★ Star Wars: Episode IX - The Rise of Skywalker

Czyli: Let the past die. Kill it, if you have to...

Ja w sumie jestem fanką tego, że powstała kolejna trylogia. To znaczy samego pomysłu, pierwszego filmu. The Force Awakens jest moim zdaniem super. Owszem, ma swoje minusy, jest pełne kuszenia nostalgią, ale dało nam ten powrót do świata, który kochamy i bohaterów, których mieliśmy pokochać. Powiem wam, że po tej części byłam kompletnie i całkowicie nahajpowana na kolejne gwiezdnowojenne rzeczy ze stajni Disneya.

A później dostałam FENOMENALNE Rogue One, co tylko podbiło moją miłość tak w kosmos.

I przyszedł The Last Jedi. I wszystko w mym sercu zaorał.

To nie tak, że uważam poprzednią część sagi za złą. Obiektywnie to naprawdę dobry film, który został stworzony przez świetnego twórcę... tylko ni jak nie pasuje mi on do głównej sagi. Kompletnie zepsuł mi on moją miłość do Star Warsów na dłuższy czas i jestem na tę produkcję zwyczajnie obrażona. A za każdym razem, gdy ją oglądam ponownie, mam nadzieję, że wszystko potoczy się inaczej i Rey podejmie inne decyzje i wszystko zrobi się w pewnym momencie ciekawe. Niestety tak nie jest.

Mimo to The Rise of Skywalker dostało ode mnie ogromny kredyt zaufania. Wiedziałam, że na stołek wraca J.J Abrams, o którym co by się o nim nie mówiło, ja tam go lubię i wiem, że on czuje ten świat. Zwiastuny nie sprzedawały mi co prawda nic, co by budowało mój entuzjazm, a idąc do kina, miałam oczekiwania gdzieś na poziomie podłogi...

Dlatego bawiłam się na The Rise of Skywalker wyśmienicie.

I doskonale to podsumował w sumie Paweł Opydo, który powiedział, że w przypadku The Last Jedi może mówić godzinami, o rzeczach, które są w tym filmie świetne, ale nadal go nie polubi. Tak w przypadku The Rise of Skywalker może mówić o tym, co kompletnie nie wyszło, ale nadal będzie tę produkcję uwielbiał.

I ja mam dokładnie tak samo.

Recenzja będzie zawierać spoilery.


Wpis będzie ilustrowany materiałami z wywiadu Adama dla The Rolling Stone, bo ta sesja to czyste porno.

Dobrze. Więc jakie miałam główne oczekiwanie wobec The Rise of Skywalker, idąc do kina? Dostać trochę tego uczucia, jakie wywołują w moim serduszku Star Warsy, nie męczyć się, jak na poprzednim filmie i usłyszeć jak Finn wyznaje Poe miłość.

No i kilka rzeczy z tej listy poważnie nie pykło... choć, jak o tym myślę to praktycznie wszystkie. Wiecie, w ostatnich miesiącach ja już dostałam "moje" Gwiezdne Wojny z dwóch źródeł, bo i Mandalorian jest absolutnie cudowną gwiezdnowojenną paszą dawkowaną mi co tydzień. To i Fallen Order daje mi fun machania mieczem świetlnym w kosmosie i bohatera, którego kocham. Więc z tym The Rise of Skywalker miałam takie: okej, swoje dostałam. Nie rozczarujecie mnie. I mnie nie rozczarowali. Bawiłam się w kinie przepysznie, nawet pomimo tego, że kilka razy uderzyłam się mocno w czółko w komentarzu do tego, co dzieje się na ekranie.

Przede wszystkim się nie wynudziłam, to film, który dostarcza i się nie dłuży, więc dobrze mi się płynęło przez tą gnającą fabułę. Produkcja wygląda obłędnie, efekty oczywiście stoją na wysokim poziomie, wszystkie choreografie walk na miecze są mega. A lokacje cudowne.

