♯ Oscars 2021
Czyli: niecodzienna gala, na niecodzienne czasy.
2020. Co za rok! Okropny. To na pewno. Szczególnie dla kinomanów i twórców filmowych, którzy przez zamknięcie kin na całym świecie wycierpieli katusze. A na pewno ja je wycierpiałam, gdy z nagrodzonych filmów na dużym ekranie udało mi się zobaczyć zaledwie kilka z nich. I co najgorsze dla mnie i mojego sumienia, niewielką część musiałam zdobyć z nielegalnych, lub średnio legalnych źródeł. Co sprawia, że czuję się jeszcze gorzej, pod względem bycia fair wobec przemysłu, który tak szanuję i który już ma wystarczające trudności przez panującą pandemię.
Mimo to udało mi się nadrobić wszystkie produkcje z głównej kategorii i zostało mi zaledwie kilka, szczególnie jeśli chodzi o nagrody aktorskie.
Zacznijmy od tego, że wczoraj gala nie odbyła się na terenie zabytkowego dworca w Los Angeles, ale też w Sydney, czy w instytucie filmowym w Londynie - tak by jak najbardziej pójść na rękę wszystkim nominowanym i nie łączyć się z nimi na skypie, jak było w przypadku Złotych Globów. Co prawie okradło nas z niektórych przemów. Dziwnie oglądało mi się gości siedzących przy stolikach i potrzebowałam chwili, by się do tego przyzwyczaić. A tej chwili wcale nie miałam, bo gala ledwo co się zaczęła i już zaczęto wręczać nagrody. Bez żadnego wielkiego otwarcia, bez żadnej pompy, bez żadnej przemowy.
Tempo było zabójcze, śpieszono się, jakby ktoś ich wszystkich gonił, ale na szczęście zrezygnowano z przyspieszania przemówień. Nagrodzonym nikt w końcu nie przerywał muzyką i mieli oni tyle czasu, ile potrzebowali, by powiedzieć podziękowania. Zrezygnowano też z piosenek, co akurat przyjęłam z wielką ulgą, bo to zawsze był najnudniejszy element wieczoru. Jednak brak muzyki na żywo podczas In Memoriam to był błąd, podobnie jak całe In Memoriam, które jak cała gala gnało na łeb na szyję i czasem nie dało się nawet odczytać nazwisk. Strasznie to wyszło bezuczuciowo, gdy 2020 zabrał nam tylu wielkich artystów.
Moim zdaniem dramatycznie też zabrakło puszczania fragmentów filmów, które były nominowane. Nie wiem, czy zrobiono to ze względu na czas, czy kwestie techniczne, ale to wielka szkoda, bo liczyłam na te najlepsze fragmenty ról, za które byli nominowani aktorzy.
Jednak przejdźmy do tego co najważniejsze - nagród.
Nagrody powędrowały do My Octopus Teacher, Colette, If Anything Happens I Love You i Two Distant Strangers. Poza Colette (które dostępne jest na YouTube) wszystkie zwycięzkie produkcje dostępne są na Netflix.
Co doskonale obrazuje to, że największym sukcesem tej platformy wcale nie są skalkulowane w excelu rozbuchane oscarowe produkcje, jak Mank, czy zeszłoroczny Irlandczyk, a właśnie to, że dzięki nim akademicy mają zawsze i wszędzie dostęp do nominowanych produkcji. Bo co by nie mówić, dużo łatwiej obejrzeć coś na Netflix, niż szukać tego po dostarczonych do nich nośnikach. Dlatego po raz kolejny można zobaczyć tu pewną prawidłowość jeśli chodzi o nagradzane produkcje.
Niestety nie widziałam żadnej z nich i mam tylko wątpliwość, czy My Octopus Teacher jest aby w pełni etyczne moralnie wobec tej biednej ośmiornicy.
