★ Once Upon a Time in... Hollywood

Czyli: opowiedz mi bajkę na dobranoc Quentin.

Muszę wam wyznać, że ja i Quentin Tarantino mamy bardzo udany związek, on robi filmy, a ja je kocham. I tak sobie to trwa od wielu, wielu lat odkąd nałogowo oglądałam Pulp Fiction. Choć byłam wtedy w takim wieku, że po pierwsze nie wiem, czemu matka mi w ogóle na to pozwoliła, to po drugie i tak nie rozumiałam połowy z tego, co oglądałam. Jednak na wszystkie imprezy kostiumowe chodziłam zawsze jako Mia Wallace i tak ten cały związek się zaczął.

Właściwie to nie wiem, czy jest jakiś film Tarantino, którego bym nie kochała. Po którymś z kolei seansie Django (a przysięgam, w ciągu jednych świąt widziałam ten film z rodziną jakieś dziesięć razy) powiedziałam, że mogłabym typowi rodzić zdolne dzieci. Więc chyba od zawsze pociągali mnie wizjonerscy reżyserzy.

Jasne, nie jestem bezkrytyczna. Mniejszymi uczuciami darzę obie części Kill Billa, ale prawda jest taka, że widziałam te filmy raz, sto lat temu i powoli nadchodzi moment, bym podeszła do nich raz jeszcze. Teraz kiedy jestem stara, a moja wiedza o kinie jest o wiele, wiele, wiele większa.

Dlatego uważam, że jeszcze pięć lat temu Once Upon a Time, kompletnie by mnie nie zachwyciło. I jestem niesamowicie wdzięczna, że wyszło właśnie teraz.

Na jednym z profili filmowych, które obserwuję, pojawił się wspaniały tekst, który brzmiał:

Pójście na Once Upon a Time in... Hollywood bez znajomości historii Sharon Tate jest jak pójście na Inglourious Basterds, nie wiedząc, czym była druga wojna światowa.

Ja historię Sharon znam bardzo dobrze, odkąd usłyszałam gdzieś o niej po raz pierwszy, zaczęłam zgłębiać temat i... gdy usłyszałam, że Tarantino zabiera się za jej wątek, nie byłam przekonana. Właściwie to byłam kure*sko przerażona. Tate jest symbolem, jej morderstwo jest symbolem i gdzieś we mnie rodził się sprzeciw, świadomość, że są pewne granice, których nikomu nie powinno dać się przekroczyć.

Jednak pozytywne przyjęcie filmu i dobre recenzje, jakoś natchnęły mnie pozytywnie. W końcu po wielu latach Tarantino w końcu wrócił na festiwal w Cannes. Musiał mieć powód.

A powodem jest to, że Tate jest w tym filmie tym, czym powinna być — symbolem.

Cała historia skupia się na postaci aktora Ricka Daltona, który lata świetności ma już powoli za sobą i powoli zaczyna zastanawiać się, co dalej począć ze swoim życiem. Za nic nie chce dać się zepchnąć w cień, ale zdaje sobie też sprawę z tego, w jakich realiach przyszło mu żyć. I cholera, jak doskonale jest to napisana postać. Zagrana jest fenomenalnie, ale jak Quentin bierze Leonardo DiCaprio, to wiadomo, że tu będzie perła. DiCaprio gra swojego bohatera w taki sposób, że samą postawą i sposobem wypowiedzi dodaje mu całe morze charakteru. Dalton jest znerwicowany, jest w rozsypce, ale umie się w sobie spiąć i dać jeszcze z siebie wszystko. Jak zawsze w przypadku DiCaprio wyczuwam tu ogromną ilość nominacji do nagród wszelakich, ale jak zawsze są one zasłużone. Szczególnie za scenę, w której Rick rozmawia na planie z dziecięcą aktorką. Ta scena jest po prostu doskonała.

Doskonałemu DiCaprio partneruje nie mniej doskonały Brad Pitt i zanim przejdę do jego postaci, pozwolę sobie wtrącić, że... wow, jak ten typ się pięknie starzeje! O bogowie, nigdy jakoś nie byłam fanką jego urody, ale tutaj... . Dobra, tyle dygresji. Cliff Booth! Cliff, czyli dubler Daltona, choć raczej jego prawa ręka, asystent i złota rączka w jednym to postać niemniej wspaniała. Choć zupełnie inna. W jego wypadku jest trochę mniej poważnie i trochę mniej o tym bohaterze wiemy, co z resztą też jest elementem fabularnym. Pitt ma równie dobrą chemię z Tarantino, dlatego wypada równie dobrze, jak nie chwilami lepiej. Cała sekwencja na ranchu, na którym urzęduje sekta Mansona, trzyma w napięciu za gardło i nie wiesz, co się za chwilę wydarzy. A wiemy, czyj to film więc wiemy, że spodziewać możemy się absolutnie wszystkiego.

