

Idealnym dowodem na bałagan w tym filmie jest to, co zrobiono z postacią antagonisty. Przez całe pięć lat tego filmu nie wiemy o nim absolutnie nic, poza tym, że jest krętaczem i ma syna. Tyle. Oglądamy tego szarżującego w każdej kolejnej scenie coraz bardziej Pedro Pascala i nie mamy pojęcia o co chodzi. Nie wiem, dlaczego jego postać jest jaka jest i w ogóle czego on tak de facto chce, czy co próbuje osiągnąć. Rzeczy się dzieją i tyle. I dopiero gdzieć w ostatnim roku tej produkcji dostajemy pięć sekund retrospekcji, na którą jest o wiele za późno. 

Ja wiem, że Pedro Pascal ma piękne, silne plecy, ale nie udźwignie na nich kolejnej franczyzy, skoro już ciągnie Star Wars. Niezależnie ile będzie się tu uśmiechał i machał rękami, nie uda mu się wyciągnąć z tej postaci więcej niż to, co jest w tym lichym scenariuszu. Choć przyjemnie się patrzy na to, jak szarżuje i ewidentnie jako jedna z niewielu osób, bawi się naprawdę dobrze na planie. 

Jednak jedynym wątkiem, który mnie jakoś trochę obchodził i miał choć trochę sensu (a przynajmniej jakąś fabułę) to wątek Barbary Minervy, czyli wspomnianej koleżanki z pracy Wondie. Całość zaczyna się, jak odcinek Brzyduli i bardzo bym chciała, by Hollywood przestało zakładać pięknym osobom okulary i za duże ubrania, by wmówić nam, że są brzydcy. Strasznie mnie ten wątek wkurwia, zwłaszcza że tu wystarczy, by Barbara zmieniła spódnicę na legginsy i nagle jest hot as fuck. 

Halo, Patty Jenkins? Dzwoni rok 2005 i chciałby odzyskać swój film. 

Barbara jest moim zdaniem jedyną postacią w tym całym bałaganie, z którą możemy się, chociaż odrobinę sympatyzować. Nawet jeśli naprawdę chciałam, by między nią a Dianą była jakaś relacja, zanim Barbara zacznie obracać kamyk w dłoniach i chcieć być, jak protagonistka.  Bo serio, gdyby one przyjaźniły się od lat i postać Wiig idealizowała Wondie, to miałoby jakikolwiek sens. Tak znają się jeden obiad i to jest tak bardzo źle napisane... 

Kristen Wiig na szczęście ratuje to, jak może swoim talentem i urokiem, więc cały jej story arc, był tą jedną rzeczą od której nie bolała mnie głowa podczas seansu. Szkoda, że jednak i jego trzeba było zniszczyć dając tam ten FATALNIE WYREŻYSEROWANY pojedynek między nią a Dianą w ostatnim akcie. Cheetah wygląda jakby ktoś pożyczył efekty specjalne z niedokończonej wersji Cats, a przez to że jest szarobura i walczy z Wonder Woman w nocy to na ekranie nic nie widać. Jeszcze na dodatem mamy tam Diane w nowej zbroi, która absolutnie nie ma żadnego znaczenia dla fabuły i jest tylko po to, by sprzedać nową figurkę Funko. 

Serio, nie widziałam tak paskudnej sekwencji walki od czasu Venoma, gdzie tam też nie można było dostrzec nic, z tego co dzieje się na ekranie. A nie oglądałam tego filmu na telefonie, tylko na pożądnym nowy telewizorze w wersji full HD. Dramat. 

Kolejną najgorszą rzeczą w WW84 jest to, że ten film nie ma absolutnie żadnego zakończenia, a żaden wątek nie ma swojego payoffu. W sensie protagonistka wygłasza swój płomienny monolog, który jest dużo bardziej w duchu komiksów i całej historii, niż to jak kończył się pierwszy film... ale po nim nie ma nic. Nigdy nie dowiadujemy się o żadnych konsekwencjach czynów antagonistów, ale też o tym jak to wszystko wpłynęło na samą bohaterkę. Diana nie przechodzi absolutnie żadnej drogi w tym filmie, a przynajmniej ja tego nie dostrzegłam. Po tych dziesięciu latach spędzonych przed ekrandem nie jestem w stanie powiedzieć, czy Wonder Woman w końcu ruszy dalej, czy dalej będzie przeżywać (podwójną) stratę Steve'a. A może, co gorsze, będzie stalkować tego kolesia, z którym spała, ale on o tym nie wie, bo ostatnia scena trochę tak to zapowiada. Creepy shit. 

Wonder Woman 1984 to katastrofalny, niepotrzebny i pozbawiony grama rozumu i godności chaos. Nie polecam tego nikomu. Nawet najzagorzalszym fankom Chrisa Pine'a, bo przez ten wątek z przejmowaniem ciała, odbiera to jego postaci cały urok. Czy fankom Pedro, bo... ludzie, tam niczego nie ma. Przez większość filmu czułam się, jakbym oglądała jakąś superbohaterską wersję filmu świątecznego, bo ta magia i ten romans ma mniej więcej tyle samo sensu. A jak dodać do tego, że Gal Gadot gra i wygląda przez cały czas jakby była wyjęta z pięknej i długiej reklamy Apartu. 

Jedyne co pozostaje to niesmak, rozczarowanie i strach na myśl, że Patty Jenkins robi trzecią część z tą samą aktorką. 

Bogowie, miejcie litość. 

I Brie, Florence w was cała nadzieja. 

Ps. Z DC Shazam! wciąż najlepszy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top