W tych dwóch kategoriach zatriumfowało w pełni zasłużenie Sound of Metal. Jeśli obserwujecie mnie (lub Zołzy Mówią) na Instagramie to wiecie, że mocno tu kibicowałam temu filmowi. Uważam, że robi on rzeczy absolutnie cudowne z udźwiękowieniem, które jest jednym z najważniejszych elementów narracji w tej produkcji.
Podobnie jeśli chodzi o montaż, który bardzo dużo wnosi, dlatego tu zdecydowanie akademia poszła za głosem mojego serca. Choć jeśli za montaż nagrodę dostałoby Promising. Young. Woman też zapiałabym z zachwytu, bo tam świetnie wyważono klimat całej produkcji, balansując w sposób doskonały między komedią romantyczną, dramatem, a soczystem kinem zemsty.
I tu mamy kolejne kategorie, w której absolutnie nie mogę się czepiać, choć oczywiście bardzo bym chciała. Jeśli chodzi o kostiumy, to strasznie byłam zakochana w tym, co zaprezentowano nam w Emmie, ale to jest kwestia mojego serduszka. Jednak Mank jest jednym z moich najmniej lubianych filmów tego sezonu Oscarowego, ale wszystkie te piękne kostiumy, które nosiła Amanda Seyfried też zasłużyły na nagrodę.
W przypadku Makeupu w pełni zasłużona nagroda dla Ma Rainey's Black Bottom. Naprawdę się tam napracowano przy tym, by Viola Davis nie była piękną osobą.
Efekty specjalne poszły do Tenet, co dość jasno mówi nam - że nie było lepszego widowiska w zeszłym roku, niż to, co dostarczył Nolan. Jednak wyraźnie widać tutaj brak wielkich superprodukcji, bo prawie zawsze w nominacjach były tu jakieś produkcje od Disney'a, czy to ze świata Star Wars czy Marvela. Cóż, dobrze wyszło dla Tenet.
Bez najmniejszych zaskoczeń, w tym roku kolejny raz zatriumfował Trent Reznor i z dwóch nominacji, wyszedł z nagrodą za Soul. Osobiście najbardziej boli mnie tu, że nominacji nie dostał jeden z moich ulubionych twórców, czyli Ludwig Göransson, który moim zdaniem w Tenet przeszedł absolutnie sam siebie. I pół roku trzymałam za niego kciuki, by się strasznie rozczarować, gdy ogłosili nominacje. Szczególnie że muzyka w News of the World ani trochę do mnie nie trafiła.
Jeśli jesteśmy już przy Soul, to oczywiście do tej produkcji powędrował Oscar za animację pełnometrażową. To jednak jest najbardziej oczywista nagroda na całych Oscarach, wystarczy, że Pixar wypuści cokolwiek, albo Disney zaprezentuje kolejną księżniczkę i już mamy ustawione rozdanie.
Nie zrozumcie mnie źle - kocham Soul. To jednak z moich ulubionych produkcji zeszłego roku, bo poruszyła mnie na tysiąc różnych sposób i właśnie zachwyciła muzycznie. W przeciwieństwie do trochę nijakiego Onward.
Tutaj najmocniej kciuki zaciskałam za The Father, bo tam scenografia jest niemal osobnym bohaterem. To jak w tej produkcji grano kolorami pomieszczeń, drzwi, drobnymi zmianami układu mebli, czy pokoi podsycało i budowało klimat całej produkcji. Bez tak szczegółowo dopracowanej scenografii The Father nie byłoby tak przejmującym seansem, jakim jest.
Jednak akademia lubi filmy o robieniu filmów - więc Oscar powędrował do Manka. Co akurat oczywiście zaskoczeniem nie było absolutnie żadnym, a ja też nie będę o to rozdzierać szaf. To naprawdę wizualnie spektakularny film, choć nudny i nijaki na każdym innym polu.
