♟ The Last of Us Part II

Czyli: If I ever were to lose you, I'd surely lose myself

Dobrze, więc po pierwsze to się poddaje i oficjalnie będę tu publikować regularnie recenzję giereczek na PS4. Chyba przy trzeciej mogę powiedzieć, że czuję potrzebę wyrażać swoje zdanie też o tym medium kultury popularnej, które w ostatnim czasie jest mi wyjątkowo bliskie.

Tak bliskie, że dokładnie w chwili, w której piszę dla was ten tekst mam całkowicie i kompletnie złamane serce, oraz taki niepokojący, nerwowy ucisk w żołądku. Ostatni raz miałam tak, po tym, jak raz zapoznałam się z historią opowiedzianą przez Neila Druckmanna w The Last of Us, a później drugi raz i trochę bardziej wzruszająco przy Uncharted 4.

I doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że w przypadku tej gry Neil znów mi uczuciowy armagedon. Znów przeciora mnie emocjonalnie, jak ostatnią szmatę i zostawi w takim punkcie historii, że nie będę wiedziała, co mam dalej ze sobą zrobić. Poza okazyjnymi objawami PTSD, które polegają na tym, że przychodzę do mojego męża i zaczynam uskuteczniać mu godzinny rant na temat moich przemyśleń o bohaterach. Polecam.

Więc to będzie bardzo długi wpis, bo tu naprawdę jest o czym mówić, a dodatkowo dochodzi jeszcze cała masa obrażonych płatków śniegu, która doprowadza mnie do większej kurwicy niż ci, którzy prowadzili propagandę przed premierą Captain Marvel.

Od razu na wstępie zaznaczę wam, że ta gra to dla mnie absolutne, bolesne i mocne dziesięć na dziesięć. Także, jeśli potrzebowaliście zachęty, to ja was zachęcam. Tylko to nie będzie miła przygoda.

Dalsza część tekstu będzie zawierać spoilery do kluczowych wydarzeń gry i oczywiście samego jej zakończenia. Wiem, że większość youtuberów jeszcze gry nie przeszła, albo nie wrzuciła w całości. Wiem też, ile gra kosztuje w tej chwili, więc absolutnie rozumiem, że ta recenzja poczeka sobie długo na jakieś komentarze. Bo nie każdy tak jak ja zerwał się z łóżka o siódmej, by ją kupić.

Mimo wszystko, jeśli się nie boicie spoilerów, to zapraszam. To będzie jeden z moich ulubionych tekstów, bo kocham kłócić się z internetem.

Do tekstu używam zdjęć najbardziej estetycznych na świecie ludzi z branży gier. Sesja zrobiona została przez Heirlume Photography.

Kluczową rzeczą, jaką trzeba wziąć pod uwagę, przed rozpoczęciem przygody z The Last of Us part II jest to, jakie mamy podejście do zakończenia części pierwszej. Joel na końcu podejmuje decyzję za Ellie i za de facto całą ludzkość i to od nas zależy, jakie będziemy mieć wobec tego uczucia.

Jasne, wszyscy pokochaliśmy Joela. To był przecież taki świetny bohater do prowadzenia w pierwszej części, a obserwowanie jak się zmienia za sprawą Ellie, było magiczne.

I teraz wkraczam ja. Psychofanka głosu Troya Bakera, która ma chyba jakieś nierozwiązane daddy issues, bo Joel to jedna z moich największych growych miłości. I mimo tego wszystkiego, ja jestem w stanie dostrzec, że Joel Miller nie jest spoko kolesiem. W sensie jest dobrze, wręcz cholernie konsekwentnie napisany. Od samego prologu do samego epilogu to jest ten sam facet, który zrobi absolutnie wszystko, by ochronić "swoje" dziecko. Nawet kosztem życia całej ludzkości. I rozumiem świetnie jego decyzję, rozumiem, czemu uratował Ellie, ale nie wiem, nie jestem w stanie powiedzieć, czy na jego miejscu zrobiłabym to samo.

I nie mam z tym problemu, z tym że ją uratował. Absolutnie żadnego. Tylko musimy pamiętać, że każda akcja przynosi w końcu swoją reakcję. A Joel zrobił bardzo dużo dobrego dla Ellie, ale jednocześnie całe morze paskudnych rzeczy, o których w dużej mierze nawet nie wiemy. I czasem, w niektórych wypadkach posuwał się za daleko.

Dlatego, ja mimo całej mojej miłości do tego bohatera, nie umiem patrzeć na niego, jak w obrazek.

