★ Joker
Czyli: Naprawdę, nie żyjemy w takim społeczeństwie.
Ok, więc od razu tu na wstępie zaznaczę, że Joker to dobry film, który niemal w całości ciągnie jedna osoba — Joaquin Phoenix. Jednak... to nie jest produkcja bez wad, więc pewnie się rozpiszę i tak, będą spoilery.
Osobiście nie nastawiałam się jakoś super na ten film, zwiastuny były śliczne, ale strasznie się bałam tego projektu, bo jednak Joker jest dla mnie postacią, która najciekawsza jest wtedy — jak niewiele o niej wiemy. Jako siła sprawcza działająca gdzieś na marginesie wzroku, która, gdy już trafia w światła reflektorów, kradnie show. I postać, która absolutnie solowego filmu nie potrzebuje.
Jednak Todd Phillips miał swoją wizję, studio dało pieniążki i zapowiadało się to na bardzo ciekawy projekt, który na długo przed premierą zbierał bardzo dobre recenzje. Po premierze stały się one dość mieszane i dokładnie wiem, dlaczego tak się stało. Większość ludzi wokół mnie poszła do kina zaraz po premierze i była mniej lub bardziej zachwycona, dlatego ja bardzo przeciągałam moje pójście na ten seans. Ze zwykłego strachu, że znów będę stała w opozycji do całego świata.
Jednak co by nie mówić, dyskusje o tym filmie robią się cholernie toksyczne. Dlatego od razu na początku mówię — to dobry film. Naprawdę. Tylko chyba padł ofiarą zbyt dogłębnych analiz i szukania głębi tam, gdzie tak właściwie jej nie ma.
Todd Phillips nie jest wybitnie utalentowanym reżyserem, czy scenarzystą i niestety to widać w tym wypadku, jak na dłoni. Człowiek, który pierwszy raz próbuje zrobić coś innego niż komedie, niemal cały seans stoi nad nami, bijąc nas po głowie i krzycząc do ucha: patrz, patrz, to jest ważne! To jest przesłanie! Tu jest głębia.
Spokojnie panie reżyserze, widziałam więcej niż dwa filmy w życiu. Raczej się połapię.
Nie? Ok, wytłumacz mi to po raz piąty. Tak na wszelki wypadek.
A teraz całkiem serio — pomysł na wrzucenie bohatera do społeczeństwa, zamiast do kwasu, by dać nam w efekcie Jokera, jest naprawdę dobry w swoim zamyśle. Szkoda tylko, że rozpada się w trakcie trwania filmu. Arthur Fleck jest zaburzony, jest chory, pochodzi z najniższych nizin społecznych i ma przejebane w życiu i tego dowiadujemy się w pierwszych piętnastu minutach filmu. Nie musimy, jak dla mnie przez kolejną godzinę być bombardowani kolejnymi nieszczęściami, kolejnymi przykrymi sytuacjami i kolejnym dramatem... dlaczego? Dlatego, że jeśli dramat nie zostaje przełamany, to przestaje robić wrażenie. A niestety nagromadzenie nieszczęść, które spadają na biednego Arthura, jest tak komiksowo katastrofalne, że aż przerysowane — co ni jak nie gra z pseudo poważnym tonem całego filmu. Choć o samym tonie jeszcze porozmawiamy, wróćmy do Arthura.
Mam okropny problem z gloryfikowaniem tej postaci i tym, jak została poprowadzona, tym, że tak duża część widzów się z nią sympatyzuje i jej współczuje. Jasne, Arthur ma problemy, ma pod górkę, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, że jest egocentrykiem, psychopatą, stalkerem, który rozpaczliwie szuka poklasku. Jasne, najpierw szuka akceptacji, czy to w ramionach postaci granej przez Zazie Beetz (tu też wrócimy za chwilę), czy w jakimkolwiek father figure, które się pojawi. Tylko, jak tego nie dostaje, a zyskuje dość czarną sławę, to zaczyna być dla niego priorytetem.
I strasznie się to rozmija z tym, co już zostało nam powiedziane o tym bohaterze.