A jak już jesteśmy przy Manku, to dostał on też nagrodę za najlepsze zdjecia. I to był moment na tej gali, gdy miałam największą ochotę rzucić w telewizor kapciem. Każdy z nominowanych w tej kategorii filmów zasłużył na tę nagrodę o wiele bardziej niż Mank.
The Trail of the Chicago 7 za swoje absolutnie ikoniczne kadry starć z policją.
Judas and the Black Messiah za niesamowite symetryczne obrazy, koncentrujące się na bohaterach. Serio. Każde ujęcie w którym był Daniel Kaluuya można oprawiać w ramki.
News of the World za piękne, szerokie kadry przedstawiające pustkowia Stanów Zjednoczonych, oraz za genialne nocne zdjęcia, które świetnie oddawały niepokój sytuacji na ekranie.
I przede wszystkim, najbardziej na świecie na tę nagrodę zasłużył Joshua James Richards za Nomadland. MATKO KOCHANA TEN FILM TO DZIEŁO SZTUKI. Każda minuta tego filmu jest absolutnie przepiękna, większość scen była kręcona w bardzo króciutkim przedziale czasowym, by złapać golden hour. I co? I chujów sto.
Proszę państwa, wydarzyła się na naszych oczach historia. Nie dość, że pierwszy raz nominowane były aż dwie kobiety, to jeszcze Emerald Fennell za swój debiut. A nie wiem, czy wiecie - akademia nie lubi debiutantów. Zaskoczyło i ucieszyło mnie, że akademia dotrzegła Another Round w więcej niż jednej kategorii i nominowany został też Thomas Vinterberg.
Zwyciężczyni mogła być tylko jedna i tym sposobem zeszłoroczny zwycięzca Bong Joon-ho wręczył statuetkę Chloé Zhao. Drugi raz w historii ta nagroda trafiła do kobiety, pierwszy raz w historii do kobiety pochodzenia azjatyckiego. I ktokolwiek widział Nomadland, nie będzie mógł polemizować, czy była to nagroda zasłużona.
Zhao, jak ja czekam na to twoje Eternals...
Dobrze. Teraz czas na moje ulubione kategorie - scenariusze! W tym roku kibicowałam absolutnie wszystkim na powyższej liście. Uważam, że wszystkie produkcje są napisane bezbłędnie i najbardziej zaskoczyło mnie pojawienie się tu Borata, dopóki go nie obejrzałam. To naprawdę świetnie poprowadzona satyra na sytuację w USA tuż przed ostatnimi wyborami prezydenckimi.
Obejrzałam też The White Tiger i zdałam sobie sprawę z tego, jak mało dobrych filmów o różnicach społecznych w Indiach przebija się do mainstreamu. Ja wam tę produkcję polecam bardzo gorąco, jest do znalezienia na Netflix (a jakże by inaczej) i ja widziałam ją już jakiś czas temu, a dalej ona we mnie siedzi.
Podobnie jak One Night in Miami... którego scenariusz Kemp Powers napisał na podstawie swojej sztuki teatralnej. I to ile w tej produkcji jest genialnych dialogów to nie da się zliczyć. W usta każdego z ikonicznych bohaterów włożone są tak świetne teksty, że niezależnie czy się oni ze sobą zgadzają, czy się kłócą, nie można się oderwać od ekranu. Produkcja jest dostępna na Amazon Prime, a wyreżyserowała ją moja superbohaterka Regina King.
Oscar powędrował ostatecznie, ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu bo obstawiałam Nomadland, do The Father... czyli tej produkcji, którą chyba wybrałoby tu moje serce. The Father niestety nie jest nigdzie dostępne, ale jeśli będziecie mieć okazję - zapamiętajcie ten tytuł. To jedna z tych produkcji, które w sposób niezwykły mieszają ze sobą dramat i thriller. A przy odbieraniu nagrody dowiedziałam się, że Florian Zeller jest niezwykle przystojnym mężczyzną z pięknym francuskim akcentem.