Podobnie chyba istotną rzeczą dla odbioru drugiej części jest to, czy dodatek nas nie odrzucił. No bo jeśli ktoś jest homofobem, to już przy Left Behind powinien odpuścić sobie przygodę z tą grą.

I po tym wstępie możemy przejść już do omawiania drugiej części.

Właściwą część historii rozpoczynamy w Jackson Wyoming pięć lat po wydarzeniach z części pierwszej. Ellie jest dorosła, mieszka sama i właśnie znalazła sobie dziewczynę. Jednocześnie od pierwszej sceny wiemy, że dzień wcześniej ona i Joel mieli dość ostrą wymianę zdań na oczach całego miasta. I w tym momencie podejmujemy się eksploracji mroźnych okolic miasta, wiedząc, że wszyscy inni istotni bohaterowie też są na patrolach.

W drugiej osi historii poznajemy Abby, która obozuje w posiadłości w górach niedaleko Jackson ze swoimi przyjaciółmi. Praktycznie rzecz biorąc rodziną. I nie przybyli oni w tę okolicę przypadkiem, a w jednym konkretnym celu i jak można się domyślić po pierwszej części, nie chodzi tu o pokojowe negocjacje. A o krwawą zemstę.

I już tu absolutnie rozumiem decyzję kreatywną, by dać nam kierować Abby. Możemy ją poznać, możemy zobaczyć w niej taką samą dziewczynę, jaką jest Ellie. Taką, która musi radzić sobie ze słabościami i źle ulokowanymi uczuciami. Gdy Abby natrafia na Joela i jego brata już wiemy, że wydarzy się coś złego, ale tu kolejny raz nie umiem zgodzić się z zarzutami wobec scenariusza.

Joel i Tommy nie mieli wyboru. Mogli próbować się bronić na swoim posterunku przed hordą zarażonych albo próbować uciekać do Jackson, co przy śnieżycy nie było możliwe. Więc pojechali z Abby, bo nie mieli lepszych szans na przeżycie. Poza tym, znając Joela, naprawdę nie powinno nas dziwić, że zaufał on dziewczynie w wieku swojej "córki", zwłaszcza gdy od pięciu lat nie żył on już w strefie, ale w zamkniętej społeczności pełnej życzliwych sobie ludzi. To może zmiękczyć człowieka.

Ja wiedziałam, że Joel zginie. Wiedziałam o tym od pierwszego zwiastuna i nawet przed przeczytaniem przecieków, snułam teorie, że nic, ale to NIC innego nie zmotywuje Ellie do tego stopnia. Dlatego nie byłam zaskoczona, że Joel umiera, czy jak umiera. W końcu mówimy tu o świecie TLoU. Ktoś naprawdę spodziewał się braku epatowania przemocą? Czy spokojnej starości dla człowieka, który zawinił tylu ludziom? Trzeba naprawdę być chyba nieskalanym płatkiem śniegu.

I tak mogę sobie pisać tu, co chcę, ale serce pękło mi w najdrobniejszy mak, gdy Ellie przytuliła się do kurtki Joela w jego domu, czy gdy zabrała zegarek od jego córki. To był pierwszy moment, gdy myślałam, że jestem gotowa na tę grę, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej.

Później dostajemy trzy dni w Seattle. Bardzo podoba mi się, że w tę podróż razem z Ellie wyruszyła Dina, a później dołączył do nich Jesse. Postacie drugoplanowe napisane są świetnie, a relacja romantyczna między dziewczynami jest moim zdaniem poprowadzona doskonale. Nie jest nachalna, ale bardzo naturalna i zrozumiała. Wiemy zawsze czemu Ellie i Dina podejmują takie, a nie inne decyzje, czy dlaczego się na siebie złoszczą. Poza tym uważam, że taki homoseksualny związek na pierwszym planie najbardziej oczekiwanej gry ostatniej dekady to wielki krok w przód. Cieszy mnie, że twórcy się na niego zdobyli, bo wiem, że taka reprezentacja jest bardzo ważna dla wielu osób, nawet jeśli wielu się ona nie spodoba.

Przez całe te trzy dni, które spędzamy z Ellie, ja tylko zastanawiałam się nad tym, jak cholernie podobna się ona stała do swojego "ojca" pod pewnymi względami. Zabijanie, czy przesłuchiwanie przychodzi jej niemal naturalnie, co wiemy, że jest napędzane tą cholerną wolą zemsty, ale... ta dziewczyna się nie zatrzymuje nawet na ułamek sekundy. Chyba bojąc się, że jak to się stanie, to dotrze do niej obraz rzeczywistości, jaki sama kształtuje.