Tu właśnie wykłada się sposób prowadzenia historii przez reżysera, który próbuje kreować nam Jokera na antybohatera, a nie antagonistę. Co nie ma sensu, przy poziomie przemocy, jaki jest nam serwowany podczas seansu. Tylko ta przemoc moim zdaniem podana jest cholernie nie umiejętnie, bo dostajemy ją w pełnej krasie, gdy Arthur morduje ludzi złych, gdy przychodzi do mordowania ludzi dobrych, mamy subtelne urwanie scen, lub odjazd kamery. I przepraszam bardzo, co ma nam to dać? Kolejne tysiące nastolatek zakochanych w kolejnym ekranowym psychopacie? Po co?
Poruszmy tu kolejną sprawę — innych bohaterów.
Mój ogromny kolejny problem to brak niuansów w tej produkcji. Nie mamy w całym filmie ani jednej pozytywnej postaci na drugim planie (no może poza jednym kolegą z pracy). Wiecie... życie jest chujowe, społeczeństwo jest chujowe, ludzie są mega chujowi, ale no cholera — nie wszyscy. A w przypadku Arthura nie mamy nikogo, z kim można by jego postać, zestawić w pozytywnym kontekście i tak, taki był zamysł. Jednak gdybyśmy dostali bohatera, który jest dla protagonisty w porządku, a jemu dalej działby się chujowe rzeczy, to byłoby bardziej... ludzkie.
I mamy postać Zazie Beet.
Mój słodki Thorze, jak fatalnie to jest poprowadzony wątek. Zacznę od tego, że przez cały film jej bohaterka nawet nie jest nazwana, a później nagle w napisach końcowych okazuje się, że ma nie dość, że imię to jeszcze nazwisko. Wow. Szkoda, że w filmie zabrakło czasu na powiedzenie o niej chociaż jednego zdania. No tak, wiem, mamy ten plot twist z tym że ich związek nigdy nie istniał... jednak on ją śledził, on ją sobie wymyślił, więc naprawdę można było tu postarać się odrobinkę bardziej. A jej ostatnia scena, gdy dostajemy ten montaż, dla mnie był już takim jasnym uderzeniem mnie w twarz oczywistością, bo nie ma w Jokerze miejsca na niedopowiedzenia. Wszystko musi być nam pokazane, w końcu widzowie są głupi.
W ogóle ten film nie oszczędza kobiet. Postać matki Flecka jest napisana dużo ciekawiej, niż postać Zazie... bo jest w ogóle jakoś napisana. Tu plot twist jest o wiele, wiele lepszy, a sama scena, gdy Arthur czyta jej teczkę szpitalną, jest bezbłędna. Jednak oczywiście tu też muszę mieć problem — bo wiecie, twórcy każą nam się sympatyzować z protagonistą mimo jego ewidentnego bycia psychopatą. Jednak dla chorej Penny już tej sympatii nie ma i okropne dla mnie jest obwinianie jej, chorej dziewczyny o wszystko, co złe spotkało Flecka. Arthur też swoją złość koncentruje na niej, nie próbuje odszukać byłego partnera Penny, który był przemocowy, po co, lepiej skupić się na matce, która w końcu w jakiś sposób też jest ofiarą. Czy to własnej choroby, czy... (nomen omen) społeczeństwa, które na czas nie pomogło jej i dziecku.
Moim zdaniem niepotrzebnie też w filmie pojawia się wątek rodziny Wayne. Jasne, sam Thomas Wayne jako uosobienie wszystkiego, co złe w klasie wyższej jest jednym z ciekawszych aspektów komiksowej warstwy tej produkcji. Jednak uważam, że wmieszanie w to żony i syna jest o krok za daleko. Zwłaszcza jeśli chodzi o małego Bruce'a. Przez większość seansu doceniałam, że nikt nie bawi się tu we wrzucanie nam tysiąca easter eggs, a później dostajemy scenę w alejce, perły, a ja chcę do domu. Nie mogłeś się powstrzymać panie reżyserze, co? Musiały być perły.
To też jest takim słabym dźganiem nas w bok komiksową nostalgią: hej, hej widzicie? To nie Batman stworzył Jokera, a Joker Batmana... widzicie, nie? Czy mam powtórzyć? To powtórzę. Jeszcze jedna scena smutnego dziecka i martwych rodziców.
Dobrze, więc przejdźmy do społeczeństwa i Gotham samego w sobie.
