★ TENET
Czyli: Nolan będzie Nolanem, a ja będę go kochać.
Czy wy sobie w ogóle wyobrażacie, co ja przeżyłam przez te wszystkie czterdzieści przełożeń premiery tego filmu? Nie, pewnie nie. Na żadną produkcję w tym roku nie czekałam tak mocno, jak na nowy film Nolana i w pewnym momencie już byłam przekonana, że żyjemy w jakiejś symulacji i nigdy nie będzie mi już dane usiąść w fotelu w Imax.
A jak już mogłam mieć taką okazję, to się okazało, że w całym Trójmieście nie ma ani jednego Cinema City.
Lol. Jak wy tam żyjecie?
I tym sposobem musiałam na seans Tenet poczekać jeszcze dłużej. Jednak dziś mi się w końcu udało wybrać do kina i piszę tę recenzję całkowicie na świeżo po wyjściu z sali i... po bardzo długiej przerwie od publikowania tu tekstów. Naprawdę zaniedbałam pisanie recenzji przez tę całą pandemię, ale spokojnie. Już jestem. Tęskniłam.
Więc jak to w ogóle jest ze mną i Nolanem? Bo jeśli mnie nie znacie za dobrze, to przypomnę, że jestem kompletną, całkowitą zdzirą na wszystkie jego filmy, pseudointelektualny bełkot i absolutnie każde nolanizmy, jakie wrzuca do każdej swojej produkcji. Wiec to będzie najpewniej jedna z najmniej obiektywnych recenzji ze wszystkich, które do tej pory napisałam. Jednak hej, chyba już mogliście do tego przywyknąć po prawie stu tekstach.
Ja nie musiałam wiedzieć absolutnie nic o fabule tego filmu, wystarczyły mi ogłoszenia castingowe i ten jeden zwiastun, który wyszedł wiele miesięcy temu. Już byłam sprzedana. Jednak spróbujmy pomówić sobie, o co w ogóle w tym Tenet chodzi.
Tak w wielkim skrócie to nasz protagonista (he, he, he kocham cię panie Nolan) w wyniku działań terrorystycznych w pierwszych minutach filmu zostaje zwerbowany do... tajnej organizacji? I odkąd dowiaduje się o mistycznym Tenet zaczynamy razem z nim brnąć w fabułę pełną zawirowań czasem i przedmiotami, które są w nim zawieszone, oraz poznajemy kolejne osoby, które również w sprawę są wtajemniczone. A ostatecznie i antagonistę całego filmu, który oczywiście, jak to w takiej produkcji chce zniszczyć świat, a nasz bohater będzie musiał temu zapobiec. Tylko żeby to zrobić konieczne będzie ogarnięcie dużej ilości fizyki i...
Dobra. To nie ma sensu. Serio, nie będę próbowała wam wyjaśnić, o czym dokładnie jest ten film, bo cokolwiek napiszę będzie to miało tyle sensu co określenie Interstellar jako: ten film o podróży w kosmos. Czy Prestiż , jako: ten film o magikach. To po prostu nie ma sensu. Jak widzieliście jakikolwiek film Nolana, to doskonale wiecie, że sposób, w jaki opowiada on historie, jest bardzo specyficzny.
Nolan bierze sobie jakąś koncepcje, jak przeplatanie się linii czasowych, czy poziomy snu i wrzuca go w określoną oś fabularną. Tu mamy zabawę z cofaniem się w czasie wrzuconą do bardzo klasycznego filmu szpiegowskiego, od którego wszystkie ostatnie filmy o Bondzie powinny się sporo nauczyć. Tenet nawet rozpoczyna się bardzo "bondowską" sekwencją akcji i ma złoczyńcę, któremu naprawdę brakuje tylko białego kota.
Właśnie, więc jeśli jesteśmy przy bohaterach to tutaj też mamy klasycznych bohaterów filmu Nolana. Zazwyczaj jeśli nie jestem w stanie się zaangażować emocjonalnie w losy postaci na ekranie to film od razu ma u mnie kilka gwiazdek mniej, ale tu ponownie wyłazi moja miłość do nolanizmów. W Dunkierce absolutnie nie przeszkadzało mi operowanie bohaterem zbiorowym i tak samo tu nie mam najmniejszego problemu z tym, że protagonista nie ma nawet imienia.
