↻ Rogue One: A Star Wars Story

Czyli: I'm one with the Force.
The Force is with me.

W podsumowaniu moich ukochanych filmów dekady wyróżniłam ten film, pisząc, że są to moje ukochane i najlepsze Gwiezdne Wojny. I mówicie, co chcecie, ale taka jest prawda. Jeśli mielibyśmy spojrzeć na Star Wars jako filmy, a nie jako fenomen kulturowy to Rogue One wybija się ponad wszelkie skale. W końcu co by nie mówić George Lucas jest wielkim wizjonerem, ale nie epickim filmowcem.

A to, co Gareth Edwards odjebał za przeproszenie w tym filmie to po prostu czyste złoto. To głośne bicie serca kogoś, kto nie tylko wychował się na Star Wars, a jest właśnie genialnym filmowcem. Edwards tak jak my, nerdy jest przede wszystkim fanem i jak sam mówi, zna te klasyczne części na pamięć, a jednocześnie wie, jak wielkim szacunkiem trzeba je darzyć. I to właśnie zrobił. A pomysł na film wziął z jednego zdania w tych kanonicznych żółtych napisach w rozpoczęciu New Hope.

Szpiedzy wykradli tajne plany
ostatecznej broni Imperium,
Gwiazdy Śmierci, stacji
kosmicznej o sile rażenia
zdolnej zniszczyć całą planetę.

I tak zrodził się najlepszy film wojenny w dziejach kosmicznej kinematografii.

Od kilku tygodni chodziła za mną przemożna ochota, by powtórzyć sobie ten film, a niestety nie znalazłam go na żadnym streamingu. Więc pojechał do sklepu i kupiłam sobie wydanie płytowe, choć trochę pokręciłam nosem na ilość dodatków (na przykład brak filmu z komentarzem Edwardsa). Mimo to, gdy wróciłam do domu, wrzuciłam film w odtwarzać i najpierw obejrzałam wszystkie wywiady z aktorami, zakochując się w nich na nowo, a później jeszcze raz cały film.

Rogue One jest dla mnie niesamowicie emocjonalnym filmem, nawet nie tylko dlatego, że wiadomo od początku, jak wielka akcja zakończy się dla naszych bohaterów. Jednak dlatego, że gdy byłam na tej produkcji pierwszy raz w IMAX, to było dokładnie trzy lata temu, dokładnie w momencie, gdy świat obiegła informacja o śmierci Carrie Fisher. Najważniejszej kobiety kinematografii w moim życiu i płakałam jak cholerne dziecko, gdy na ekranie pojawia się ostatnia scena z jej lekkim uśmiechem. Przepraszam was, ale Carrie nauczyła mnie cholernie dużo i nieustannie nie umiem się pogodzić z tym, że jej zabrakło.

Więc tak, Rogue One doprowadziło mnie do łez nie raz, nie dwa i nie cztery. To nie jest ten słodki Star Warsowy feel good movie, o którym pisałam przy Mandalorianinie, czy Solo. Zdecydowanie to dużo mroczniejsze i poważniejsze podejście do świata Gwiezdnych Wojen i w przeciwieństwie do epizodu ósmego głównej sagi, naprawdę udana dekonstrukcja.

To mocne, gatunkowe kino wojenne, które już od pierwszej sceny ma nam udowodnić, że nie będziemy mieć tu do czynienia z klasycznym podziałem na jasną i ciemną stronę, czy tym jak przyzwyczajono nas do pojmowania mocy.

Jak każda dobra i mięsista historia ta też stoi przede wszystkim bohaterami, którzy tu na rozwinięcie i przejście pewnej drogi mieli o wiele mniej czasu, niż ci z najnowszej trylogii. Dlatego nadal, nieustająco jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak fenomenalnie udało się ich zbudować. A przede wszystkim dać w końcu w Star Wars godną następczynię Leii dla nowego pokolenia.