Od tej nagrody zaczął się cały oscarowy wieczór i jak ja mogłam nie nastawiać się na niego pozytywnie, gdy już w pierwszej kategorii wygrała moja ukochana faworyta Emerald Fennell. Jasne. Oczywiście kibicowałam wszystkim produkcjom, ale moje serce należy w tym sezonie oscarowym do Promising. Young. Woman.
Więc pisnęłam głośno, gdy Emerald wyszła na scenę, by wygłosić najbardziej brytyjskie podziękowania na świecie. Chaotyczne, wzruszające, przezabawne i nie sposób było od niej oderwać wzroku. Życzę teraz Fennell by zrobiła mi jeszcze ze sto takich filmów, jak Promising. Young. Woman. czy seriali, jak Killing Eve. Jest ona dla mnie królową miksowania ze sobą gatunków, gdy w jednym filmie potrafiła dać nam komedię, komedię romantyczną, dramat, kino zemsty i pełnoprawny thriller.
Tu niestety, ale widziałam tylko jeden film - jak się okazało film zwycięzki. Nagroda powędrowała do wspomnianego już Thomasa Vinterberga. I jak ja się cieszę, że udało mi się załapać w kinie na Another Round, bo to produkcja absolutnie świetna. Doskonale obrazująca radość z życia, ale też to jak niewiele potrzeba, by ta radość zmieniła się w dramat.
Podziękowania jakie wygłosił Vinterberg to był ten moment, w którym naprawdę dziękowałam wszystkim świętością, że akademia zrezygnowała z ograniczonego czasu na przemówienia. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógłby przerwać reżyserowi, gdy dedykował on tę wygraną swojej tragicznie zmarłej córce.
Ps. Na Quo Vadis, Aida ostrzę sobie zęby na od pierwszych zwiastunów, a niestety zamknęli mi kina zanim film trafił na ekrany. I teraz, gdy ogłoszono, że reżyserka Jasmila Žbanić będzie kręcić dla HBO The Last of Us, jeszcze bardziej nie mogę się doczekać.
Gdyby akademia dawała oscary za debiutantom za pierwsze duże role, to kibicowałabym całym sercem Marii Bakalovej. To, co ta dziewczyna odwaliła w Boracie to się nie mieści w głowie! Była spektakularna i cholernie jej kibicuje, by teraz jej kariera wystrzeliła jak z procy.
Jednak znając relacje i prawa jakimi rządzi się Oscarowa gala, najmocniej trzymałam kciuki za ponowne zwycięstwo Olivii Colman, trochę licząc, że akademia pokochała jej mowę i teraz będą w nią rzucać statuetkami.
A jednak postanowili mnie trochę zaskoczyć i nagrodę otrzymała Youn Yuh-jung, czyli moim zdaniej największa siła w Minari. Sam film nie zagrał na moich emocjach jakiegoś wybitnego koncertu, ale jestem niezaprzeczalnie zachycona tym, jak była w nim napisana relacja między wnuczkiem a babcią. Tam było absolutnie wszystko.
I właśnie Youn Yuh-jung powinna dostać nagrodę za przemowę wieczoru. Tu pownownie cieszyłam się, że nikt jej nie próbował przerywać, bo już samo to, że mówiła po angielsku, było dla nas nagrodą samą w sobie. Szczególnie, gdy na samym początku okazała się być absolutnie każdym z nas, bardzo entuzjastycznie reagując na Brada Pitta, który wręczał jej nagrodę. Później wybaczyła nam wszystkim za przekręcanie wymowy jej nazwiska i nie mogła uwierzyć, że ze wszystkich zgomadzonych kobiet na sali, to właśnie ona pokonała samą Glen Close.
Jeśli macie obejrzeć jedną mowę z tego wieczoru - niech będzie to ta, lub następna.