Gotham moim zdaniem jednocześnie jest i nie jest Gotham. Jest takie jak cały film, chwilami wręcz pociągnięte komiksową kreską o kroczek za daleko, a chwilami jest Nowym Jorkiem lat osiemdziesiątych. Z dokładnie tymi samymi problemami, z którymi mierzył się Nowy Jork w tamtym okresie, falą przemocy, kryzysem społecznym i... zamykaniem ośrodków pomocy psychiatrycznej. Nie wiem, czy wiecie, ale Regan w tamtym okresie obciął fundusze na ośrodki dla osób chorych psychicznie, więc tak... totalnie brak związku.
Osobiście nie czułam w tym Gotham, Gotham. Dla mnie to po prostu była dużo bardziej paskudna wizja Nowego Jorku, który jest o krok o zamieszek i potrzebuje tylko iskry, by wybuchnąć. Mimo wszystko, czy naprawdę przy tym obrazie społeczeństwa potrójne morderstwo w metrze byłoby czymś, o czym wszyscy trąbiliby przez kilka dni? No nie wiem, przy tych problemach, z jakimi boryka się miasto, wydaje mi się to dużym naciągnięciem fabularnym.
Nie wiem też, jakie miało być przesłanie tego filmu? Idąc za tokiem myślowym Kasi Czajki-Kominiarczuk, zacytuję: szanujmy margines społeczny, bo nas kiedyś pozabija?
Tu wracamy do mojego ulubionego tropu w całym filmie, czyli stygmatyzowania osób chorych psychicznie. Nie każda zaburzona, czy chora psychicznie osoba w końcu pęknie i rozpęta piekło, jak Arthur. I mamy kolejny raz mój ukochany trop, którym jest to, że bohater czuje się o wiele szczęśliwszy bez leków. A jego mówienie o tym, że ludzie powinni być dla siebie mili, nie jest jakimś dobrodusznym apelem, gdy trzyma on palec na spuście. To prowadzi donikąd. Do żadnych wartościowych przemyśleń, a kolejnego poplątania. Ton tego filmu miota się gdzieś od totalnie komiksowych motywów, jak cała końcówka, przez brudną, przyziemną stylistykę, nie potrafiąc iść w jedną konkretną stronę. Nie mówię, że wszystkie filmy to powinny być pogodne, komiksowe marvelki... ale jednak jakąś stylistykę powinno się obrać.
Uważam, że w filmie jest zdecydowanie za mało scenariusza, jak na taką rolę. Gdyby nie geniusz aktorski Phoenixa to ta produkcja by leżała i kwiczała i nikt, by koło niej nawet nie przeszedł. Joaquin ciągnie ten film za pysk, maskując braki w kunszcie reżysera, czy scenarzystów. Jakby spojrzeć na postać Flecka chłodno, to jego droga w tym filmie jest znikoma, jest łopatologiczna i ogranicza się raczej do samodzielnego odcięcia się brutalnie od resztek rzeczywistości. Jego przemiana jest podbudowana tym, że dzięki morderstwom stał się zauważalny i dlatego, chce robić coraz większy show. Jednak tu mam wrażenie, że ktoś poszedł o krok za daleko w stronę Ledgera. Mamy nawet analogiczny cytat o byciu klaunem bez żadnego planu.
Film montażowo jest koszmarnie nierówny, mnie trochę męczyło pokazywanie nam na samym początku tego wodospadu nieszczęść spadających na Arthura. Tak, jak już wspomniałam, dość szybko sprawił on, że kompletnie zablokowało mnie to emocjonalnie na resztę produkcji, bo już wiedziałam za dobrze, że nie ma co się spodziewać jakiejś zmiany tonacji. Zmiana tonu następuje dopiero na końcu i od sceny z odwiedzinami jego kolegów dopiero wsiadłam do tego filmu na nowo. Scena zabójstwa nożyczkami i tego, co następuje po niej, jest absolutnie najlepsza w całym filmie. Później mamy doskonałą kreację w studiu telewizyjnym, gdzie pierwszy raz widać, jak bardzo Phoenix jest w stanie bawić się tą postacią i żałuję, że dali mu na to tak mało czasu, bo może lepiej można by zrozumieć przemianę bohatera. Jak dla mnie produkcja mogłaby się zakończyć, na scenie, gdy przybiega on do kamery, jednak oczywiście reżyser musi iść o te kilka kroków za daleko, dopowiadając dwa słowa za dużo. Przepraszam, ale motywy mesjanistyczne powinny zostać w Snyder-Verse. Przysięgam, brakowało tylko by później w Asylum przyszła do niego doktor Quinzel.
