Ⓢ The Big Bang Theory
Czyli: dwanaście lat mojego życia.
Ok, może nie dwanaście, bo serial zaczęłam nadrabiać jakieś dziesięć lat temu, jak już mieszkałam na swoim, ale nadal to prawie dekada.
Rozumiecie to? DZIESIĘĆ LAT!
To nie będzie do końca standardowa recenzja, a raczej przejażdżka kolejką sentymentu w moim towarzystwie, bo materiału jest po prostu za dużo, by opowiadać ze szczegółami o rozwoju postaci, czy wszystkich twistach fabularnych, jakie zafundowano nam przez te dwanaście sezonów.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy i jak trafiłam na tę produkcję, jednak pierwsze mgliste wspomnienia, jakie posiadam to siedzenie z moim ówczesnym najlepszym przyjacielem na kanapie z flaszką wódki w walentynki i granie w pijacką grę:
Pijesz, jak ktoś wchodzi po schodach, jak ktoś wchodzi przez drzwi, jak siedzą w salonie i jedzą, jak Sheldon się śmieje...
To był niezwykle udany wieczór, bo nie dość, że nawaliliśmy się jak dzicy (a były to piękne czasy, gdy nie miewałam jeszcze kaca mordercy), to przede wszystkim zrozumieliśmy, czemu ten serial jest dla nas tak wyjątkowy — bo opowiada o ludziach takich jak my.
Nerdach.
Do czasu zadebiutowania TBBT na ekranach telewizorów w popkulturze panował stereotyp przedstawiania nerdów, jako śmiesznych kolegów głównych bohaterów, którzy są na ich tle większymi przegrywami. Tu zdecydowano się nie przełamywać stereotypu, a po prostu pokazać, że bycie geekiem jest fajne na swój... ekscentryczny sposób.
Dlatego ten serial był taki ważny dla mnie na początku, bo czułam się naprawdę spoko, rozumiejąc te miliony popkulturalnych żarcików i nawiązań, oraz presję kupowania biletów na konwent w pierwszym terminie.
Jasne, mamy tu do czynienia z typowym amerykańskim sitcomem ze śmiechem z puszki, więc nie da się uciec od pewnych klisz fabularnych, ale moim zdaniem nie o to w tym chodzi, by je wytykać w tego typu produkcji.
Chodzi o to, jak taka produkcja sprawia, że się czujemy.
A dzięki TBBT ja przez dziesięć lat czułam się szczęśliwa przez te osiemnaście do dwudziestu pięciu minut, gdy oglądaliśmy odcinek.
Mam naprawdę wiele dobrych wspomnień związanych z oglądaniem tej produkcji, bo była ona w moim życiu nieustannie, każdej jesieni. Niezależnie w jakiej części kraju żyłam i z kim mieszkałam akurat tej jesieni, jak pojawiał się nowy sezon.
Ba! Mało tego, Sheldon, Leonard, Howard, Rajesh i Penny utrzymali się przy mnie o wile dłużej niż większość bliższych i dalszych znajomych, jakich poznałam przez te lata. Nie jest to w żadnym stopniu smutne, po prostu na jakimś etapie życia wy też zrozumiecie, że osiągnęliście wiek, w którym nowi ludzie przestają się pojawiać, ale Ci, którzy zostają, zostają na zawsze.
Każdy kolejny sezon był więc dla mnie w jakimś stopniu kolejnym spotkaniem z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, z którymi może nie rozmawiacie regularnie, ale w razie czego zawsze tam są. Wiem, że takie uczucie popkulturalnego przywiązania i sentymentu wiele osób ma wobec "Friends", ale tak jak już pisałam przy recenzji "New Girl" to nigdy nie był mój serial.
Właściwie TBBT nie jest moim ukochanym sitcomem wszechczasów, bo jest właśnie wspomniane już "New Gir", ale na pewno jest jednym z najważniejszych. Co to oznacza? Że nie będę do niego wracać w gorsze dni, ale zdecydowanie nie będę go przełączać, gdy trafię na powtórki w telewizji.
Oczywiście przez te dwanaście lat serial miał swoje dość znaczące spadki formy, nie potrafię określić, kiedy to było, ale jeśli mnie pamięć nie myli to gdzieś między piątym a ósmym sezonem. Pamiętam to tylko dlatego, że oglądałam je już z moim mężem, więc to musiało być wtedy. Wiem, że właśnie na ich etapie duża część bliższych i dalszych znajomych odpadła i przestała śledzić losy bohaterów, bo sama nie najlepiej wspominam tamte odcinki, ale ja nie odpuszczam seriali bez jakichś naprawdę drastycznych powodów, albo męczenia tej samej buły przez kilka sezonów.