Bohaterowie, których polubiłam, w końcu są razem i ganiają sobie z planety na planetę za jakimś magicznym wykurwium, które ma uratować świat. Basic Star Wars shit, poproszę tego więcej. Niestety później ginie moje serce Hux i chyba właśnie od tego momentu trochę spiralka spierdolenia zaczęła się niebezpiecznie nakręcać.

Jeśli coś naprawdę lubiłam w The Last Jedi to fakt, że Rey jest nikim. Córką złomiarzy z zapomnianej przez wszystkich planety, która nagle zostaje wrzucona w centrum wydarzeń. Niestety wielkie ujawnienie z tym że jest wnuczką Imperatora, wywołało u mnie mocny wybuch śmiechu. Jak do tego doszło, nie wiem. I po co? Tym bardziej. Nic byśmy nie stracili, gdyby zamiast tego, dalej wmawiano nam, że jest po prostu super i dlatego Imperator chce właśnie jej.

W tamtym momencie, gdy cała ekipa leci na Endor, niestety też cały ładunek emocjonalny traci dla mnie też reszta bohaterów. Poe nie wiadomo po co dostał jakąś szemraną przeszłość, która jest nam wyczytana z Wikipedii przez nową kompletnie niepotrzebną bohaterkę, a później prawie to samo dostajemy drugi raz w przypadku Finna. Serio, Zorii i Jannah zostają wprowadzone tylko jako chodzące ekspozycyjne tokeny, które mają nam pokazać, że POE I FINN TOTALNIE NIE SĄ PARĄ. Dobra, dobra, my wiemy, że jest inaczej.

Dużo też na Endorze traci dla mnie Rey, która po prostu ich zostawia i spierdala bez słowa. No miło.

O Kylo nie piszę na razie celowo, do niego przejdę sobie za chwilę.

Myślałam, że Leia i jej śmierć mnie ruszą. W końcu przepłakałam dobrych kilka godzin, gdy pojawiła się informacja o odejściu Carrie Fisher (właśnie wyszłam z Rogue One, więc moje serce było w rozsypce). Tu jednak bolało mnie tylko to, że Chewbacca stracił już prawie wszystkich i została mu tylko ta banda głupich dzieciaków. Szkoda chłopa.

W The Last Jedi Poe dostał wspaniałą rozbudowę swojej postaci, to czego się tam nauczył i co tam zrozumiał w tym filmie, powinno mieć solidny wydźwięk. Jednak niestety też go nie ma i bohater od początku jest cofnięty w rozwoju, jakby poprzedni film nie istniał. Dopiero po śmierci Generał musi się ogarnąć i przejść tę samą drogę po raz drugi. A to kiepsko, bo powinien już być mądrzejszy.

Cała ostatnia walka nie niesie ze sobą żadnych emocji. Nie znamy tych ludzi, nie przepadamy za nimi i właściwie to miałam nadzieję, że BB-8 będzie cały, bo on obchodził mnie w sumie najbardziej. Kompletnie zmarnowano też postać wprowadzonej w poprzednim filmie Rose, której można nie lubić, ale totalnie wywalenie jej na margines jest splunięciem w twarz jej wątkowi.

No ale poza reesistance i new order robiącymi sobie piu-piu w kosmosie, mamy jeszcze tego nieszczęsnego Imperatora. Kurcze, podobało mi się wyciągnięcie go z rękawa na potrzeby tego filmu i budowanie go jako tej siły, która z cienia sterowała wszystkimi. Dobre to było, nawet jak nie miałam żadnego ugruntowania w poprzednich filmach. Srać na to, tutaj to działa... do momentu, w którym nie robi się z niego ostateczny boss, którego musi pokonać Rey. To był ten krok za daleko, bo do tamtej pory jednak cały film był budowany w taki sposób, że bohaterowie są swoimi własnymi największymi wrogami. Nie jakiś dziadek.

Zanim przejdę do zakończenia, pomówmy o bohaterach.

