Ⓢ The Falcon and the Winter Soldier

Czyli: Papa Marvel wraca w najlepszej formie. 

Jak ja czekałam na ten serial, to się nie da powiedzieć. Jasne, bardziej czekałam na WandaVision, ale ono tak mocno zabiło we mnie wszystkie nadzieje i oczekiwania, że wierzyłam już tylko w to, że te chłopaki muszą uratować honor MCU. W sensie, wiecie - napisałam cały post o WandaVision i to nie tak, że moim zdaniem to kiepski serial, to po prostu kolejna taka sama produkcja Marvelka, a obiecywali mi, że wcale tak nie będzie. 

Tu jednak obiecali nam konkretne sześć wysokobudżetowych odcinków produkcji w stylu Winter Soldier, który jest absolutną topką całego Marvela. Bez ściemniania, bez easter eggów, bez wielkich cameo - po prostu konkretne pranie się po pyskach i dwóch hot typów w rolach głównych. Czyli wszystko, czego pragnę od produkcji o peleryniarzach. 

I gdybyśmy dostali tylko to, to byłabym zadowolona. 

Jednak nie. Dostaliśmy o wiele, wiele, wiele więcej. 

Fabularnie The Falcon and the Winter Soldier jest jedną z najlepiej napisanych rzeczy w całym Marvelu. Tu w końcu widać tę ogromną przewagę narracji serialowej, nad narracją ograniczoną czasowo w przypadku pełnego metrażu filmowego. O tym właśnie mówił papa Kevin Feige obiecując nam nową jakość produkcji trafiających na Disney+, bo tu naprawdę na wszystko był czas i miejsce. Przed premierą bałam się, że przez problemy produkcyjne serial wyjdzie na tym tak samo słabo, jak wyszło WandaVision, a jednak tu nic takiego się nie wydarzyło. 

Każda z postaci dostała solidny story arc, a sama fabuła poruszała wątki, które tak mocno w Marvelu zarysowane nie były jeszcze nigdy. Już sam początek, który ma nam pokazać, w jakim miejscu znajduje się życie naszych protagonistów to coś niesamowicie przyziemnego. Bucky i jego terapia to jedna z najsilniej oddziaływających ze mną scen w całym MCU, podobnie bardzo podoba mi się, że scenarzysta znalazł tyle miejsca na cały wątek rodzinny Sama. Bo to pokazuje nam kontekst, pokazuje nam, że to nie są tylko postaci, ale prawdziwie napisani ludzie. 

Podoba mi się też, jak został nabudowany cały kontekst społeczno-polityczny po BLIPie. Do tej pory właściwie nie wiedzieliśmy, jak wyglądał świat i życie w trakcie tych pięciu lat, oraz z jakimi problemami musi się mierzyć społeczeństwo, gdy wszyscy nagle wrócili. Nie było przecież na tak poważne tematy miejsca w radosnym Far From Home, a Wanda miała dosłownie swój własny świat. Więc tutaj twórcy poszli po całości. Zrobienie z "antagonistów" grupki młodych, zagubionych dzieciaków, które chcą tylko lepszego świata to prosty, ale bardzo skuteczny zabieg narracyjny. A obdarowanie ich serum superżołnierza w piękny sposób dopisuje nam tylko kolejne osie konfliktu. 

Bo zupełnie osobną osią konfliktu jest przecież sam Baron Zemo, który kompletnie ukradł chłopakom całe show swoim pojawieniem się. Mówcie, co chcecie, ale moim zdaniem Zemo jest jednym z najlepiej napisanych antagonistów w Marvelu i mogę toczyć godzinne dyskusje, dlaczego tak właśnie jest moim zdaniem. Więc proszę bardzo - fight me, jeśli chcecie. Wykorzystanie ponownie Daniela Brühla wyszło MCU na dobre, jak chyba nic innego od czasu fandomu Lokiego. Serio, dla mnie Brühl ma w tym serialu dokładnie taki sam vibe złoczyńcy, którego by się z łóżka za nic nie wyrzuciło, jak miał młody Hiddleston. A patrząc po tym jak wybuchły i eksplodowały fanfiki na jego temat, to zdecydowanie MCU nie może zaprzepaścić tego bohatera po raz drugi. 

Wspaniale poprowadzono jego wątek, cieszę się, że ktoś tam sobie przypomniał, że on jest przecież Baronem, bo Brühl urodził się do grania wyniosłego arystokraty. Przez to ile uroku i dowcipu niesie ze sobą jego postać, doskonale rozwija się klimat całego serialu. I nieustająco cieszę się z tego, jak konsekwentnie jest to napisana postać, która nie chce władzy nad światem, nie chce nawet specjalnie uciec z więzienia, czy namieszać w głównej intrydze. Nie. On chce się pozbyć superżołnierzy i jest w tym cholernie skuteczny, jednocześnie nie będąc ani przez chwilę nieprzewidywalnym. 

