↻ La La Land
Czyli: kochajmy eskapizm!
Och wiecie, kto kocha musicale?
Ja!
Niezwykle do mnie i moich emocji przemawiają te wszystkie przestylizowane produkcję, gdzie ludzie nie mogą zamienić ze sobą dwóch zdań, bez wypadania w kolejną piosenkę.
W związku z powyższym, gdy zobaczyłam pierwszy zwiastun tego filmu, byłam kupiona całkowicie, nawet mimo tego, że Pan Gosling moim największym faworytem, jeśli chodzi o męską urodę, nie jest. Jednak moja siostra ma inne zdanie na ten temat, więc entuzjazm był ogromny.
Historia zdaje się stara jak świat: dziewczyna poznaje chłopaka, trochę tańczą, trochę śpiewają, a trochę się kłócą i udają, że wcale się w sobie nie zakochali od pierwszego wejrzenia.
Tylko że nie do końca.
Idąc do kina, miałam w sumie ochotę na niezwykle cukierkowe love story i chociaż kilka dobrych piosenek, które zostaną ze mną na dłużej.
Czy dostałam to, co chciałam?
No ni cholery.
Bardziej niż związek dwójki ludzi (szalenie pięknych ludzi, nie ukrywajmy) oglądamy tu historię o podążaniu za własnymi marzeniami i o tym ile musimy poświęcić, żeby je zdobyć.
Główna bohaterka Mia (Emma Stone) jest początkującą aktorką, a jak wiemy, życie to nie bajka więc raczej milion razy pokażą Ci gdzie jest wyjście, niż dostaniesz jakąś rolę. Dlatego pracuję w kawiarni na terenie studia filmowego i marzy.
Sebastian (Ryan Gosling) jest muzykiem jazzowym, a jak wiemy wszyscy, jazz jest martwy, a prawdziwi artyści przymierają głodem. Dlatego nasz piękny blondyn snuje się po ekranie i coś tam mówi o otwieraniu własnego klubu, ale bardziej kolekcjonuje przeterminowane rachunki.
W końcu jednak para na siebie wpada, (niemal z taką częstotliwością, jak bohaterki fanfików na aktorów w Londynie) i zaczyna się zabawa. Jednak związek to nie tylko ciepłe letnie miesiące, kiedy tańczy się na ulicach, bo później zawsze przychodzi jesień, a wymagania rosną...
Emocjonalnie dostajemy tu prawdziwą kolejkę górską, bo w tym filmie nie mamy podążać za fabułą, ale właśnie za uczuciami. Tymi, jakie żywią do siebie bohaterowie, ale też, jakie wzbudzają oni i ich historia w nas samych. A u mnie akurat trafiły one w samo sedno.
Ostatnia scena tego filmu wgniotła mnie w fotel kinowy i doprowadziła do tego, że nie mogłam się z niego podnieść. Nie utożsamiałam się mocno z bohaterką Emmy, nie jestem tak... zdeterminowana, jak ona, ale w ostatniej chwili rozumiałam doskonale, co chciała przekazać tym jednym spojrzeniem.
I płakałam. Jak bóbr. A mój mąż się za mnie wstydził... (już pomijając, że on musicali nie kocha, więc trochę cierpiał od openingu)
Jednak mówiąc o tym filmie, nie można nie wspomnieć o jego warstwie wizualnej, muzycznej i oczywiście o samym reżyserze, od którego tu zacznę.
Damien Chazelle to taki fajny typek, który każdym swoim kolejnym filmem każe mi kwestionować moje życiowe decyzje, skoro on jest praktycznie w moim wieku, a każda jego produkcja kończy z Oscarem lub nominacją (i to nie jedną). Rok przed tą produkcją otrzymał w końcu statuetkę za genialne Whiplash, a rok później dał światu odrobinę niedocenione First Man. Jego nazwisko, jako twórcy daje mi już wielki znaczek jakości i przebieram mocno nóżkami na to, co nam zaprezentuje w serialu, który teraz tworzy. Zresztą spójrzcie na niego, czy to nie jest uroczy chłopak?
I ten miły typek ze zdjęcia, który co roku na każdym rozdaniu nagród ma minę: kocham Cię mamo i nie wiem, co tu robię, stworzył wizualne arcydzieło.
Każdy kadr La La Land można spokojnie oprawić w ramkę i się zachwycać, bo gra na nich wszystko — kolory, aktorzy, światła... To jeden z niewielu filmów, w których jestem zakochana w każdym kadrze i za każdym razem odnajduje w nich coś nowego. Pastelowe sukienki Emmy, nasycenie kolorów nieba, po drobiazgi w mieszkaniu wynajmowanym przez bohaterkę. Podobnie urzekająca jest pracy kamery, obejrzyjcie scenę otwierającą ten film i zrozumiecie wszystko, ten master shot to jedna z najlepiej nakręconych rzeczy, jakie widziałam w kinie kiedykolwiek. Choć to może być moja słabość do master shotów, bo wiem ile godzin prób wymagają, by wypaść doskonale. A te wypadają.
Jednak nie byłoby musicalu bez muzyki i tu wchodzi nam cały na biało ziomek Pana Chazelle, czyli Justin Hurwitz, który pracował z nim przy wszystkich filmach. I tutaj chyba też stworzył swoje arcydzieło, każdy dźwięk w tym filmie to dla mnie lukier i płynne złoto. Każdy utwór wkomponowany jest tak, że wynika z tego, co dzieje się na ekranie i dopowiada nam całą historię, będąc nie tylko częścią narracji, ale kluczem do niej.
Muzyczny Fun Fact: specjalnie do roli Ryan Gosling nauczył się grać na pianinie.
Muzyczny Fun Fact 2: jedna z postaci gra John Legend, który na co dzień gra na fortepianie, ale z uwagi na to kim jest postać Goslinga, na potrzeby filmu nauczył się grać na gitarze.
W moim prywatnym top ten ukochanych filmów "La La Land" znajduję się dość wysoko. Głównie z uwagi na to, że nie zdarza się za często, bym znalazła tak... kompletny dla mnie film. To nie tylko wyżyny sztuki filmowej, czy nie mały hołd dla całego Hollywood, ale przede wszystkim studnia emocji. Emocji, które skryte są za tym, czego chyba szukam w filmach najmocniej, czyli za solidna porcją eskapizmu. W żadnym wypadku nie jest to "twarda, życiowa produkcja", nie. Niektóre sceny są tu tak poetycko opowiedziane, że rozumiem doskonale, jeśli komuś nie podeszły, bo jednak musicale trzeba kochać. Jeśli z założenia nie kupuje się tej konwencji, na próżno szukać tam dalej.
Ja jednak jestem łasa na takie zabiegi, dlatego ten film rezonuje ze mną doskonale i naprawdę nie spodziewałam się, że tak na mnie zadziała.
Dla mnie to jest totalne dziesięć na dziesięć za wielkie serce, które w ten film włożyli twórcy i aktorzy. A przede wszystkim też za to, że za każdym razem przeżywam go na nowo i nawet jeśli widziałam go sto razy, to nadal mi się nie nudzi.
Ps. jeśli znacie film, to dwa lata temu opening filmu został w doskonały sposób sparodiowany przez Fallona na potrzeby rozdania Złotych Globów. Polecam obejrzeć, bo to jedna z najlepszych rzeczy na świecie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top