I nie mogłam się doczekać, aż fabuła przeskoczy na Abby. Wiedziałam, że to się stanie, bo na to też internet narzeka, że: hur dur jak to mam sterować zabójcą Joela!!! No właśnie może dlatego, by poznać jej motywacje. A motywacje Abby... były takie same, jakie teraz są motywacje Ellie. Pomszczenie swojego ojca. Tylko różnica jest taka, że Abby nie zabiła przy okazji wszystkich wokół, choć miała taką okazję. Nie, ona zabiła Joela, oszczędziła życie Ellie i jego bratu i ruszyła dalej, by spróbować zrozumieć, co ma zrobić teraz ze swoim życiem. Życiem, które przecież ostatnie pięć lat wypełniała tylko chęć zemsty, bez której to sama Abby nie wie do końca, kim jest i czego chce.

Wiecie, ja znałam już Ellie po pierwszej części i chciałam poznać nową bohaterkę i nie zawiodłam się. Abby rozwija się fantastycznie, jest poprowadzona w bardzo przemyślany sposób, a jej wątki poboczne są interesujące. Czy to ten z chujowym byłym chłopakiem, który sam nie wie, czego chce (serio, jebać Owena, to najgorszy patałach), czy późniejszy z dwójką dzieciaków. Tym bardziej że tu drugi raz dostajemy NACHALNĄ PROPAGANDĘ LGBT I SZYKANOWANIE TRADYCYJNYCH WARTOŚCI, bo jeden z bohaterów okazuje się trans. Ja to kocham. To jeden z najlepszych wątków gry. W jednej scenie miałam nawet taki cholerny vibe do Jojo Rabbit, że aż się zastanawiałam, kiedy edytowali tę scenę.

W grze dostajemy dwa zakończenia. Jedno trochę szybciej, gdy kontrolujemy Abby, która próbuje dorwać Ellie. I teraz gdy mamy już pełne spektrum emocji obu dziewczyn, nie umiemy za nic określić, która z nich jest protagonistką, a która antagonistką, bo obie są dla siebie tym samym... pod niemal tymi samymi względami. Ta scena jest niekomfortowa, bo nie chcemy by którakolwiek z nich umarła. I ostatecznie Abby podejmuje dojrzałą decyzję o przerwaniu tej nakręcającej się spirali przemocy i odchodzi.

I dostajemy niekończące się epilogi. Tu w sumie mam największy zarzut techniczny do gry to, że wytraca ona na końcu tempo i tu aż za mocno przetkana jest przerywnikami. Ellie i Dina ułożyły sobie życie na farmie, gdzie wychowują sobie słodkie bobo i małe kózki życie toczy się niemal sielankowo. Tylko jeśli czegoś dowiedzieliśmy się o Ellie na tym etapie, to że ma ona coraz bardziej dające o sobie znać PTSD, które nie pozwala jej się zatrzymać. Dlatego nie licząc się z konsekwencjami, zostawia ona za sobą Dinę i maleństwo i jednak rusza odnaleźć Abby. Wiemy, z czego to wynika, wiemy, że nie może ona się pogodzić z tym, co zaszło między nią a Joelem ostatniej nocy, gdy się widzieli.

W tym samym czasie Abby i Lev szukają Świetlików, przemierzając słoneczną Kalifornie. I gdy udaje im się nawiązać z nimi łączność i zdobyć ich lokalizację to zostają złapani.

Ellie udaje im się ich odszukać i uratować, ale ta dziewczyna po prostu nie umie odpuścić. Abby nie chce z nią walczyć, chce, po prostu by każda z nich ruszyła w swoją stronę i zostawiła na dobre to całe piekło za sobą. W końcu właśnie każda z nich przeszła przez takie samo piekło w tym brutalnym świecie. I do Ellie dociera to dopiero po długim pojedynku gdzieś nad brzegiem oceanu, gry traci jeszcze więcej niż wcześniej. I ostatecznie w końcu na dobre ich drogi się rozchodzą.

Odpuściły. Żadna z nich nie wygrała. Obie przegrały. Obie ruszają w swoją stronę i Ellie w końcu dojrzewa też do tego, by pozostawić Joela w pamięci i w przeszłości.