Drugi plan to pole do popisu, by mówić sobie przez cały seans: o znam go! Tarantino nie bierze jeńców i mamy tam plejadę gwiazd, o jakiej inni reżyserzy mogą tylko pomarzyć. Od Ala Pacino przez mojego ukochanego Damiana Lewisa, aż po, chociażby Dakotę Fanning. W większości pojawiają się tam na kilka minut, mają trzy kwestie, ale doskonale wiemy, że są tam po prostu niezbędni. Tak, jak na przykład Luke Perry... na myśl, o którym nadal kroi mi się serce, bo to człowiek, który odszedł od nas o wiele za wcześnie. I który dopiero wrócił z przytupem do tego wielkiego świata i mógł mieć przed sobą naprawdę piękną przyszłość... są po prostu takie straty, które mnie bolą dość osobiście.

Wspomniałam na początku o Sharon, więc teraz do niej wrócimy. Tate wcale nie ma tu tak dużej roli, jak można by się spodziewać po zwiastunach, właściwie większość jej roli jest właśnie w zwiastunach. Co by nie mówić o Margot Robbie, nie można jej odmówić talentu, więc wypada w swojej roli, tak jak powinna. A powinna być symbolem tej uroczej niewinności, którą właśnie w jej osobie dostajemy i po prostu wywołuje uśmiech. A scena, w której idzie obejrzeć swój własny film w kinie i podsłuchać reakcji widzów, była dla mnie trafieniem w dokładnie te uczucia, w które trafić powinna.

Jednak prawdziwym aktorem drugoplanowym nie jest cała ta śmietanka towarzyska, o której napisałam wcześniej. Nie. Prawdziwym bohaterem tego filmu jest samo Hollywood. Zamknięte przez reżysera w szczelnej kapsule czasu i pokazane nam w tak piękny sposób, jakiego nie widziałam do tej pory. Jasne, trochę poruszono to w La La Land, ale tam mówiono o bajkowej współczesności. Tu Tarantino przenosi nas do tej złotej ery neonów, westernów, imprez przy basenie i niewinności, która zginęła razem z Sharon. Powiem wam, że byliśmy na filmie w IMAX i w pierwszej chwili trochę nie wiedziałam, czy ta produkcja potrzebuje akurat tej sali... ale tak, potrzebuje. Nie tylko, byśmy mogli płynąć tym cadillakiem z naszymi bohaterami przez te pięknie odtworzone ulice pełne świateł, ale też, by móc nacieszyć się doskonałą muzyką.

Właśnie w warstwie wizualnej ukryte jest to, o czym naprawdę jest ten film. Rozumiem doskonale, że dla niektórych może być on pozbawiony zwartej fabuły, jak poprzednie filmy tego twórcy. Ten film nie jest bowiem o bohaterach, jest o czasach, w jakich żyli. I właśnie te przepełnione miłością do kina czasu pokazuje nam z całym sercem Tarantino, a ja to kupuję. Wyłapywanie tych wszystkich nawiązań do złotej ery było dla mnie przepyszną przyjemnością i w wielką chęcią obejrzę wersję rozszerzoną tego filmu. Niech trwa nawet dwa lata, niech w większości będzie to Pitt w samochodzie, a ja będę to oglądać jak zaczarowana.

Przez cały czas, jak oglądałam tę produkcję, miałam to niezwykłe poczucie, że zarówno ja, jak i Quentin czujemy coś podobnego. Jednakowo do kina, jednakowo do postaci Tate. Tę niezwykłą, mocną i smutną nostalgię do czasów, w których na chwilę zatrzymał się świat, a później nic już nie było takie samo. Dlatego w tym, jak pokazana jest tu Sharon, jest dla mnie ogrom serca i tej cholernej symboliki, której tak niezwykle potrzebowałam.

Nie będę wam pisać o zakończeniu, bo nie chcę nikomu psuć seansu. Napiszę tylko, że ja poczułam się po wyjściu z kina, tak jak tego potrzebowałam. Trochę roztrzęsiona, trochę wzruszona, ale na pewno cholernie zadowolona, bo to jest to, czego wymagam od filmów.

Tego by opowiadano mi bajki.

Rzeczywistość nie zawodzi, jeśli chodzi o horrory.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top