★ The Gentlemen
Czyli: wielki powrót króla gangsterskiej narracji.
Jak długo jak ja na to czekałam moi mili! Ja wiedziałam, że mój ukochany brytyjski reżyser odwalił tę chałturkę w Disneyu z jakiegoś konkretnego powodu i teraz jak już ma masę pieniążków, da nam coś naprawdę dobrego.
Jednak spodziewałam się bardziej kolejnego rozbuchanego projektu pokroju Króla Artura, który dla mnie jest filmem totalnie: meh. Jednak nie do końca mogę powiedzieć, że to produkcja zła. To po prostu coś, co mogłoby być lepsze, a tak ratują to tylko aktorzy.
Na szczęście Guy Ritchie zatęsknił za tym, za czym my fani tęsknimy od lat. I w wielkim stylu wrócił do swoich korzeni, do największych sukcesów, czyli kina gangsterskiego z tym swoim przepysznym autorskim sznytem. Och panie Ritchie, jaka ja szczęśliwa jestem, że tym jednym filmem przypomniał mi pan, za co ja pana tak kochałam.
Powstrzymam się od wszelkich spoilerów, żeby w żaden sposób nie popsuć wam seansu i przejdźmy sobie do naszych Dżentelmenów.
Jeśli oglądaliście jakiekolwiek filmy gangsterskie spod ręki tego twórcy to macie już w głowie dokładny obraz tego, jak zawsze buduje on swoje historie. Tu nie jest inaczej. Film na początku zarysowuje nam główną nić fabularną, czyli rozmowę dość szemranego dziennikarza Fletchera, który wpada z wizytą do prawej ręki groźnego gangstera. Ray specjalnie nie ma ochoty słuchać, co pismak ma do powiedzenia, dopóki ten nie zaczyna go szantażować, powoli wykładając karty na stół.
Film prezentuje się tak świeżo i pomysłowo, właśnie przed podejście do narracji. Całą historię poznajemy ustami Fletchera, który nie należy do narratorów zbytnio obiektywnych. Dlatego część scen jest ogromnie przerysowana i tu wtrącić musi się Ray, prostując pewne nieścisłości wokół intrygi, którą zwąchał dziennikarz.
Mianowicie szef Rey'a, niesamowicie groźny i potężny amerykański gangster, który od lat działa na brytyjskim podwórku ma zamiar sprzedać biznes i przejść na emeryturę. A biznes nie jest mały, bo mówimy tu o kilkunastu ogromnych plantacjach marihuany, czyli o bardzo, bardzo, bardzo wielu zerach na czeku wypisanym przez ewentualnego nabywcę. I jak to bywa, gdy mówimy o wielkich pieniądzach, zaczynają pojawiać się wielkie komplikacje. I młody, trochę narwany antagonista, który jest w stanie zrobić naprawdę wiele, by pozostać jedynym pionkiem na planszy.
Wspomniałam już odrobinę o specyficznej Ritchowskiej narracji i teraz to podkreślę. To jedna z tych produkcji, która nie przystaje nawet na momencik, nie daje nam odrobiny oddechu, bo cały czas jesteśmy zasypywani informacjami, bohaterami i zwrotami akcji. Akcji, która nie zwalnia, a ciągle nakręca się coraz mocniej.
Oczywiście na najwyższym poziomie stoi też humor. Ten film jest przezabawny! Wczoraj w jednej scenie z bagażnikiem samochodu nie mogłam przestać się śmiać. I nie byłam jedyna, jedną dziewczynę na sali trzymało dobre dziesięć minut dłużej. Tylko musicie wziąć pod uwagę, jaki to jest typ humoru, bo raczej bliżej mu do londyńskich przedmieść niż amerykańskich komedii. Więc leje się krew, ciosy zawsze mają swoją wagę, a "kurwy" i "cioty" padają co drugie zdanie. To typowy ciężki brytyjski humor, rezonujący dużo bardziej z nastrojem Lock, Stock and Two Smoking Barrels, czy Snatch niż z takim sympatycznym The Man from U.N.C.L.E.
Jak Guy Ritchie to oczywiście montaż. Tu nie brakuje świetnych pościgów, czy mistrzowsko poprowadzonych scen akcji. A kiedy myślisz, że to wszystko już jest odrobinę przerysowane, przypomnij sobie, że narrację prowadzi dwulicowy pismak, który czego nie wie dokładnie, to sobie dopowie.
Przepięknie gra też Londyn. Od pięknych pubów, gdzie na śniadanie zamawia się duże piwo, aż po przedmieścia na południu, gdzie biega się uliczkami za wścibskimi nastolatkami. No i te akcenty! Przepraszam, ale ja mam nieopisaną słabość do rzucanego z silnym brytyjskim akcentem słowa "cunt". Nic nie poradzę. Jestem zepsuta.