Osobiście, jeśli mam ocenić zakończenie to jest doskonałe. Dzięki zmyślnie wplecionym retrospekcjom doskonale udaje nam się poznać wszystkie motywacje bohaterek i to dlaczego nie potrafią one postąpić inaczej. Dlaczego są tak bardzo zaślepione pod pewnymi względami. Droga Abby i Ellie jest niezwykle podobna, właściwie to one są do siebie cholernie wręcz podobne. Tylko, jedną z nich znamy trochę dłużej, więc możemy mieć wobec niej więcej uczuć. Ja nie potrafię obecnie określić, która z nich w większym stopniu posiada moją sympatię. Jestem trochę zła na Ellie, że zdecydowała się opuścić Dinę i dziecko, ale nie mogę powiedzieć, że tego nie rozumiem.

W końcu, od sceny otwierającej całą grę wiemy, że jeśli straci ona Joela, to straci ona część samej siebie.

Tak samo, jak Abby straciła wszystko, co miała. Dla niej i jej przyjaciół Świetlików to właśnie Joel był powodem tego, że byli gotowi przemierzyć pół kraju, by znaleźć zemstę. W końcu w jednej chwili, przez jedną egoistyczną decyzję zostali pozbawieni oddziału, szefowej, przyjaciół, rodziców, przyszłości. Wszystkiego. Zostali tylko pozostawionymi samym sobie nastoletnimi niedobitkami świata, który dla nich nagle przestał istnieć.

Kocham to zakończenie. Dlatego, że jednocześnie sprawiło, że chciało mi się płakać, krzyczeć, cieszyć się i złościć. Chcę wierzyć, że Ellie wyruszyła w dalszą podróż i znalazła swoje nowe miejsce w tym niebezpiecznym świecie, może nową rodzinę. Na pewno nie w Jackson, które nieodzownie przypominałoby jej tylko o tym, co straciła. Chcę wierzyć, że Abby i Lev odnaleźli Świetliki. Chcę wierzyć, że w innych okolicznościach Abby i Ellie byłyby w stanie się dogadać.

Po pierwszej części chciałam adoptować Ellie, przysięgam, to złote dziecko i kochałam ją całym sercem. Tutaj niestety przez prawie całą grę czułam potworną wręcz irytację jej osobą. Dlatego cieszę się, że twórcy zdecydowali się na umieszczanie retrospekcji, w których możemy zobaczyć wycinek jej relacji z Joelem. Na początku mają one służyć temu, by w ogóle przypomnieć nam, czemu Ellie zdecydowała się na tę wyprawę. Przysięgam, że na rozdziale w muzeum płakałam przez cały czas nieprzerwanie. Nawet teraz mam szklanki w oczach, jak o tym myślę. Czy o tym, jak Joel chciał znaleźć dla niej struny do gitary, a ona już zaczynała go odpychać, rozumiejąc co tak naprawdę zaszło w szpitalu w Salt Lake City. Aż przez scenę, gdy deklaruje Joelowi, że nigdy mu nie wybaczy.

I to właśnie wydawało mi się motorem napędowym dla niej przez całą historię. Ellie dręczona PTSD, czy winą ocalałego, nie mogła pogodzić się z tym, że Joel podjął decyzję o jej życiu za nią. Nie umie mu tego wybaczyć i przez całe lata była dla niego po prostu chujowa, mimo że on kochał ją nieustannie jak własną córkę. I to wydawało mi się logiczne to, że Ellie nie umie sobie poradzić z tym że tyle lat nienawidziła osoby, dla której była całym światem. A później dostajemy ostatnią retrospekcję, która zmienia nam narrację. Pokazuje nam, że Ellie była w końcu gotowa wybaczyć Joelowi i odbudować ich relację i właśnie z tego okradła ją Abby. Z tego, że w końcu chciała odzyskać "ojca" i zaakceptować to, że żyje i jej życie zapowiada się całkiem nieźle. A w tej samej chwili wizja tych przyszłych dni, o których śpiewali z Joelem, nigdy nie nadeszła.

I jeśli to nie jest mistrzostwo prowadzenia narracji, to nie wiem, co nim jest.

Od pierwszej chwili, gdy zobaczyłam kozacki tatuaż Ellie, chciałam go sobie zrobić i przez większość drugiej części poważnie to rozważałam, ale teraz, po zakończeniu jestem już pewna. Ellie ma swoje wady, ma swoje demony, ale to nadal ta sama dziewczynka, którą pokochałam.

