Ⓝ (★) Marriage Story
Czyli: są filmy i są dzieła sztuki filmowej.
Na Marriage Story czekałam właściwie już od pierwszych informacji na temat tego, kto wcielać się będzie w głównych bohaterów. Jaką miłością darzę Adama Drivera, wspominałam tu chyba nie raz, a Scarlett Johansson absolutnie potrzebuje takich ról. Później pojawiły się pierwsze zwiastuny, które pięknie rozdzielały fabułę na dwa oddzielne wątki tego samego małżeństwa. Recenzje zapowiadały dramat najwyższych lotów i aktorski koncert.
Więc po weekendzie oglądania absolutnie fatalnych produkcji świątecznych, w końcu otworzyłam wino, wzięłam paczkę chusteczek i usiadłam przed Netflixem. Mój mąż co prawda marudził potwornie, że on na pewno zaśnie w połowie i w ogóle to odcinek Mandalorianina nam się kurzy w bibliotece. Jednak go zmusiłam i po pierwszych dwudziestu minutach oboje zdecydowaliśmy się wyłączyć telefony i odłożyć je na bok.
To po prostu było za dobre na nieuważne oglądanie w łóżku.
To film, który powinno się nagradzać na festiwalach.
Historia opowiada o rozpadającym się małżeństwie pomiędzy Charliem i Nicole, którzy po prawie dziesięciu latach podejmują decyzję o rozwodzie. Właściwie podejmuje ją Nicole, która przez kilka ostatnich wydarzeń uświadamia sobie, że od dawna nie jest szczęśliwa i praktycznie od początku nie miała w tym związku za wiele "siebie". Pierwszy akt filmu śledzimy właśnie Nicole, która po latach spędzonych na graniu w sztukach teatralnych swojego męża w końcu wraca do Los Angeles i próbuje postawić swoją karierę na nogi. Z jej ust dowiadujemy się o tym, co w ich małżeństwie nie grało i przede wszystkim, jak ona się z tym wszystkim czuła. Para rozchodzi się w umiarkowanie pokojowych relacjach i wszystko wygląda na to, że przez dalej tlące się w nich uczucia, uda im się ten rozwód przeprowadzić zgodnie.
Problemy zaczynają się nawarstwiać, gdy Nicole decyduje się na zatrudnienie prawniczki, a Charlie zaczyna robić coraz większe problemy z tego, że żona z synem wyjechali do LA na stałe.
Drugi akt będziemy uważniej śledzić samego Charliego i z jego perspektywy patrzeć na całą machinę rozwodową i prawniczą, w jaką oboje zostają wciągnięci. I przede wszystkim jego oczami będziemy widzieć, jak dogasające między nimi uczucia rozpalają się na nowo. Tylko tym razem już pełnią nienawiści.
Historia, którą opowiada nam Noah Baumbach w Marriage Story, nikogo nie faworyzuje. Scenariusz stara się być wyważony w taki sposób, byśmy jako widzowie mogli doskonale zrozumieć sytuacje i frustracje obu bohaterów. Możemy więc wczuć się zarówno w rozpacz Nicole, jak i wieczne zdenerwowanie Charliego, nie mogąc do końca jednoznacznie odpowiedzieć, które z nich miało rację.
Zwłaszcza że w życiu bardzo, bardzo rzadko można w takich sytuacjach jednoznacznie odrzec, że tylko jedna strona jest dobra, a druga absolutnie zła.
Co prawda do idealnego wyważenia trochę zabrakło mi tego, by Charlie dostał swój moment na opowiedzenie, jak ich małżeństwo i jego rozpad wygląda z jego perspektywy. Jednak film już mimo tego, jest bardzo długi, a poza tym zaburzyłoby to rozbicie narracji na te wyraźne dwie części filmu, więc rozumiem, czemu się na to nie zdecydowano.
Dialogi w tym filmie stoją na cholernie wysokim poziomie, uwielbiam wszystkie sceny rozmów między Nicole a Norą. Jednak to, czym przede wszystkim jest wygrany ten film to drobne gesty, które trwają przez cały film i w swojej prostocie mają tak ogromny ładunek emocjonalny, że zostajemy rozwaleni na kawałeczki.
Aktorsko to jest mistrzostwo, to nie jest nawet koncert, to jest cholerne dzieło sztuki. Adam Driver gra rolę życia, widziałam go w ciągu ostatniego roku w wielu wybitnych filmach, ale nigdy w tak fenomenalnej formie, jak tu. Jego emocje, jego nerwowość to wszystko tworzy nam bohatera niesamowicie wyrazistego i niepotrzebna jest tu żadna ekspozycja. Po jego reakcjach, czy po tym, co dowiadujemy się o nim na samym początku, możemy zbudować sobie jego obraz w głowie. A Driver błyszczy. To mocny rok, jeśli chodzi o role pierwszoplanowe wśród mężczyzn, ale sorry Leonardo, sorry Joaquin... wybacz Taron, moje serce — Adam zjada was wszystkich na śniadanie.