Dla mnie fabuła tego filmu płynie tak gładko i szybko, że nie miałam czasu nawet zastanowić się nad motywacjami bohaterów. A w kontekście samego zakończenia filmu nie mam tu absolutnie nic do zarzucenia, bo takie, a nie inne przedstawienie postaci nabiera zupełnie innego sensu i dynamiki.
Protagonista, w którego wciela się doskonały John David Washington to właśnie klasyczny archetyp typowego pierwszoplanowego bohatera kina Nolana. Żądny wiedzy, rozwiązań i sprawiedliwości. Nie boi się ryzyka i przełamywania schematów, ale w sumie to nic o nim nie wiemy. Ja trochę się momentami zastanawiałam, czym podyktowane są niektóre jego decyzje, ale może zrozumiem je lepiej za trzecim seansem.
Na razie mogę powiedzieć tylko, że bardzo podoba mi się, jak rozwija się kariera tego aktora, bo najpierw Spike Lee, teraz Nolan. Czekam co dalej.
Jednak... jest taki jeden bohater w tym filmie, który sprawiał, że mi serce mocniej biło i brałam głębszy oddech, gdy tylko pojawiał się na wielkim ekranie Imaxa. Neil, grany przez Roberta Pattinsona to dla mnie dodatkowe trzy gwiazdki dla tego filmu. Oczywiście większość jego scen to głównie przekazywanie protagoniście długiej i skomplikowanej ekspozycji, ale to zupełnie nie przeszkadza. Dla mnie ten piękny człowiek mógłby mi opowiadać o atomach i elektronach, a ja i tak będę tylko patrzeć na jego kształtną szczękę. Nie macie pojęcia, jak bardzo obecnie jaram się karierą aktorską Roberta i zawsze jestem gotowa bronić go, jak lwica, gdy ktoś zarzuca mu, że: hehe błyszczący wampir ze Zmierzchu. Ludzie kochani, ten typ to jest pieprzony diament i w takich rolach to mogę oglądać go bez końca.
Ale wracając do samego Tenet, to poza ekspozycją jest on tym bohaterem, który wprowadza do filmu ten bardzo "ludzki" czynnik, który sprawia, że zaczyna nam zależeć na bohaterach. I przede wszystkim to do niego należy przebijanie czasem ten nadmuchanej banieczki złożonej z fizyki i nolanizmów.
I tu przechodzimy do moim zdaniem najsłabszego elementu filmu, czyli całej dramy z żoną naszego antagonisty. Och jak jednej rzeczy u Nolana nie lubię, to tego, jak buduje on kobiece postaci... teoretycznie na papierze to daje im drogę do przejścia, ale w rzeczywistości całe ich istnienie opiera się o kontekst mężczyzn w ich życiu. I tym sposobem mamy wspaniałą Elizabeth Debicki, która powtarza tutaj niemal jeden do jednego swoją rolę z Nocnego Recepcjonisty. I to trochę poniżej jej możliwości, ale domyślam się, że dostała taką rolę i, i tak wycisnęła z niej, co się dało. Jej postać ma słabsze i mocniejsze punkty, ale osobiście nie zaangażowałam się w najmniejszym stopniu w jej historię i dla mnie głównie była scenariuszową wymówką dla podkręcenia tego, jak bardzo ZŁY jest nasz antagonista.
Tak. Kenneth Branagh jest najbardziej brytyjskim człowiek do grania Rosjan. Tak, jak już pisałam, jego postać jest tak na maksa przegięta i przesadzona, że to chwilami aż przestaje przerażać, bo zaczynamy czekać na scenę, aż zacznie topić małe kotki, bo już gorszy być nie może. Mimo tego ja i tak będę mieć słabość do tego człowieka i co by nie mówić, trzeba być nie lada aktorem, by stworzyć na ekranie tak odrzucającego typa, gdy w rzeczywistości jest się tym miłym Brytyjczykiem, co lubi sobie wyreżyserować Hamleta w Londynie.