Jak zaczęły pojawiać się nazwiska aktorów zaangażowanych w ten projekt, moja ekscytacja tylko rosła. Choć nie wiem, czy punktu szczytowego nie osiągnęła już na etapie zaserwowania mi tego, że będzie tam Charlie Hunnam. Kocham tego chłopa od czasu nałogowego oglądania Sons of Anarchy i może nie uważam go za aktora jakoś wybitnego w swych umiejętnościach, ale... jak się na niego dobrze patrzy. A tutaj odwala naprawdę świetną robotę, nawet jeśli Ray nie jest specjalnie rozwiniętą postacią. Hunnam wypada za to doskonale, obrazując swojego bohatera drobnymi szczegółami i właśnie tym soczystym akcentem. No i wygląda wprost obłędnie w tych idealnie skrojonych prochowcach.
W jego szefa i w sumie protagonistę filmu wciela się Matthew McConaughey, którego też od dawna nie widziałam w tak mięsistej roli. Mickey Pearson jest królem w tej dżungli i zachowuje się po królewsku, co niezwykle pasuje i do postaci i do wcielającego się nią aktora. To ten typ bohatera, który urzeka nas swoją prezencją, mimo że wiemy, że w każdej chwili może wpakować nam kulkę w głowę.
Jak to w filmach gangsterskich bywa, nie mamy tu za wielu kobiecych postaci. Widać, że Ritchie nie miał ochoty się w tej materii rozmieniać na dobre i wolał dać nam jedną krwiożerczą lwicę, niż kilka kociaków. Żona naszego protagonisty Rosalind (w tej roli obłędna Michelle Dockery) poza byciem miłością jego życia, doskonale walczy o swoje miejsce i już po jej wejściu wiemy, że trzeba się z nią liczyć.
Na drugim planie błyszczy przede wszystkim Hugh Grant jako wścibski dziennikarz. Widać, że aktor zdecydowanie w końcu uciekł ze swojej szufladki naczelnego amanta brytyjskich rom-comów, bo tu bawi się doskonale. To strasznie przerysowana postać, ale poprowadzona bezbłędnie.
Jednak jeśli chodzi o show, to tutaj powraca w pełnej krasie Colin Farrell, który kradnie absolutnie każdą scenę! To, co ten człowiek wyprawia w tym filmie, jest dla mnie nie do pomyślenia, bo kompletnie nie znałam go od tej strony. Nie dość, że z miejsca kupuję to, że to groźny typ z wielkim sercem to jeszcze jest komediowy timing, który wybrzmiewa doskonale. Nie spodziewałam się po tym aktorze, że jest w stanie dać nam tak perfekcyjnie zabawnego bohatera, nie tracąc przy tym nic z powagi. Jego wątek jest chyba moim absolutnie ulubionym.
A jeśli chodzi o antagonistę... muszę wam przyznać, że od czasu Crazy Rich Asians Henry Golding to mój całkiem spory crush. Chłop jest tak cholernie atrakcyjny, że poszłam dla niego na film świąteczny z Emilią Clark. Serio. Poświęcenie. Uwielbiam go oglądać i miałam ogromne oczekiwania, że taki reżyser wyciągnie z niego to, co najlepsze... ale no nie wyszło do końca. Może to kwestia, że sama postać nie ma za wiele do pogrania, to na tle tak barwnej plejady bohaterów wypada najbardziej blado. A szkoda.
Ogromnym plusem tego filmu dla mnie jest misternie utkana intryga. To produkcja stojąca zwrotami i sprytnym przeplataniem akcji tak, byśmy jako widzowie do końca nie byli pewni, kto jest trzy kroki przed resztą. Lubię, jak twórcy nie traktują mnie jak idiotki i dają mi samej połączyć fakty, czy szukać tych drobniutkich elementów spajających akcję.
Osobiście uwielbiam, jak cały film trzyma mnie w niepewności i każe się zastanawiać, jak dojdzie do pewnych wydarzeń i jaki będą miały one ostatecznie wydźwięk. Oraz z uwagi na specyficzny sposób narracji, czy w ogóle to co widzimy się wydarzyło. A niewiele jest produkcji, które mnie jeszcze potrafią w kinie tak bardzo i tak pięknie zaskoczyć, jak udało się Dżentelmenom.
Sfilmowani pisali, że to może być najlepszy film Ritchiego od czasów Snatch i... pomimo mojej całej ogromnej i niepohamowanej miłości do The Man from U.N.C.L.E. się z tym stwierdzeniem zgodzę. Jasne, The Man from U.N.C.L.E. jest moim feel good movie z pięknymi ludźmi w pięknych ubraniach. Jednak to nie jest ten mięsisty, soczysty akcyjniak z brudnym Londynem w tle, którego potrzebowałam dostać od tego reżysera. Więc nadal jak będę chciała poprawić sobie humor czymś miłym, wybiorę inny film. Jeśli jednak będę chciała się naprawdę dobrze pośmiać, bez namysłu to będzie ta produkcja.
Jeśli nie macie planów, na co iść do kina, a Birds of Prey już widzieliście, to uważam, że nie ma lepszej opcji niż gangsterka w stylu Ritchiego.
Ps. Nie idę na 365 dni.
Mam do siebie jakieś resztki szacunku.
Czy czegoś tam....
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top