Dobrze, odejdźmy jednak chociaż na chwilę od warstwy fabularnej i porozmawiajmy o technikaliach, skoro już przyczepiłam się do montażu. Reżyseria niestety zawodzi, mam wrażenie, że Phillips zrobił mocny koktajl ze wszystkich poważnych, artystycznych filmów, jakie zobaczył w życiu i nam go tu podał w nowej szklance. Na szczęścia osoba odpowiedzialna za zdjęcia ratowała, co się da, bo kadry, zwłaszcza w końcowej części filmu są po prostu doskonałe. Nie dziwię się, zachwytom, kolorystyka jest obłędna. Dobór piosenek jest też świetny, jednak mnie, w przeciwieństwie do większości recenzentów przeszkadzała muzyka. Jest ona moim zdaniem za głośna, zbyt nachalnie nam dyktująca, co mamy czuć. Ja jednak wolę się domyślać, nie lubię, jak ktoś mnie do czegoś zmusza.
I to przesłanie... przed premierą dużo czytałam, że to film dla Inceli i... trochę tak jest. Nie mam tu na myśli nawet relacji bohaterki Zazie z protagonistą, choć tutaj też można się dopatrzyć takiego podejścia, że: hej, Arthur jest spoko, może powinnaś go poznać. Tylko że nie jest. Jest stalkerem. Dużo bardziej chodzi mi o społeczny wymiar tego filmu, czyli usprawiedliwianie zachowań czynnikami zewnętrznymi, a nie tym jacy jesteśmy. Jasne, nie mówię, że nasze choroby nas nie definiują, ale wiem, że dużo osób postrzega tego bohatera właśnie jako kogoś spoko, kogo całe życie kopano. Więc to, że został mordercą, jest zrozumiałe.
Nie jest. Przemoc nigdy nie powinna być akceptowalna, a jeśli ktoś jest chory, to należy mu pomóc i samo społeczeństwo nie jest głównym czynnikiem sprawczym. Nie można całe życie siedzieć i narzekać, że jakby ten świat byłby lepszy, to mnie na pewno też byłoby lepiej. To szukanie wymówek. Tak, samo, jak nie podoba mi się do końca odnoszenie tego filmu do rzeczywistości, mimo że Arthur z ekranu krzyczy do nas, że to nie jest polityczne... to jednak jest. Hej, zły, głupi milioner u władzy i niezadowolone klasy niższe. Nie da się nie załapać analogii.
Dobrze, więc mam już dwa tysiące słów na liczniku i chyba powinnam powoli kończyć, chociaż mam do powiedzenia jeszcze naprawdę dużo. Przede wszystkim napiszę jeszcze raz to, co napisałam na samym początku - naprawdę podobał mi się ten film. Bawiłam się na nim świetnie i nie miałam ochoty uciec z sali, aż do pereł pani Wayne. Nie jest to co prawda film, do którego będę wracać, jak do The Dark Knight (nic nie zrobię, jestem zdzirą dla Nolana), ale nie mogę odmówić, że to udana produkcja.
Po prostu moim zdaniem strasznie, ale to strasznie przehypowana, bo jak spojrzeć na to obiektywnie to tam naprawdę jest mało treści. Jest za to doskonały aktor w głównej roli i pewnie dostanie tego Oscara, choć moje serduszko prywatnie nadal skłania się w inną stronę. Mimo to nie będę płakać, jak w lutym wyjdzie ze statuetką... nawet jak będzie to po prostu kolejny Oscar dla białego faceta za rolę nieszczęśliwego białego faceta. Nic nie zrobisz, to nadal absolutnie najlepszy aspekt filmu.
Wiem, że z mojego tekstu może to wcale nie wynikać, ale polecam wam seans, bo to na pewno nie będzie strata czasu, czy pieniędzy. Z każdym z nas różne treści rezonują w różny sposób. Ten film niestety nie zadziałał ze mną, ale może wy będziecie w tej zachwyconej części publiki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top