Abby za to poznajemy dokładnie w momencie, o którym już wspomniałam. Czyli gdy dokonała zemsty i może ruszyć dalej, tylko problem jest taki, że nie wie dokąd. Jest żołnierzem, ale nie wie, czy dalej jest to dla niej aż takie istotne, bo zaczyna kwestionować pewne decyzje militarne swojej jednostki. Jej ukochany chłopak będzie miał dziecko z kimś innym i jeszcze okazał się zdrajcą. Jej trzy dni w Seattle to głównie próby odnalezienia samej siebie w tym nowym świecie oraz pomoc Owenowi, który może i jest chujem, ale wciąż jest jej chujem.

Jej retrospekcje nie mają aż takiego mocnego impaktu emocjonalnego, jak te Ellie, bo nie znamy jej bliskich. Za to nawiedzający ją nieustannie koszmar, w którym znów jest dziewczynką biegnącą pustymi korytarzami szpitala, jest aż nazbyt sugestywny. Zwłaszcza w kontekście pięknego przejścia do koszmaru, który na końcu gry nawiedza Ellie, biegnącą po schodach posiadłości w górach. Tak, jak pisałam. Dziewczyny są podobne.

Kluczowym momentem dla Abby jest moment, gdy zostaje złapana przez grupę religijnych fanatyków. Uciec pomaga jej dwójka dzieciaków Serafitów, która miała zostać zabita, za zdradę ich wierzeń i tradycji (wspominałam już, że Lev to najlepsza postać?). Abby ich ochrania i zostawia w końcu samym sobie, ale następnego dnia dociera do niej, że musi im pomóc. Bo to już nie jej wrogowie, bo ona też już nie czuje się żołnierzem. I ten jeden desperacki akt ratowania Leva i jego siostry to moim zdaniem najlepsza część gry. Dla mnie rozdziały z nimi miały ogromny impakt emocjonalny, prawie taki jak retrospekcje Ellie i tu cieszyłam się, że widziałam fragment przecieków z końcówki gry (przynajmniej nie musiałam się bać o jedną postać).

No i podkreślę chyba jeszcze raz to, co już sądziłam po pierwszej części. Dla mnie Świetliki nie były złoczyńcami. Chęć ratowania ludzkości kosztem życia jednej dziewczynki nie jest zbrodnią, zwłaszcza że Ellie zgodziłaby się na to, by się poświęcić. Tak samo Abby nie jest antagonistką. Ona i jej przyjaciele nie przyjechali do Wyoming spalić Jackson i zabić rodzinę Joela. Nie. Przyjechali po niego i zaraz po tym morderstwie uciekli.

To Ellie wpada w morderczy szał, zabijając wszystkich, którzy staną jej na drodze. I niezależnie od tego, jak dobrze rozumiemy czemu to robi, to dość trudno to z czystym sumieniem zaakceptować.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne, to moje PS4 Pro przez całe cztery dni pracowało z głośnością suszarki do włosów na pełnych obrotach. A nie jest jakieś bardzo stare. Więc gra jest mordercza, ale jakość też powala na kolana. TA GRA JEST PO PROSTU NAJPIĘKNIEJSZA NA ŚWIECIE. To jak zaprojektowany jest każdy skrawek otoczenia, urzekało już w pierwszej części, gdy zwiedzaliśmy ten zabójczy świat, ale tutaj, pięć lat później jest jeszcze lepiej. Nie ma co się dziwić, w końcu inspirację twórcy brali z książki „Świat bez nas" Alana Weismana. Ta wizja natury, która powoli pożera nasz betonowy świat jest urzekająca tak samo mocno, jak upiorna.
Nadal, nieustająco jestem wielką fanką zaprojektowania postaci i tego, że twórcy nie bawią się w seksualizacje bohaterek. W tym świecie nie ma na to miejsca i bardzo dobrze. Tak samo, jak cieszy mnie wprowadzenie bohaterów różnych narodowości. Pewnie właśnie dlatego płatki śniegu tak nienawidzą tej gry.

Gameplay został urozmaicony odrobinę od pierwszej części. Przede wszystkim wyczuwalna jest ogromna zmiana w tym, że nie gramy już ogromnych rozmiarów kolesiem, a drobną dziewczyną. Dlatego chowanie się w trawie, czy pod samochodami jest bardzo przyjemne. Tak samo, jak okazyjne wspinanie się po linie. Wyczuwalna jest też oczywiście zmiana, gdy zaczynamy grać Abby, która jest o wiele silniejsza. Trudniej się nią ukryć, ale dużo łatwiej zabić przeciwnika gołymi rękami. Są to drobiazgi, ale dla mnie były one kolejnym przemyślanym przez twórców aspektem.