Jestem zdania, że każdy z tych aktorów zasłużył na Oscara, ale zwycięzca zdawał się być przesądzony od samego początku sezonu. I oczywiście miał też moje serce w całości, nawet jeśli Paul Raci i Sasha Baron Cohen w swoich rolach wywali z kapci, kradnąć dla siebie cały ekran, gdy tylko się na nim pojawiali.
Statuetkę odebrał Daniel Kaluuya za rolę Freda Hamptona. Ja oglądajac Judas and the Black Messiah przypomniałam sobie, jak cholernie uwielbiam oglądać go na ekranie. Ponieważ Kaluuya to cholerne aktorskie zwierze, które dominuje każdą scenę i każdego aktora. Nawet tak świetnego, jak partnerujący mu w tym filmie Lakeith Stanfield.
Mowa wygłoszona przez Daniela była drugą z najsympatyczniejszych, bo co by nie mówić - to jeszcze młody chłop. Więc oczywiście było o Bogu, było o samym Fredzie Hamptonie i jego znaczeniu dla całej społeczności... ale też o nadchodzącej po Oscarach imprezie. W między czasie kamera zabierała nas też do Londynu, gdzie siostra i mama Daniela nie kryły łez wzruszenia. Przyznajmniej dopóki chłopaka trochę nie poniosło i nie zaczął opowiadać o radości życia i tym, że jakby jego rodzice nie uprawiali seksu, to by go tu dziś nie było. Po tej jakże dowcipnej uwadze jego mama patrzyła w kamerę z pełną konsternacją, a siostra próbowała powstrzymać się od śmiechu.
A ja byłam szczęśliwa - bo to był ten oscarowy moment, na który czekam podczas każdej gali.
Gdybym miała uporządkować filmy Oscarowe w tym roku według moich ulubionych to byłoby to tak:
Promising. Young. Woman. > The Trial of the Chicago 7 > The Father > Nomadland > Sound of Metal > Judas and the Black Messiah > Minari > Mank.
Gdzie i tak od Minari, to wszystkie filmy to dla mnie co najmniej siedem na dziesięć. Więc wszystkie mnie zachwyciły, każdy na zupełnie inny sposób.
Oscar bez najmniejszych zaskoczeń powędrował do Nomadland. I cudownie, bo jak już pisałam - to dzieło sztuki o tak ogromnym poziomie wrażliwości, że czułam się nieustająco zachwycona i poruszona przez cały seans. Nawet jeśli nie jest to produkcja operujaca dialogami, a przede wszystkim pięknym obrazem.
Cudownie było zobaczyć po raz kolejny wzruszoną Chloé Zhao, która zapłakana słuchała, jak Frances McDormand opowiada o magii kina i nadzieii, że te kina niebawem do nas powrócą.
I tak. Pierwszy raz w historii zmieniono kolejność wręczania nagród i best picture wręczono przed nagrodami dla aktorów? Czemu? Czy liczono na emocjonalne pożgnanie Chadwicka? Czy może wiedziano, jaki jest wynik i nie chcieli wręczać ostatniej nagrody w pełnej konsternacji?
Powiem wam szczerze, że nie widziałam tylko Pieces of a Woman. Psychicznie nie przemogłam się, by obejrzeć film o porodzie, w którym gra na dodatek Shia LaBeouf. Nawet moja ogromna miłość do Vanessy Kirby nie mogła mnie przekonać, żebym sięgnęła po tę produkcję. I jasne, pewnie Kirby robi tam życiówkę, bo to Kirby, która jest fenomenalna, ale to była jej pierwsza nominacja - a co za tym idzie marne szanse na zwycięztwo.
Tak samo w przypadku Andry Day, dzięki której The United States vs. Billie Holiday jest produkcją w ogóle w jakimś stopniu oglądalną. Inaczej byłby to kolejny fatalny, generyczny biopic o gwieździe z problemami. A rok temu już za to samo wygrała Renée Zellweger.