Leia udowadniała nam od początku, że księżniczki nie są tylko po to, by je ratować. A potrafią one strzelać z blastera, mają moc i cięty język. Leia jest kwintesencją tego, czego zawsze poszukiwałam w kinie rozrywkowym i cieszę się, że teraz pojawiła się Jyn.

Jyn Erso jest moją ulubioną bohaterką nowego kanonu. Rey nie zasługuje na to, by jej choćby buty czyścić, taka jest prawda. Poznajemy ją jako osobę kompletnie wycofaną z całego konfliktu, która jest przekonana, że nie ma już absolutnie nic na świecie. Jej matka nie żyje, ojciec pracuje dla Imperium, a człowiek, który się nią zajmował większość życia, też porzucił ją dla jej własnego dobra... albo dobra swojej krucjaty przeciwko Imperium. Dlatego dość łatwo się domyślić, że Jyn nie będzie palić się do pomocy naszym "prawym" Rebeliantom. Wiele osób zarzucało jej, że Erso za szybko przechodzi swoją przemianę, ale moim zdaniem wcale tak nie jest. Ona wciąż nie kupuje całego bulshitu rebelii, nie, ona wcale nie chce wygrać wojny dla jasnej strony mocy, tylko oczyścić imię swojego ojca. Po krótkim pojednaniu z nim, w końcu dostaje cel, a jest nim dokończenie jego dzieła, doprowadzenie do tego, by te lata rozłąki nie poszły na marne.

I ja to kupuję, całą tę bohaterkę i jej drogę.

Felicity Jones jest po prostu doskonała w swojej roli, uwielbiam ją jako aktorkę i jako kobietę. Oglądając z nią wywiady, widać po niej, jak cholernie wielką fanką Star Wars jest sama i jak wielką frajdę miała, mogąc w końcu się w nich znaleźć. To perfekcyjny casting. A chemia, jaką ona ma z resztą obsady... a zwłaszcza z Diego Luną... och ile tam się dzieje.

Tym, co jak dla mnie udało się w tym filmie najlepiej to właśnie poprowadzenie wątku Rebelii i rozbicie mitu o jasnej i ciemnej stronie. Tu nie ma tego podziału, granice niebezpiecznie się zacierają, a pierwsza scena, w której poznajemy naszego kolejnego bohatera, jest doskonałym jednozdaniowym przedstawieniem bohatera jakie widziałam. Taki Poe miał TRZY FILMY i nie ma nawet w połowie tak dobrze zarysowanego charakteru, jak Cassian Andor. Moment, w którym widzimy, jak strzela on w plecy swojemu informatorowi doskonale obrazuje nam z kim mamy do czynienia i ile Cassian jest w stanie zrobić dla Rebelii.... która daje mu takie, a nie inne rozkazy doskonale wystawiając sobie samej świadectwo.

Diego Luna jest kurna obłędny. Kocham chłopa od jakichś piętnastu lat i nie wydaje mi się, by ta miłość miała mi kiedyś przeminąć. Tu zamienia on pierwsze zdanie z Jyn i ja już jestem ugotowana. Ich relacja jest rozpisana tak doskonale, że jednocześnie chcemy, by coś między nimi było, a z drugiej strony cieszymy się, że zginęli jako towarzysze broni, a nie nieszczęśliwi kochankowie. Choć w tych spojrzeniach, które wymieniają, jest cała miłość wszechświata.