Poe i Finn nie przechodzą wielkiej drogi przez tę całą trylogię. To znaczy na papierze może i trochę tak, ale kompletnie to jakoś nie wybrzmiewa na ekranie. Cały ten wątek z tym że Finn chce coś powiedzieć Rey, też nie ma żadnego zakończenia i wygląda, jakby ktoś zapomniał coś wyciąć przy montażu, albo wyciął za dużo. Jasne, wiemy, że chodzi o to, że jest czuły na moc, ale kurcze mogli to, chociaż jakoś zamknąć ładnie w samym filmie. Dlatego ja będę wierzyć w to, że chciał prosić Rey o to, by wybadała uczucia Poe wobec niego. Jak teen drama to po całości.

A co do Rey... no ja jej nie lubię, no przepraszam, nic nie zrobię, moje feministyczne serce krwawi, ale nie jestem w stanie wykrzesać wobec niej choć cienia sympatii. Nie widzę w niej ani jednej cechy, która by mi się podobała, czy w ogóle w jakiś sposób trzymała przy niej moje zainteresowanie. Dlatego tak bardzo chciałam, by w The Last Jedi przeszła na stronę Kylo, bo to wydawało mi się ciekawą drogą dla niej, jako bohaterki. Jednak to się nie stało i tutaj widzę, że jest skonfliktowana i na papierze naprawdę rozumiem, co chciano z nią zrobić... ale nie kupuję jej dalej. Poza tym moim zdaniem Daisy Ridley jest, póki co żadną aktorką, ale nie skreślam jej. Wystarczy spojrzeć na to, co działo się z Natalie Portman w Star Warsach.

Za to zdecydowanie te filmy nie są aż tak dobre, by zasłużyć na geniusz Adama Drivera. Właściwie ja nie wiem, czy nasz świat jest w ogóle na tyle dobry, by tak wspaniała istota, jak Adam w ogóle po nim chodziła. Kocham tego człowieka najmocniej. Chyba nie ma obecnie żadnego innego aktora, który byłby w stanie w jednym roku zagrać tyle różnorodnych i fenomenalnych ról. Pieprzony, piękny geniusz.

I teraz przejdźmy do samego Kylo, bo to od początku do końca jest po prostu najlepiej napisany bohater w całej głównej sadze. Kocham to, jak został wprowadzony, jak wykpił totalnie oczekiwania fanów wobec swojej postaci i jak został rozwinięty. To może być ogromna zasługa aktora, ale w przypadku Kylo doskonale zawsze mamy pełnię świadomości tego, dlaczego podejmuje pewne decyzje i dlaczego wiecznie chodzi wkurwiony i zagubiony. W tej części też dostaje on chyba najlepszy story arc w całej produkcji. Widzimy od początku, że chodzi mu tylko o to, by się w końcu uwolnić i jak zagubiony i trochę toksyczny chłopak, uważa, że tylko Rey może mu w tym pomóc. I dopiero śmierć jego matki daje mu świadomość, że nie został już nikt, kto miałby dla niego jakieś znaczenie. Jest wolny, może pozbyć się wyrzutów sumienia i wrócić na jasną stronę mocy. Scena pogodzenia się z ojcem była piękna, choć gdyby nie śmierć Carrie Fisher na pewno, rozmawiałaby on z duchem matki, co dałoby jeszcze większy wydźwięk całości jego przemiany. Adam Driver odpierdala tu kolejną życiówkę, bo przemianę Kylo z powrotem w Bena Solo widać nawet w jego oczach, gdy dołącza do Rey w walce z Imperatorem. A sama ta walka jest tak piękna, że moje serce waliło jak cholera.

I teraz przejdźmy sobie płynnie do samego zakończenia. Wiadomo, dobro zwycięża i pytanie, co z naszymi nieszczęsnymi Romeo i Julią tego świata... ja do shiperów Reylo się nie zaliczam, bo sorry, ale Kylo zasługuje na więcej. Mimo to sądziłam, że oni tu oboje umrą i pyk, będzie koniec rodu Skywalkeów. Będzie można porzucić tę rodzinną dramę i w kolejnych częściach skupić się na jakimś zupełnie innym zakątku galaktyki. Stąd tytuł tego wpisu.

