Ⓢ The Marvelous Mrs. Maisel
Czyli: jesienna strefa komfortu jest w Nowym Jorku.
W ostatniej recenzji pisałam o tym, że muszę brać się za nie zaraz po skończeniu jakiejś produkcji, bo wtedy jest we mnie najwięcej entuzjazmu. Dlatego dziś pierwszą rzeczą, jaką robię, jest pisanie o moim nowym ukochanym serialu komediowym.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mało kto z was korzysta z moich serialowych polecajek, bo jednak serial wymaga poświęcenia na niego kilku ładnych godzin. Jednak jeśli macie wybrać jeną rzecz na wyleczenie się z jesiennej, listopadowej depresji, niech będzie to ta produkcja. Mówiąc szczerze, to powinno się ją opatentować i sprzedawać w tabletkach, bo to takie cudeńko, jakiego nie widziałam od dawna... a może u mnie po prostu wstrzelił się idealnie w okres, w którym potrzebuję właśnie pośmiać się, oglądając coś, co wygląda oszałamiająco.
Więc tak, moja jesienna strefa komfortu składa się z ulubionego koca, ulubionej herbatki z mango, odrobiny podprogowego feminizmy i znajduje się w Nowym Jorku w latach pięćdziesiątych.
O czym w ogóle opowiada serial: Wspaniała Pani Maisel? Jak sam tytuł wskazuje, o absolutnie wspaniałej Miriam 'Midge' Maisel, która wiedzie swoje idealne życie na Upper East Side. Midge ma wszystko, czego młoda, żydowska dziewczyna w tamtych czasach może chcieć. Ma przystojnego męża, który odnosi zawodowe sukcesy, dwójkę dzieci, piękne mieszkanie, śliczne ubrania, kochających rodziców i urodę, jakiej można jej zazdrościć. Jej małżeństwo jest idealne, Joel może nie jest doskonały w swoich aspiracjach do zostania komikiem, ale i tak ma w tej materii pełne wsparcie swojej żony, która pomaga mu przygotowywać się do występów.
I cała ta iluzja rozpada się na kawałeczki, gdy okazuje się, że Joel ma romans ze swoją sekretarką i zostawia biedną Midge samą z dziećmi, pakując walizkę w środku nocy. Biedna dziewczyna (bohaterka ma jedynie dwadzieścia sześć lat), robi to, co zrobiłaby każda z nas, czyli upija się i rusza do klubu komediowego, w którym bywała z mężem. A tam, pod okiem managerki lokalu daje taki popis stand-upu, którego Nowy Jork jeszcze nie widział.
I ląduje w areszcie, ale to nieważne.
Ważne, że Midge nagle odkrywa w sobie, że ma talent i jej życie nie musi się składać już tylko z gotowania obiadów i realizowania niespełnionych marzeń swojego durnego małżonka i matki. Dlatego decyduje wziąć życie we własne ręce i spróbować swoich sił w zdominowanym przez mężczyzn świecie nowojorskiej sceny komediowej.
A to, co właśnie wam opisałam to dopiero pilot tego serialu.
Miriam pochodzi z żydowskiej rodziny, która dość szybko zaczyna grać dość ważną rolę w tym, co będzie się działo na ekranie. Jej rodzicie ją kochają, ale zdecydowanie nie jest to taka miłość, jaką zazwyczaj obserwujemy na ekranach, bo jest ona dość skomplikowana. Z jednej strony Abe i Rose, chcą, by Midge wróciła do męża, a z drugiej mamy gdzieś tam świadomość, że chcą też jej dobra. Bardzo dużo w tej relacji szarości, a mało czerni i bieli. Zwłaszcza w postaci ojca, która rozwija się niesamowicie w drugim sezonie i choć może ten wątek jakoś mnie nie porwał, to wspaniale wzbogaca on samą naszą protagonistkę.
Właśnie, jeśli chodzi o relacje, ten serial niesamowicie mnie zaskoczył i pokazał mi, do jakiego sposobu pisania postaci w serialach komediowych jestem przyzwyczajona. Zazwyczaj, gdy główna bohaterka pozbywa się zdradzieckiego męża chujka, jego rola jest spychana na margines i zawsze później będziemy go widzieć w negatywnym świetle, lub ewentualnie, jak się kaja przed naszą protagonistką. Tu jest trochę inaczej, Joel nigdy do końca nie jest kreowany, jako antagonistę tej historii, a kogoś, kto sam znalazł się w cholernie trudnej sytuacji, z której musi wybrnąć. Osobiście jego i jego dramatów nie znoszę i po pierwszym sezonie miałam wielką, ale to wielką nadzieję, że cała jego historia pójdzie w zupełnie inną stronę, ale z tego, co czytałam w internecie, wiele osób go uwielbia. Więc może to jedynie moje spaczenie, mimo to, nie mogę zaprzeczyć, że pod wieloma względami to cholernie ciekawa i złożona postać, która rozumie popełnione przez siebie błędy lepiej, niż ktokolwiek inny.
