★ Spider-Man: Into the Spider-Verse

Czyli: najlepszy film komiksowy w dziejach.

https://youtu.be/g4Hbz2jLxvQ

Dzień dobry, gala rozdania Oscarów skończyła się przed szóstą, ja spałam jakieś dwie godziny, ale nie mogę wam nie powiedzieć o mojej największej radości tej gali, (a było ich kilka).

Spider-Man: Into the Spider-Verse wygrał statuetkę za najlepszy film animowany i w końcu rozbił banieczkę, w której Disney i Pixar zgarniały wszystko. Ogólnie w zeszłym roku straciłam kompletnie szacunek dla tej kategorii, gdy mierne Coco zabrało Oscara doskonałemu Loving Vincent.
Jednak hej! Sony dało radę, a to dobry żart, bo do tej pory kompletnie nie wiedzieli, jak sportretować tego biednego Pajączka.

Jak tylko pojawiły się pierwsze zajawki Spider-Verse, na grupach komiksowych przeoczyła się fala zachwytu, a ja nie byłam jednak do końca do tego przekonana. W końcu film animowany? No tak, kocham mocno Big Hero Six (tak, to też animacja na podstawie komiksu Marvela), ale jednak nie to samo. A przecież Miles to taka dobra postać na film, zwłaszcza po sukcesach filmów z Hollandem i Black Panther.

A później wjechał pełen zwiastun, usłyszałam głosy, którymi będą mówić bohaterowie i zostałam sprzedana z całym zimnym sercem i duszą. W końcu mieliśmy dostać takiego Petera Parkera, jakiego kocham najbardziej — dorosłego, doświadczonego i trochę już zmęczonego tym całym bohaterskim szajsem. Do tego w jego buty miał wskoczyć najsłodszy dzieciak komiksów — Miles Morales, a partnerować mu jedyna niepowtarzalna Spider-Gwen.

Niesamowicie ubolewam, że w Polsce nie ma komiksów z tymi bohaterami, ale hej! Może w końcu Egmont zobaczy potencjał i Miles dostanie swoją serię w naszym języku. W końcu jak to określiła moja przyjaciółka: to pierwszy Funko-Pop z czarnoskórym bohaterem, który się sprzedaje na konwentach.

Jednak wróćmy do filmu — bo tu już sam pomysł jest niesamowity. Do Nowego Jorku (ale nie "naszego" Nowego Jorku) za sprawką Kingpina trafiają bohaterowie z równoległych rzeczywistości.
Na miejscu spotykają Milesa, który dopiero zdobył pajęcze moce i nie ma na nic wpływu.

I najpierw zawiązuje nam się najlepszy duet kina w ostatnim czasie. Relacja uczeń — mistrz jest konceptem przeżutym mocno przez popkulturę, jednak tu ona sprawdza się doskonale.

Miles jako zagubiony, ale entuzjastyczny chłopak kradnie każdą scenę. I w jego przypadku słowa Stana Lee mówiącego, że z czasem kostium będzie na niego pasował, oddają go najlepiej. To tylko dzieciak, który próbuje odnaleźć się w swojej sytuacji i udowodnić coś nie tylko światu, ale przede wszystkim samemu sobie.

Peter B Parker, czyli mój Spider-Man. Od zawsze wszystkie filmowe inkarnacje Parkera opierały się o jego liceum, pierwszą pracę i origin story, które zna cały świat. A chciałam kogoś o krok dalej. I ten Peter to wypluty przez życie superbohater, który jest gdzieś na skraju depresji, a samobójstwa. I tak brzmi to mrocznie, ale dorosłość taka bywa i musimy sobie z nią radzić. A on też potrzebuję przejść swoją drogę i spotkać na niej zagubionego dzieciaka o nazwisku Morales.
A jak ten Peter mówi jeszcze głosem Jake'a Johnsona to od razu do tego dramatu dochodzi sporo czarnego humoru.

Panowie wyruszają na klasyczną misję uratowania Nowego Jorku przed zagładą, a w międzyczasie spotykają więcej komiksowej hałastry.

I moje feministyczne serce musi poświęcić akapit DOSKONAŁEJ Spider-Gwen. Och jak chciałabym w takich chwilach być nastolatką i dorastać w czasach, w których powstają takie filmy i są tak pisane bohaterki. Tu nie ma żadnego love story, bo go nie potrzebujemy, nie to definiuje prawdziwą bohaterkę. Panna w białym kostiumie już w pierwszej swojej scenie ratuje tyłki naszym chłopakom, a później zupełnie naturalnie staje się częścią tej przygody.

Nie tylko Gwen, w tym filmie każdy bohater ma swoją głębię, każdy ma więcej niż jeden wymiar i to widać, że ktoś odwalił tu kawał dobrej roboty pracując nad scenariuszem.

Jednak każdy film poza warstwą fabularną, ma też tę wizualną.
I o cholera! Jak ona tu wygląda.

Ten film jest pierwszą stuprocentowo komiksową adaptacją, która przenosi na ekran wszystko to, czego nie mogą filmy aktorskie. Mamy tu więc pokazanie myśli goniących Milesa w postaci klasycznych dymków, mamy genialnie pokazany Spider Sense, mamy też taką ucztę kolorystyczne, jakiej nie widziałam do tej pory w żadnym filmie animowanym.