A jak nie w ten sposób, to mogli oboje przeżyć i wypieprzyć razem na jakiś inny koniec galaktyki, by budować nowy zakon. Najlepiej bez tego śmiesznego podziału na jasną i ciemną stronę mocy... a po prostu moc.

Dlatego zakończenie, na które zdecydowali się twórcy z tym kurna śmiesznym poświęceniem, jako najdoskonalszą formą odkupienia nie ma sensu. Dostaliśmy to już w poprzedniej trylogii, naprawdę nie trzeba było się powtarzać, bo to kurcze w przypadku tych bohaterów nie działa, jak w przypadku Anakina i jego syna.

I jeszcze ten pocałunek! Ten pocałunek to idealne podsumowanie struktury tego filmu: czyli damy wam coś, ale też zabierzemy, żeby wszyscy byli zadowoleni. W efekcie nikt nie jest zadowolony. Nie da się jednocześnie ugasić pożaru po The Last Jedi i w tej samej produkcji nakarmić osób, którym się tamten film podobał. To po prostu niemożliwe, a niestety tak to wygląda. I trochę tak symbolizuje to ten pocałunek. Chociaż kto wie, może Daisy Ridley po prostu bardzo chciała pocałować Adama Drivera... ja to szanuję, kto nie chciałaby pocałować Adama Drivera...

A ostatnia scena to jest abominacja i udaję, że jej nie było... la, la, la ona wcale nie powiedziała Skywalker!

Mam 1700 słów i na razie, nie napisałam jeszcze nic, co by wskazywało na to, że jednoznacznie lubię ten film. Poza peanami na cześć Adama, ale o tym mogłabym napisać i doktorat. Tym, co najbardziej cieszyło mnie podczas seansu The Rise of Skywalker, było właśnie to unikatowe uczucie, że to, co oglądam, to są Gwiezdne Wojny. Może nie najlepsze, może nie moje ulubione, może nie te, do których będę wracać w smutku i w chorobie, ale nadal Gwiezdne Wojny. I mogę sobie narzekać potwornie, ale ogólnie to moje serduszko jest nawet zadowolone.

Pewnie pójdę jeszcze ze dwa razy, jak moja przyjaciółka wróci do miasta, a za dwa miesiące nie będę już pamiętać o tych wszystkich bzdurach fabularnych. Nie, będę pamiętać to przyjemne uczucie, że ten film był spoko, skończył sagę i teraz przyjdzie nowe.

Skoro ojciec założyciel miłościwie nam panujący Kevin Feige będzie produkował kolejny film, to już można się spodziewać znaczka jakości i solidnych bohaterów. Niestety tym, co moim zdaniem położyło ostatecznie tę trylogię, był brak tego, co mamy w Marvelu doszlifowane do perfekcji. Brak spójności. Zmiany twórców nie wpłynęły dobrze na odbiór tych trzech filmów, jako całości.

Mimo to jestem naprawdę oczarowana tym, o czym wspomniałam na początku... czyli rzeczami niepowiązanymi z sagą, które wychodzą naprawdę pysznie.

Mandalorian doczeka się wpisu pewnie tuż zaraz po zakończeniu sezonu (w ogóle ten siódmy odcinek to się tak skończył, że całe święta będę przeżywać w niepokoju!). A Fallen Order to gra z tak cudownym protagonistą, że aż się prosi by Cal Kestis, czyli przecudowny Cameron Monaghan dostali kolejną część, albo jakiś serialik na Disney+.

Star Wars to coś więcej niż filmy, dlatego pogrzebmy już tych cholernych Skywalkeów i lećmy dalej. Galaktyka jest zbyt duża i zbyt ciekawa, by trzymać się jednej rodziny.

A jak chcecie więcej porno z Adamem to polecam filmiki z sesji. Obłędny typ.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top