Dlatego trzymałam kciuki oczywiście za Carey Mulligan, choć nie spodziewałam się, że moja absolutna faworytka nagrodę dostanie.
Więc postawiłam swój głos na Frances McDormand, która zgodnie z przewidywaniami wygrała. Tym samym w ciągu jednego wieczora zdobyła dwa Oscary, w tym trzeciego w swojej karierze za rolę główną. Dzięki czemu jest najczęściej nagradzoną aktorką w tak krótkim czasie.
W swoich podziękowaniach Frances sprawiała wrażenie zdenerwowanej, kto wie, może ona też nie była zachwycona zmianą obrządku ceremonii.
Ta nagroda miała trafić do Chadwicka Bosemana. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet Riz Ahmed, który to dostawał nagrody, gdy jakaś akademia decydowała się nagrodzić kogoś innego niż Boseman.
Ja osobiście najmocniej trzymałam kciuki za Riza Ahmeda, którego karierę śledzę uważnie od lat i nadal nie mogę wyjść spod wrażenia jego roli w Sound of Metal. Dla mnie to była właśnie kwintesencja kina, kwintesencja aktorstwa - granie człowieka, a nie jakiejś postaci. Człowieka chwilami okropnego, chwilami wzbudzajacego współczuję, ale tak mięsistego, że aż coś w nas drga. Kocham tego chłopaka i wierzę, że tak samo jak Driver - w końcu wyjdzie z tej gali z Oscarem.
Jednak absolutnie nie widziałam przeszkód, by obsypywać nagrodami Bosemana za jego rolę w Ma Rainey's Black Bottom. To była kwintesencja oscarowej roli, z tym jednym porażającym emocjami monologiem, który później można puścić na gali, by udowodnić, że ta nominacja, ta wygrana była w pełni zasłużona. Osobiście wywalił mnie z kapci w tym filmie. I nadal pęka mi serce na nowo, gdy przypomnę sobie, że takich ról już w jego wykonaniu nie zobaczymy.
A jakimś zupełnie nieznanymi wyrokami boskimi - Oscara wygrał Anthony Hopkins. Tym samym zostając najstarszym mężczyzną, który dostał tę nagrodę. Czy jego wola w The Father była rolą wartą Oscara? Tak. Oczywiście, że tak. Był spektakularny w tym filmie, ale to w końcu Anthony Hopkins. On po prostu jest tą półką aktorską, którą nominuje się zawsze i nawet nie do końca bierze się go pod uwagę w rozdaniu.
I tej wygranej nie spodziewał się nikt. Nawet Hopkins, który nie pofatygował się na galę, ani do Londynu, ani do Los Angeles. Co nie dziwi, w końcu szanse na wygraną były niewielkie, mamy pandemię, a on jest już wiekowym człowiekiem.
I dlatego gala zakończyła się... niczym. Zbiorową konsternacją, która mnie trzymała aż do rana, gdy zobaczyłam krótki materiał w którym Hopkins dziękuję za Oscara i w cudownych słowach składa wyrazy uznania dla Bosemana. Samemu rozumiejąc, do kogo w tym roku nagroda powinna powędrować. Bo mówmy co chcemy, ale czasem po prostu... wypada.
Na koniec łapcie najpiękniejszy moment na czerwonym dywanie, gdy Riz Ahmed każe poczekać fotografom dopóki nie poprawi żonie włosów. Momenty! Właśnie dla takich rzeczy oglądam ten dziki festiwal przepychu i wzajemnego klepania się po plecach.
Nawet jeśli na koniec zazwyczaj jestem rozczarowana, albo w szoku. Jednak to jedna z moich największym przyjemności w roku, którą tym razem podsumuję memem:
PS. Recenzje wszystkich filmów nominowanych do best picture znajdziecie na Facebooku i Instagramie: Zołzy Mówią. Na naszym Instagramie znajdziecie też zapisaną relację z gali oscarowej, która oglądałam przy winku. Zapraszam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top