Jednak wróćmy do małych zaskoczeń. Zazwyczaj, jeśli bohaterka zostaje sama i zaczyna szwendać się po klubach z innym komikiem, o niebywałym moim zdaniem uroku osobistym, to wiemy, jak to się skończy. Tak więc pojawiający się w kilku pierwszych odcinkach w większej roli Lenny skradł moje serce błyskawicznie i trochę się już spodziewałam, co tam dalej się będzie działo między nim, a Midge. Tu jednak scenarzyści odwalają kawał dobrej roboty, prowadząc tę relację bardzo niejednoznacznie, nie zamykając sobie żadnej furtki, a mimo to, budując uczucie niezwykle pozytywne.
Pisząc o postaciach, nie mogę nie wspomnieć o naszej drugiej najważniejszej bohaterce, czyli Susie Myerson. Susie pracująca w klubie, jako pierwsza dostrzega niebywały talent Midge i zostaje jej managerką a z czasem najlepszą i najprawdziwszą przyjaciółką. To świetnie napisana bohaterka, która podobnie, jak chyba wszystkie inne w tym serialu, też nie jest jednoznaczna. Cholernie podoba mi się to, że wprowadza ona do tego niebywale pięknego świata odrobinę całkowitej przeciętności, która jest potrzebna, by zobrazować nam, że po części mówimy tu o świecie prawdziwym.
Kolejną rzeczą, o której muszę napisać, jest realizacja całej produkcji. Nie wiem, czy Amazon spodziewał się aż takiego sukcesu, planując swój pierwszy sezon, ale trzeba przyznać, że wszystkie włożone pieniądze muszą im się teraz zwracać z nawiązką w tych wszystkich nominacjach i nagrodach. Serial ma na swoim koncie trzy Złote Globy, szesnaście nagród Emmy, a poza tym jeszcze trzydzieści osiem innych nagród i ponad osiemdziesiąt nominacji! Dlaczego aż tyle? Bo to wizualne dzieło sztuki.
Wszystkie scenografie i lokacje wyglądają perfekcyjnie, produkcja jest nakręcona niebanalnie i z ogromnym sercem do starych musicali. Ogląda się to jak prawdziwy hołd do klasycznych produkcji telewizyjnych z zachowaniem mnóstwa nowoczesnych ujęć i fenomenalnych zabaw montażem poszczególnych scen.
Tym, co jednak absolutnie "robi" ten serial, są kostiumy i stylizacje. To jak postacie wyglądają w obrazie i w ruchu jest niesamowite. Oglądałam kilka wywiadów z osobami zajmującymi się kostiumami, to ile pracy jest włożone w każdą sukienkę, którą nosi na sobie Midge, zasługuje na wszystkie nagrody świata. Jestem tak całkowicie zakochana w tym świecie, że najchętniej już bym usiadła i napisała kolejne historyczne short story... jakbym nie miała stu innych rzeczy rozgrzebanych, które leżą i czekają.
Oczywiście produkcja wybija się też aktorsko. Rachel Brosnahan w roli tytułowej bohaterki błyszczy niczym diamenty, jest perfekcyjna nie tylko w scenach komediowych, ale też w tych dramatycznych. Może dlatego ta rola zostaje co roku obsypana deszczem nagród. Podobnie jest z partnerującą jej Alex Borstein, która tworzy nam tan świetną bohaterkę, że Susie po prostu nie da się nie kochać. A co najważniejsze doskonale widać chemię między aktorkami i to, że te postacie naprawdę darzą się bardzo głęboką przyjaźnią, nawet jak czasem powiedzą sobie o trzy słowa za dużo.
Z osób wyróżniających się aktorskim poziomem nie można nie wspomnieć o ojcu Midge, w którego wciela się Tony Shalhoub. To nie wasze czasy, to nawet nie moje czasy, ale ten aktor już święcił swoje triumfy na małym ekranie w roli Detektywa Monka i teraz zalicza powrót w wielkim stylu. Trzeba przyznać, że doskonale potrafi on oddać wszystkie sprzeczne uczucia, jakie targają nim względem nieposłusznej córki.