Jednak nie wiem, co dokładnie wydarzyło się w ostatnich dwóch seriach, bo nie śledziłam zmian scenarzystów, ale cokolwiek to było, wyszło świetnie. Sezon jedenasty i dwunasty są po prostu szaleńczo dobre. Wiem, że mogę nie być obiektywna, ale chyba po prostu dorosłam razem z bohaterami na ekranie i nawet nie zauważyłam kiedy.
Przecież oglądając pierwsze sezony, byłam taki przegrywem, a teraz finał serialu oglądałam w łóżku z moim mężem i trójką dzieci (koty, pies, nie miejcie mnie za wariatkę) we własnym mieszkaniu. Tak samo, jak właśnie bohaterowie, którzy przeszli podobną drogę w swoich życiach.
I zabijcie mnie, ale rzadko zdarza mi się utożsamiać tak mocno z jakimś bohaterem serialu, jak trafiała do mnie ostatnio Penny. Ta cudowna istota, która nie chce mieć dzieci, pije za dużo wina i naprawdę kocha swojego nerdowskiego męża, to wypisz, wymaluj ja. Tylko ja o wiele szybciej wdałabym w się w dyskusję na temat tego, jaki byłby Hulk, gdyby był zrobiony z lodów.
Zdecydowanie chciałabym wspomnieć tu o aktorach, bo to nie była tylko przygoda dla ich bohaterów, ale też dla nich. Muszę przyznać, że strasznie mnie łapało za serce, gdy oglądałam z nimi wywiady, jak opowiadają o tym, ile zmieniło się w ich życiach przez te wszystkie lata.
Jim Parsons jest jednym z moich ulubionych aktorów obecnie, jasne, kocham wypatrywać go na drugim planie równych produkcji i zawsze wzbudza we mnie niezwykle ciepłe uczucia. No i absolutnie kocham jego monolog w SNL, gdy wylicza, czym różni się od Sheldona. Wszystkim, poza tym, że też mieszka z facetem, ale to trochę inna relacja.
Nie wiem, co zrobią dalej ze swoimi karierami teraz, gdy w końcu uwolnili się spod jarzma swoich nerdowskich bohaterów, ale ja na pewno będę ich obserwować. Co by nie mówić, aktorzy z "Friends" wyszli bardzo różnie na zakończeniu swojego tasiemca i mam nadzieję, że nie spotka to moich przyjaciół i zobaczymy ich jeszcze w innych równie dobrych produkcjach.
Bo co by nie mówić, trzeba przyznać jedno: "The Big Bang Theory" to kulturowy fenomen naszych czasów. To jedna z ostatnich produkcji tej starej telewizji, gdy odcinki wychodzą w formacie raz na tydzień, a sezony mają po ponad dwadzieścia krótkich epizodów. Teraz, w dobie, gdy serial zjada głównie rynek streamingu to już trochę relikt czasów, po których nie spodziewaliśmy się, że znikną tak szybko. Dlatego, jeśli mam być szczera to nie spodziewam się, że wy będziecie mieć swoich "Friends", czy właśnie TBBT, gdy patrzę, jak Netflix szybciutko kasuje seriale po kilku sezonach. Raczej nie doczekamy się już kolejnych produkcji, które będziemy śledzić latami i razem z nimi dorastać... choć mam wielką nadzieję, że się mylę i tak się nie stanie.
Na razie jednak jeszcze dostaliśmy coś w tym stylu, którego będzie mi trochę brakować. Jasne, wkurzam się na takie "Big Little Lies", że wychodzi tylko po odcinku na tydzień, ale z drugiej strony ma to swój urok, bo jednak oczekiwanie podbija zainteresowanie. Prawda jest taka, że lepiej pamiętam niektóre rzeczy z TBBT sprzed dziesięciu lat, niż z takiego "Orange Is the New Black", które pożeram w ciągu jednego, dwóch dni.
Tak jak zaznaczyłam na początku, jest to bardzo prywatny wpis, niebędący nawet recenzją, ale dziś trochę się popłakałam na ostatnich scenach ostatniego odcinka i po prostu musiałam się tym podzielić. Tym jak czuję się usatysfakcjonowana tym, co zafundowali nam twórcy na koniec, bo było to po prostu dobre (no poza jedną rzeczą, ale przymknę na to oko, to sitcom).
Nie czuję się, jakbym dostała w twarz, jak w przypadku "How I Met Your Mother", a niezwykle bałam się tego, że coś takiego się wydarzy. Zamiast decydowania się jednak na jakieś zwroty akcji, czy próby pokazania nam, że bohaterowie ruszą dalej bez nas, po prostu dano nam to, czego wszyscy potrzebujemy.
Świadomości, że u naszych znajomych wszystko będzie dobrze, bo pewne rzeczy są stałe, nawet jak pozornie zmienia się wszystko wokół.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top