Rogue One ma też mojego ukochanego droida, czyli K-2SO. Osobiście absolutnie nie przepadam za C-3PO, bo to idiota, zupełnie inaczej jest, jeśli chodzi o K-2. W pierwszej wersji K-2 miał być po prostu Imperialną wersją C-3PO, ale na szczęście twórcy zdecydowali się pójść w zupełnie inną stronę i tak dostaliśmy genialną postać. K-2SO jest cudownie sarkastyczny, ma wolną wolę i uwielbiam jego wszelkie interakcje z Jyn, a poza tym to, jak dobrze widać, że jedyną osobą, na której mu zależy, jest Cassian. Jego śmierć zabolała mnie w samo serce i za każdym razem boli tak samo, nic na to nie poradzę. Cieszę się jednak, że Disney+ zdecydował się na produkcję serialu z K-2SO i Andorem, bo to taka chemia i takie aktorskie wyżyny, że wyczuwam mój nowy ulubiony serial. Zwłaszcza że na stołek scenarzysty wraca Tony Gilroy, czyli właśnie jeden z ludzi odpowiedzialnych za Rogue One.

Poza naszą najważniejszą trójką mamy też pierwszą reprezentację azjatyckich aktorów, czyli Donnie Yen i Wen Jiang. My może tego nie wiemy, ale w Chinach to są ogromne nazwiska, które do tego projektu... namówiły dzieci zakochane w Star Wars. Więc chwała im za to. Chirrut Îmwe i Baze Malbus to idealne postaci drugiego planu, nie dość, że mają między sobą doskonałą dynamikę, to niosą też to, co powinny nieść Star Warsy — nadzieję. Chirrut, czyli ślepny mnich to najciekawszy użytkownik mocy, jakiego dostaliśmy w tym świecie. Nie jest on Jedi, sam nie włada mocą, ale może korzystać w pewnym stopniu z mocy innych (May the Force of others be with you). Uwielbiam tego bohatera.

No i mamy jeszcze Bena Mendelsohna, jako mój ukochany czarny charakter. Jasne, cudownie, że w dużej roli powraca tu Tarkin, bo Peter Cushing często mówił, że żałuje, że miał tak małą rolę. Dobrze, że chociaż po śmierci można było oddać jego ikonicznej postaci trochę miejsca i szacunku, na jaki zawsze zasługiwał. Jednak wróćmy do naszego nowego bohatera, Orson Krennic po pierwsze prezentuje się po prostu epicko, jeśli miałabym wybrać jakikolwiek strój z filmowych Gwiezdnych Wojen i zrobić cosplay, totalnie byłby to Krennic (z gier absolutnie Trilla z Fallen Order, kocham ją). Ten bohater jest napisany, jak takie typowe korporacyjne popychadło, którego ambicję i pracę wykorzystują w kółko inni ludzie, co tylko doprowadza go do większych frustracji.

Cholernie lubię patrzeć na Mendelsohna w tej roli. I cieszę się bardzo, że szybko udowodnił on, że jest dobrym aktorem i Krennic nie jest szczytem jego możliwości. Wystarczy spojrzeć na to, jak doskonale bawił się swoją rolą w Captain Marvel.

Tym, jednak co sprawiło chyba wszystkim na planie i w kinie najwięcej fanodmowego orgazmu to chyba pojawienie się Dartha Vadera. Nigdy w życiu nie widzieliśmy jeszcze na ekranie tego, o czym nam mówiono nieustannie w starej trylogii. O tym, jaką maszyną zagłady jest ten ikoniczny bohater, o jaką tym mocą włada i jaki postrach budzi. I ta jedna scena na samym końcu filmu to jest dla mnie najpiękniejsze oddanie temu bohaterowi hołdu, jaki można było.

Realizacyjnie Rogue One to jest kopalnia cudów. Przez to, w jakim dokładnie momencie jest umiejscowiona czasowo fabuła, bardzo starano się, by można było obejrzeć ten film, a później płynnie przejść do wydarzeń z New Hope. Dlatego twórcom pozwolono pobawić się całym dobrodziejstwem praktycznych efektów w Lucasfilm i to widać. Każdy przycisk, każda postać w głupim hełmie, czy światełko jest na swoim miejscu. Gdy widzimy odpalenie dział Gwiazdy Śmierci, jest ono dokładnie tak budzące grozę, jak było w klasycznych filmach. Mundury, Szturmowcy, całe lokalizacje to dokładne przeniesienie jeden do jednego, tego co zapoczątkowało cały ten kulturowy fenomen. I cholernie rozumiem ekscytację, z jaką Gareth Edwards opowiadał o tym, że zaraz włączą kamery, a on przebiegnie przez te ikoniczne drzwi z samego początku epizodu czwartego.