Na jego tle pięknie rozwija się też relacja Sama i Bucky'ego, jednocześnie rozwijając też samych bohaterów. Bo Zemo jest tą trzecią osią całej narracji, która ma zadawać właściwe pytania, byśmy my mogli usłyszeć na nie odpowiedzi. I jestem zachwycona tym, jak ludzkim bohaterem też okazał się ten rozpuszczony arystokrata, gdy jego kodeks moralny (wątpliwej jakości, ale jednak kodeks i moralny) zaczyna się kruszyć, gdy coraz lepiej poznaje Bucky'ego. Osobiście nie spodziewałam się tego, że będę o wiele mocniej kibicować kolesiowi, który wysadził ONZ i zabił króla Wakandy, niż... Kapitanowi Ameryce. 

John Walker. 

Idealny casting, miałam ochotę za każdym razem uderzyć go krzesłem, jak tylko się pojawiał na ekranie. Jednak przejdźmy do samej postaci. Miałam wobec niej pewne oczekiwania, spodziewałam się, że jego wątek potoczy się w taki, a nie inny sposób i twórcy mocno mnie tu zaskoczyli i nie wiem, czy jest to zakończenie pozytywne. Chciałam, by nie zrobiono z niego sztandarowego antagonisty, by ostatecznie - jasne, nie lubił się z chłopakami, ale gdy trzeba było zrobił to co trzeba. Nie. Twórcy idą mocno w budowanie nam "złych avengers" i mają już swojego lidera. Jasne, nadal jest to bardzo dobrze napisana postać, gdy tylko chcemy, możemy dobrze zrozumieć jego motywacje i podejmowane przez niego decyzje. 

Problem polega na tym, że ja nie chcę. Wiem, zachowuję się jak dziecko, które tupie nóżką, ale ja po prostu nie chcę oglądać tej postaci. Jest ona dla mnie odrzucająca. Jest tą wizją USA, którą USA jest naprawdę. Nie tą lepszą, nieistniejącą wersją, którą reprezentował Steve. A moja emocjonalna relacja z Rogersem i jego tarczą jest na tyle głęboka, że po zakończeniu czwartego odcinka coś we mnie pękło i nie mogłam się po nim pozbierać przez kilka dni. 

John Walker po prostu powodował, że całe moje anxiety skakało jak wystraszony kociak i nie mogłam go za nic opanować. Koleś powodował u mnie niepokój i jak się okazało, były ku temu powody. Wiem za to, że dzięki niemu wybrzmiewa doskonale to, jak perfekcyjnym dziedzicem Rogersa i jego tarczy jest Sam. 

Sam Wilson jest Kapitanem Ameryką. 

Koniec kropka. On jest tym bohaterem i to aż bije od każdej części jego jestestwa na ekranie. W potrzebie poszukiwania dialogu, gdy spotyka się z Karli, której zadaje właściwe pytania, doprowadzając ją do kwestionowania własnych decyzji, czy w podejmowaniu decyzji przede wszystkim rozumem. Bardzo się cieszę, że w serialu znalazło się miejsce dla tak ważnego wątku dla samego aktora, czyli co bycie Kapitanem Ameryką oznacza dla czarnoskórego mężczyzny z południowych Stanów Zjednoczonych. Nacisk, jaki położono na ten element historii, nie miałby takiej siły, gdyby Falcon otrzymał film, a nie serial. Dalego właśnie tu widać wielką przewagę tej narracji, nad tą filmową. Wprowadzenie takiej postaci, jak Isaiah Bradley odziera nam mit "prawego rządu USA" i daje całej historii głos, którego MCU i wszyscy obecnie potrzebujemy. 

Głos różnorodności. I ja nie mogę się przestać zachwycać tym, jak zachowano w całym serialu jego ton, by mieć w nim jednocześnie takie wątki, jak i typowe peleryniarskie bagienko. 

Podobną równowagę zachowano w przypadku Bucky'ego, którego jedna scena wspomnień z Wakandy doskonale obrazuje całą moc jego drogi do tego miejsca, w którym zastaje go fabuła. Cieszę się, że twórcy zdecydowali zbudować się go w wielu momentach bardzo podobnie do Steve'a, jednocześnie nie bawiąc się w kalki. Doskonale trafił do mnie też cały motyw tego, ile znaczy dla niego tarcza Kapitana Ameryki, która została dla niego wszystkim, co kojarzy mu się z posiadaniem rodziny. Dlatego bardzo ładnie prowadzi się ten jego wątek i rozwijająca się relacja z Samem, bo wiemy, że dąży ona do tego, by Bucky znów zyskał swoje miejsce na świecie. Nawet jeśli jest ono na kanapie w domu siostry Wilsona. 