Jednak ten rok należy aktorsko do jednej osoby i jest nią bezapelacyjnie Scarlett Johansson. To może być jej rok, by wyjść z Dolby Theatre ze statuetką. Ta piękna buzia z filmów Marvela w tym roku może wyjść nawet z dwiema nagrodami, jeśli tendencja się utrzyma i akademicy jednak postanowią wyróżnić jej drugoplanową rolę w Jojo Rabbit. Scarlett wpada na najwyższą półkę aktorskiego świata niemal z buta i nie pozostawia nam złudzeń, jak wielki i niewykorzystany talent miał u siebie Disney przez te wszystkie lata. Jej rola jako Nicole jest majstersztykiem. Przysięgam, że płakałam za każdym razem, jak ona płakała, a przecież zazwyczaj to wcale nie były epickie i dramatyczne sceny. Nie, to jest jedna otarta łza, gdy kładą syna spać. Johansson płacze, krzyczy, szepcze i w każdej scenie łamie nam serce na miliony kawałków.
A przez większość czasu na ekranie towarzyszy jej moja druga ukochana ostatnio aktorka, czyli Laura Dern. To jaka to jest wybitna, Laura pokazuje choćby w Big Little Lies, ale tutaj partnerując rozedrganej Scarlett, jest idealna. Muszę przyznać, że od dawna nie widziałam tak genialnie zagranej sceny kobiecej, jak pierwsze spotkanie tych dwóch bohaterek, gdy Nicole powoli rozpada się, opowiadając o swoim małżeństwie. A monolog Nory na temat wzorców kobiet w kulturze to jest złoto i należą się za to oklaski na stojąco.
Jeśli o kreacjach aktorskich mowa to na drugim planie pojawia się też Alan Alda, którego w dużej produkcji nie widziałam od wieków i cholera, jak się cieszę, że on dalej gra. To jedna z tych osób w Hollywood, o których może nie myśli się w pierwszej kolejności, ale serce by pękło, jakby jej zabrakło.
Blado niestety wypada dziecięcy aktor, wcielający się w syna bohaterów, ale ten rok jest też bardzo mocny, jeśli chodzi o debiuty. Więc nie mam tu nic za złe, to i tak malutka rola, liczyłam jednak, że będzie bardziej istotna.
Marriage Story łamie serca i wykręca wnętrzności tym, jak wielki ładunek emocjonalny w sobie niesie. Osobiście nie wzruszył mnie on do łez, bo uroniłam ich tylko kilka, ale wrażenie, jakie we mnie pozostawił... nie jest przyjemne. Jest bolesne, uwierające i rozrywające. Wiecie, nie zdarza mi się siedzieć w milczeniu na napisach końcowych, gdy film oglądam we własnym łóżku, a nie na sali kinowej. Tu jednak tak było. Czekaliśmy do ostatniej literki, nie wiedząc za bardzo, co mamy właściwie sobie powiedzieć po tym, co właśnie obejrzeliśmy.
Ja powiedziałam tylko, że potrzebuję więcej wina i jakichś głupot na YouTubie, bo nie dam rady przetworzyć tego dnia żadnej innej treści fabularnej.
To historia o tym, że miłość, która na początku jest dla nas wszystkim i całym światem, może okazać się toksyczna dopiero po latach. Nicole i jej historia jest dla mnie całkowicie przerażająca, bo za nic nie wyobrażam sobie, bym sama potrafiła się tak "zlać" z drugą osobą, by żyć całkowicie jej życiem. Dlatego mimo wszystko to jej kibicuję, mimo tego, że widzę doskonale jej wady i słabości i to, co robi po prostu źle. Jednak jest we mnie głębokie zrozumienie tego, że po latach bycia przezroczystą, znów chce być zauważana i kochana, tak jak na to zasługuję. A nie zacisnąć zęby i dalej być aktorką drugoplanową we własnym życiu. Dużo większy problem mam w tym, by doszukać się logiki w postaci Charliego, ale przecież trudno w tak emocjonalnych sprawach polegać na... logice. Charlie jest dla mnie mężczyzną tak trudnym, że nie byłabym w stanie zaakceptować obecności kogoś o tak zaborczym charakterze. Jednocześnie widzimy, jak cholernie zależy mu na synu, co nie pozwala w jasny sposób określić żadnego z nich jako osobę pozytywną lub negatywną.
To czyste scenopisarskie mistrzostwo świata.
Wiecie, w kinach są filmy (Thank You Captain Obvious), ale są też dzieła kinematografii. Filmem jest na przykład takie przyjemne Knives Out, czy wszystko, co produkuje dla nas Disney. A na drugim końcu tej szali mamy dzieła całkowicie wybitne, wybijające się ponad wszelką nijakość i pozostawiające w nas emocje, które nie miną zaraz po zakończeniu. Nie za często zdarza mi się po zakończeniu filmu powiedzieć: hej, to jest właśnie prawdziwe kino. A scena kłótni to prawdziwe aktorstwo.
Tym razem jednak mogę to przyznać jasno, głośno i wyraźnie: Marriage Story to po prostu dzieło sztuki filmowej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top