Oczywiście efekty specjalne w scenach walk w kosmosie są już w jakości "naszych czasów", jednak nie to jest najważniejsze. Tym, co na mnie zrobiło największe wrażenie była potyczka na słonecznych plażach Scarif. Wszystko tam jest sfilmowane w taki sposób, żebyśmy jak najlepiej czuli grozę i potęgę Imperium, tego, jak malutcy są Rebelianci w walce z ogromnymi AT-AT, czy morzem Szturmowców. Żałuję strasznie, że z ostatecznej wersji filmu wyleciała scena z Jyn, idącą z blasterem na TIE Fightera na samym szczycie wierzy nadawczej, ale film przeszedł sporo w montażowni.

W ogóle właśnie wspomnę o tym. Rogue One nikt nie wróżył dobrze, gdy po pokazach testowych Disney zażądał, by film zmienił ton i wysłał wszystkich na długie dokrętki, spowodowało to z resztą małą dramę z samym reżyserem. Jednak jak doskonale widać po tym projekcie, wystarczyło się dogadać tak, by obie strony były zadowolone. Ostatecznie sporo scen wyleciało, dokręcono trochę nowych, a efekt powala. Ja tylko żałuję, że na moim wydaniu pudełkowym nie ma scen niewykorzystanych, bo do cholery, trochę ich tam było!

Mam już ponad tysiąc osiemset słów, a mam wrażenie, że nie wspomniałam jeszcze nawet o połowie rzeczy, które chciałam poruszyć w tej recenzji. Jak to, że przede wszystkim ten film za 265 MILIONÓW DOLARÓW wciąż zachował świeżość projektu robionego z miłości i pasji. Tę miłość czuć nie tylko od reżysera, od Felicity Jones opowiadającej o tym, jak pierwszy raz zobaczyła Star Wars Crawls, czy Diego Luny, który wspomina, że jego starsze rodzeństwo straszyło go postacią Vadera w dzieciństwie. To nawet nie mój ukochany Riz Ahmed, który wysyłał do reżysera czterdzieści różnych wersji swojej interpretacji postaci, pomimo tego, że od dawna miał już rolę. Nie. To czuć z każdej najmniejszej sceny tego filmu, z każdego kadru i każdego światełka, które zapala się w odpowiednim momencie. Rogue One jest produkcją doskonałą, jest perfekcyjnym słowem, które można dodać do tej samej w sobie idealnej sagi.

Ten film wyzwala we mnie tyle sentymentu i uczuć do sagi, o której powrót na ekrany się bałam i jak się okazało trochę słusznie. Ktoś kiedyś powiedział, że nie lubi The Last Jedi, bo tam reżyser bawi się w dekonstrukcję mitu Gwiezdnych Wojen, jednocześnie nie dając nic poza nią. Tu jest inaczej, tu psujemy tą idealną równowagę, ale nie robimy tego bez powodu, czy bez szacunku. Tym dla mnie właśnie powinien być cykl A Star Wars Story, rozszerzaniem tego uniwersum i pokazywaniem nam aspektów, których nie znamy, jednocześnie nic nam nie odbierając. I cieszę się, że chociaż jeden film z tego cyklu w moim prywatnym odczuciu pobił wszelkie oczekiwania.

A teraz, patrząc na Mandalorianina, widzę, że jest wciąż na to miejsce.

Więc nie pozostaje mi nic innego, jak mieć wielką nadzieję, że tym pięknym i tak ważnym dla mnie i dla milionów ludzi na całym świecie cyklu, powstanie jeszcze raz coś tak dobrego na każdej płaszczyźnie, jak Rogue One.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top