Niezwykle cieszy mnie, że w tym roku Złotym Globem został uhonorowany też Alex Borstein, bo to, co on wyprawia, jako Lenny w ostatnim odcinku drugiego sezonu to jest emocjonalna rzeźnia. Cholernie chciałabym, żeby jego bohater został rozwinięty jeszcze bardziej w trzecim sezonie, bo czuję nieprzemijający niedosyt, że jest to tylko postać gościnna.
Właściwie nie ma tu w ogóle ról kiepskich, są postacie, które pojawiają się tylko epizodycznie i dość szybko przestają mieć znaczenie dla fabuły. Są jednak też takie, które znaczenia wielkiego nie mają ani trochę, są zarysowane tylko w jednym epizodzie, a kradną absolutnie całe show. Choć moje show i moje serce w drugim sezonie ukradł całkowicie Zachary Levi, który wciela się w mężczyznę absolutnie idealnego. I jeździ czerwonym cadillakiem, więc jeśli potrzebujecie wsparcia estetycznego, to zdecydowanie jesteście pod cholernie dobrym adresem.
Tym bez czego jednak nie byłoby tego serialu, jest humor. Dawno nigdy nie ubawiłam się tak dobrze na żadnej produkcji, jak właśnie na tej. Twórczyni całego serialu Amy Sherman-Palladino jest absolutnie świetna w tym, jak dowcipnie buduje sceny i dialogi w nich zawarte. Nie chodzi nawet o scenki samych występów Midge, ale przede wszystkim o wszystkie jej interakcje z innymi bohaterami. Zwłaszcza z Susie. Choć muszę przyznać, że najbardziej ze śmiechu chyba popłakałam się przy jednym z występów głównej bohaterki, gdy pierwszy raz wybrała się ona do klubu jazzowego.
Cały serial jest mocno osadzony w swojej epoce, w której to feminizm raczej nie był... no nie był. Mimo to jest go tutaj absolutnie mnóstwo i jest on wprowadzony absolutnie doskonale, bo jest on niemal niezauważalny. Dawno nie widziałam tak pięknie podprogowo wprowadzanej propagandy, jak monolog Miriam na temat macierzyństwa, czy tego, jak zupełnie przypadkiem trafiła na protest.
To bardzo mądry w swoim ciętym dowcipie serial. A co najważniejsze dla jego realizacji możecie go sobie z przyjemnością obejrzeć z mamą, czy babcią, bo twórcy celowo unikają w nim epatowania tym, czego jest bardzo dużo w innych feministycznych produkcjach. Czyli seksem. Tutaj bardzo dużo się o nim mówi, jeszcze więcej się na jego temat żartuje, czasem dość prowokacyjnie, ale wiemy, że to tylko część występu. Bo gdy między bohaterami dochodzi do czegoś, sceny są subtelnie kończone. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale absolutnie mi to pasuje, bo pasuje do konwencji i tego, co twórcy mają nam do powiedzenia swoimi scenariuszami i scenami. Produkcja opowiada o pewnej epoce, stara się tę epokę oddać i może robi to w swojej tanecznej i cukierkowej formie, ale nadal robi to wiernie.
Mam wielką ochotę napisać wam teraz, że jak kochacie klasyczne musicale, to absolutnie pokochacie ten serial, ale wtedy będziecie oczekiwać, że ktoś będzie śpiewał. Nie, nikt tu nie śpiewa, ale wszystko ma ten wspaniały ponadczasowy klimat czasów, które już dawno minęły. Stylistycznie w niektórych miejscach miałam ogromne skojarzenia z pierwszego, klasycznego Dirty Dancing, choć ponownie: nikt tu nie tańczy, nikt nie śpiewa i nic nie jest dirty. Jednak tam też miało się to wrażenie, że ogląda się czasy, które się skończyły i nie wrócą nigdy.
Jeśli szukacie produkcji, która rozświetli wam nastrój w jesienne i zimowe wieczory, to koniecznie sprawdźcie tą pozycję. Jest bowiem ona całkowicie przepełniona ciepłem, pogodą ducha i humorem, którego brakuje nam o tej porze roku. Jeśli zniechęcicie się jednak pilotem, to polecam wam złapać oddech i za kilka dni wrócić do kolejnych odcinków. Ja pierwszy obejrzałam chyba w sierpniu i mi się podobał... ale nie wróciłam do serialu, aż do września, gdy zgrałam go sobie w aplikacji. Miałam oglądać w drodze do Warszawy, ale to się nie stało. W końcu teraz wracając z American Film Festival w końcu zaczęłam i jak zaczęłam, tak ostatni epizod obejrzałam wczoraj w nocy. Dziś jestem niewyspana, trochę zła na Miriam, ale żyje tym, że już na mikołajki dostanę nowy sezon.
I lepiej niech będzie w nim Zachary Levi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top