Każdy desinge postaci jest inny, mamy tu pełen przekrój od klasycznej dwuwymiarowej animacji przy postaci Petera Porkera, przez anime przy Penny i czerń i biel przy Spider-Man Noir.
I to gra ze sobą w obrazku! Jednak nie ma co się dziwić. Spider-Verse powstawał przy pomocy ponad ośmiuset osób przez ponad cztery lata!

Naprawdę ta animacja jest ucztą dla oczu i to nie takim lekkim obiadem a trzydaniowym posiłkiem z dużą porcją lodów na deser.

Wspomniałam też już o tym, kto dmuchnął życie w Petera B. Parkera, jednak miłość, jaką ma ode mnie Jake Johnson zasługuje za dodatkowy akapit. Niezależnie jak jego Peter wygląda na ekranie, ja wiem, że Jake mógłby go spokojnie zagrać i w wersji aktorskiej. Typ skradł mi serce jako Nick w New Girl i do tej pory nie oddał i niech je sobie zatrzyma. Wierzę w niego.

Na drugim planie głosu użyczyli między innymi: Hailee Steinfeld, Liev Schreiber, Chris Pine, Zoë Kravitz, Mahershala Ali i... Nicolas Cage jako absolutnie autoironiczny Spider-Man Noir.
Czyli jak widzicie — mają rozmach.

Film widziałam w dwóch wersjach językowych i ku mojemu zaskoczeniu (źle wspominam polską wersję Lego Batman) polski dubbing był naprawdę świetny! Że aktorów głosowych mamy dobrych, to nie jest żadne odkrycie, ale najbardziej ucieszył mnie to, że film nie stracił w tłumaczeniu swojego nerdowskiego flow w żartach, ale też wielokulturowego przekazu. Bo wiecie, mama Milesa mówi po hiszpańsku i nikt tego nie tłumaczy.
Nie musi. Wszyscy wiemy, co chce przekazać.

Na koniec fragmentu o walorach produkcyjnych nie mogę nie wspomnieć jeszcze o ścieżce dźwiękowej. Cholera, jaka ona jest dobra. Nie słucham na co dzień amerykańskich rapsów, ale to nie szkodzi. Tu nikt nie wziął popularnych kawałków, by coś plumkało w tle, o nie. Jedni z czołowych artystów sceny hip-hopowej napisali utwory specjalnie do tego, można by pomyśleć, dość kameralnego filmu. Te kawałki są po prostu doskonałe.

Słowo daję, gdy w filmie wjeżdża kawałek What's up, danger? jestem bliska płaczu i pisku podekscytowania.
A właśnie po to powstają filmy komiksowe, by wywoływać takie emocje. Emocje czystego orgazmu gałek ocznych.
Do tej pory miałam go raz, przy Civil War, gdy podczas pościgu Bucky łapie motocykl, obraca go i na niego wsiada.
To była najbardziej komiksowa rzecz do czasu Spider-Verse. Przysięgam. Za pierwszym razem piszczałam na sali z podekscytowania. A mąż się za mnie wstydził...

Czy jest coś, do czego mogłabym się doczepić w tym filmie?
Tak, za krótko leciał w kinach w oryginalnej ścieżce dźwiękowej i w Polsce nie był dostępny w IMAX. Obejrzałam go do tej pory pięć razy i nie powiem, poszłabym kolejne trzy, jakby nie było tylko wersji z dubbingiem.

Czy poza tym ten film ma jakieś wady?
Nie.

W oklepanej już powoli konwencji superhero dostajemy coś nowego, świeżego, nowe spojrzenie na to, czym jest włożenie butów bohatera po raz pierwszy, a także noszenie ich przez wiele lat.
To jest opowieść o dorastaniu, ale też o dorastaniu do bycia bohaterem, o stracie, o nauce i przede wszystkim o uczuciach. Każda relacja jest tu rozrysowana doskonale, a każda emocja ukazana w tak piękny sposób, że jest nie do opisania. W jednym miętoszeniu czapki przez ojca Milesa jest więcej uczuć niż we wszystkich polskich komediach romantycznych razem wziętych.

To produkcja, która po prostu trzeba zobaczyć. Nawet jak nie przepadacie za animacjami (choć gwarantuje wam, że takiej jeszcze nie widzieliście), czy za pająkiem.
To zupełnie nowa jakość portretowania peleryniarzy (choć jak wiemy, Spider-Man nie nosi peleryny!).

To film doskonały na wejście dla młodego widzą, ale też jest tak pełen komiksowych smaczków, że na sali siedziałam prawie zawsze z dorosłymi ludźmi, którzy nie dziwili się, że śmieję się tak głośno.

Piękne jest to, co powiedzieli wczoraj twórcy, odbierając Oscara:
Jeśli jakiś dzieciak obejrzy ten film i powie: wow, on wygląda jak ja, on mówi po hiszpańsku jak ja. To już czujemy się wygranymi.
I to sprawia, że moje serce rozpływa się, jak lody w upał.

Diversity różnorodność. Wszyscy jej potrzebujemy, a jak będzie jej więcej, to świat będzie tylko lepszy.

Dlatego nic tylko cieszyć się, że powstaną kolejne filmy o Moralesie i jego paczce po tym sukcesie, którego Sony pewnie nie podejrzewało w najśmielszych mokrych snach.

A! W filmie jest najlepsza scena po napisach ever. Wyłam ze śmiechu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top