I tak na deser zostawiam panie. Nie wiem, jak wy, ale ja zawsze lubiłam Sharon i bardzo się ucieszyłam, jak ogłosili, że wróci w tym serialu, bo chciałam, by dostała konkretny rozwój. A nie tylko nosiła nazwisko Carter i wzdychała do Rogersa, bo to trochę już nie pasuje do postaci z takim potencjałem. I kiedy nam tam cały czas mówiono o Power Brokerze, to przeszło mi przez głowę, że może to będzie ona... ale jednak szukałam tu już podbudowania do kolejnych filmów. 

Więc wzięli mnie z zaskoczenia. I trochę zgrzytam zębami, ale też, gdy już ochłonęłam, zaczynam podejrzewać, że mogą pójść z tym w ciekawą stronę. W końcu nie mamy za wiele takich antybohaterek w MCU, wiec kto wie? Może kiedyś dostaniemy jej pojedynek z taką Yeleną? 

Dużo bardziej jestem zła na to, że wątek Karli został zamknięty na dobre. Przez większość sezonu przede wszystkim zachwycałam się tym, jak cholernie dobrze ogląda mi się Erin Kellyman w tej roli. Zaciskałam też mocno kciuki, by jednak na koniec przeżyła i by mogli ją wykorzystać, jak Zemo za jakiś czas w kolejnej produkcji. Tak się jednak nie stało i rozumiem dlaczego, tempo jej radykalizacji z odcinka na odcinek było coraz większe, ale mimo wszystko rozumiałam jej motywacje, rozumiałam jej potrzebę, by zmienić zastaną sytuację - choć nie zawsze pochwalałam jej metody. Mimo wszystko ostatecznie jestem zadowolona z wątku antagonistów w tej produkcji, bo jednak kolejny raz pokazano nam tu coś innego niż wariata z manią wielkości, czy kosmitów z promieniem w niebo. 

Jak już wspomniałam, ogromną siłą tego serialu jest jego przyziemność. Tu stawka może być wysoka, ale przez to, z jakimi bohaterami mamy do czynienia, cały czas będziemy mieć poczucie, że nikt tu nie będzie szukał Mephisto na tapecie. Nie, tu ludzie biją się po pyskach i krew się leje. Bez zbędnego kolorowania. 

Tym czym The Falcon and the Winter Soldier wygrało moje serce na całej linii jest jednak ton całego serialu. To jak doskonale twórcy bawili się żonglując różnymi filmowymi gatunkami. W trzecim odcinku dając nam typowe buddy comedy o dwóch typach, którzy się nie lubią, ale muszą razem robić rzeczy i trochę się pobić ze złymi gośćmi w jakichś dokach. A później odjechać kabrioletem. Znacie temat, oglądaliście czasem filmy z lat osiemdziesiątych. I to wszystko gra i buczy, my wciąż ubawieni, pamiętający tańczącego Zemo zaczynamy oglądać odcinek czwarty, by już w połowie wiedzieć, że wydarzy się coś złego. I ostatecznie kończymy na podłodze po solidnym kopniaku w żołądek. 

Naprawdę niesamowicie dobre scenopisarstwo, które idealnie trafia w mój gust. Bo kiedy jest śmianko, to na pełen regulator, ale kiedy łapie za serce to cholernie mocno. A na mnie takie rzeczy działają. Po prostu. 

Tak samo jak działała wspaniała warstwa wizualna. Serio, nie wiem skąd nagle Marvel wyciągnął Kari Skogland, ale niech jej nie wypuszczają z rąk. To jak ta kobieta filmuje sceny akcji to jest złoto. A odpowiedzialny za zdjęcia P.J. Dillon sprawił, że co drugi kadr można było sobie wrzucić na zdjęcie w tle na Facebooku. Czysty geniusz. 

Nie będę tu pisać rzeczy, że polecam ten serial i tak dalej. Bo nie ukrywajmy, MCU to już nie jest piaskownica, do której można w jakimś przypadkowym momencie kogoś zaprosić. To już tak długa, zawiła i skomplikowana historia, że jak w niej siedzicie - to i tak obejrzycie The Falcon and the Winter Soldier . Więc to były moje stosunkowo krótkie przemyślenia na temat tego serialu i przepraszam, że musieliście tyle na nie czekać. 

Tymczasem od tygodni mogliście posłuchać co o nim sądzę w moim podcaście. Zapraszam gorąco. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top