Tym, co jednak jest jedną z najważniejszych rzeczy w filmach Nolana to ten niesamowity aspekt wizualny każdej z jego produkcji. Ja nie wyobrażam sobie tego, by zoabczyć jakiś jego nowy film po raz pierwszy w domu, dla mnie to musi być Imax, bo to chyba najbardziej optymalne miejsce do delektowania się w pełni tym soczystym posiłkiem, który funduje nam reżyser.
Tenet to wizualne dzieło sztuki, na które czekałam od długich miesięcy. Jasne, może jestem kompletnie wygłodzona po tych miesiącach bez wielkobudżetowych produkcji na dużym ekranie, ale myślę, że nawet gdybym była już po kilkunastu innych filmach, które zostały przesunięte to i tak Tenet, znalazłby się w topce moich ulubionych produkcji tego roku. Już od wspomnianej pierwszej sceny w operze, aż po ostatnią wielką sekwencję bitewną to jest doskonały spektakl pełen genialnie wykorzystanych koncepcji zabawy z cofaniem czasu.
Choreografia scen walki jest rozpracowana w najmniejszych szczegółach, tak że za pierwszym razem chyba nie da się w pełni jej docenić. Dopiero gdy będziemy mieć pełnię informacji o tym co dokładnie dzieje się na ekranie dopatrzymy się tych drobnych różnic w tym, jak walczą bohaterowie i przeciwnicy. O ile oczywiście będziemy chcieli do tego filmu wracać, a ja już właśnie szukam sobie dnia, gdy skoczę do kina po raz drugi.
A tym, co dopełnia ten niesamowity wizualny majstersztyk, jest muzyka. Ludwig Göransson pojawił się już tutaj w tekście o Black Panther, gdzie doceniałam jego niesamowitą pomysłowość w komponowaniu przejmującej ścieżki dźwiękowej. No i przy Tenet moim zdaniem przeszedł on sam siebie. Już wiem, że to będzie jeden z moich nowych ulubionych twórców muzyki filmowej i jestem przekonana, że soundtrack do Tenet, któego słucham w tej chwili, zostanie ze mną na dłużej.
Bardzo chciałabym napisać wam dużo więcej o tym filmie, ale czuję się dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy chciałam zachęcić was do wybrania sie na Parasite. Czyli po prostu nie mogę wam zdradzić za dużo, bo każda drobna informacja może zepsuć wam seans, a moim zdaniem absolutnie warto wybrać się na nowego Nolana do kina. Zwłaszcza jeśli jesteście fanami jego kina, tak jak ja jestem. Jeśli odrzuciła was jakaś jego produkcja to tu mamy zupełnie inną kwestię i jestem niemal pewna, że gdy nie kupuje się nolanizmów to Tenet nie będzie produkcją dla was.
Owszem to spektakularne widowisko kinowe, ale to też dwie i pół godziny pseudonaukowego pierdololo o fizyce. Co może was wynudzić, a wiem, że są na świecie osoby, które nie skumały Incepcji... więc w przypadku Tenet poprzeczka jest zawieszona jeszcze wyżej.
Niemniej jeśli jest jeszcze jakiś powód, by obejrzeć ten film to niech będzie to absurdalnie wręcz estetyczna obsada. Tam chyba każdy wygląda, jak jakiś cud świata. A Robert jest najpiękniejszy. Serio, piękny człowiek. Zatopiłabym go w bursztynie i nosiłabym przy kluczach.
Podsumowując jednak tak na serio i bez żartów, to ja dostałam dokładnie to, na co czekałam do tych wielu długich miesięcy. Oczywiście to nie jest film bez wad i mimo tego, że już jest długi, moim zdaniem mógłby być jeszcze trochę rozciągnięty, by absolutnie i w pełni wykorzystać cały przedstawiony koncept zabawy czasem. Tylko ja jestem w stanie przymknąć oko na prawie wszystkie błędy, jakie popoełnia pan Nolan w swojej twórczości, byleby dalej karmił mnie regularnie takimi przepysznymi dziełami.
Najlepiej z podwójnym Pattinsonem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top