Poza tym do gry dodano pieski. I to nie jest fajne, bo piesków trzeba się pozbywać. A jednemu z nich możemy rzucać pluszową, różową ośmiornicą, co łamie mi serce. Także, dzięki panie Druckmann, fajny z pana koleżka.

Fabularnie gra jest idealna. Co prawda nie wiem, jak można do niej usiąść i skończyć ją w dwadzieścia godzin. Dla mnie to za duży ładunek emocjonalny, by się na to zdobyć. A eksploracja tego postapokaliptycznego świata to czysta przyjemność. Więc gdy rozłoży się rozgrywkę na kilka dni, to nie ma się jej raczej nic do zarzucenia, a przynajmniej ja nie mam. Tak jak wspomniałam, dopiero pociachane epilogi trochę mnie już zmęczyły, ale może to też wynikać z tego, że na tamtym etapie byłam już bliska mdłości ze stresu.

I już trochę powkurzałam się na ludzi, którzy mają inne zdanie na temat tej gry, ale teraz jeszcze się do tego odniosę. Mianowicie recenzje krytyków są wspaniałe, bo większość krytyków miała czas i okazję ograć całą grę, zanim napisali, co o niej myślą. "Fani" widzieli kilka przecieków, dopowiedzieli sobie resztę historii i masowo zaczęli wystawiać negatywne oceny już w dniu premiery. Ja wiem, że można przejść tę grę w kilkanaście godzin, ale czy wtedy będzie się w stanie ją w pełni docenić? Myślę, że chociaż na tyle, by dać jakieś trzy na dziesięć. Jedynki i zera to głównie wina wspomnianych już kasztanów, którzy mają problem z PROPAGANDĄ LGBT I ZABICIEM ICH UKOCHANEGO BIAŁEGO KOLESIA PRZEZ DZIEWCZYNĘ.

Bo wiecie, gra o przemocy i apokalipsie nie może mieć za protagonistkę drobnej dziewczynki lesbijki, czy co gorsze, dziewczyny niewyglądającej zbyt kobieco. Nie. Jak protagonistka to tylko w obcisłym topie.

Nie wiem, naprawdę nie rozumiem, jak można być tak zaślepionym, czy głupim, by nie zrozumieć O CZYM TA GRA WŁAŚCIWIE JEST. Bo ona nigdy nie była o tym jednym białym kolesiu, który pakuje koktajle mołotowa do plecaka. Nie, ta historia zawsze była o relacjach i przemocy i o tym właśnie opowiada część druga. No ale widać, jak nie ma kanibali chcących molestować małe dziewczynki, to już gra nie trafia we właściwe tony.

Większość osób wystawiając oceny, fizycznie nie miała nawet gry w rękach, a już na pewno nie przeszła całości. A w przypadku historii, w której istotna jest każda scena, aż do samego finału to strasznie smutne.

Ja po przeciekach też bałam się tego, że twórcy będą chcieli nas na siłę szokować. Najpierw śmiercią Joela, a później tym, że dadzą w nasze ręce Abby, ale ja na szczęście mam otwartą głowę. Dałam kredyt zaufania, bo wiedziałam, że muszą mieć jakiś pomysł na tę fabułę, skoro czekali aż siedem długich lat, by nam ją zaprezentować. I nie pomyliłam się.

Jestem ogromną fanką talentu pana Druckmanna i jego zmyślnego pisarstwa. W ciemno biorę serial, który będzie współtworzył i każdą kolejną grę od niego. Nawet jeśli po każdym jego dziele czuję się emocjonalnie, jakbym miała zwymiotować.

The Last of Us part II nie puści mnie jeszcze ze swoich objęć bardzo długo, tak samo, jak część pierwsza. Wiem, że będę w kółko myśleć i analizować każde wydarzenie i każde zdanie, bo taka już jestem, gdy coś mnie ruszy. A ta historia mnie nie tylko ruszyła, ona rzuciła mnie na ziemię i spuściła mi emocjonalny wpierdol stulecia.

I jeśli miałabym to wszystko jakoś podsumować, to napiszę, że: to nie jest horror, bo horrory do mnie nie przemawiają. To jest historia o świecie pełnym przemocy i przede wszystkim o smutnych dziewczynkach i ich martwych ojcach.

Rany jak te człowiek śpiewa! Jak on śpiewa!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top