Ⓢ Fleabag

Czyli: znalazłam bratnią duszę.

Nie wiem, czy wy też tak macie, że czasem trafiacie na jakiś film lub serial i wiecie, że nie jest to najlepsza produkcja na świecie, ale jakaś jej cześć rezonuje z wami w idealnym poziomie dopasowania. I przez to dla was jest absolutnie doskonała.
Ja mam tak dość często, jak coś złapie mnie za moje zimne serce to totalnie mam gdzieś zdanie innych, bo dla mnie dana produkcja jest dziesięć na dziesięć.

Ostatnio miałam tak, gdy obejrzałam w końcu "The Sharp Objects", sto lat temu czytałam książkę i była ona jak napisana dla mnie i jak się okazało, serial też zrobił mi bałagan w głowie. Jednak o tym jeszcze się kiedyś rozpiszę w osobnej notce.

I dlatego, jak usłyszałam, że istnieje serial, w którego drugim sezonie Andrew Scott gra przystojnego księdza, to widziałam momentalnie, że to coś dla mnie.
I tak trafiłam na "Fleabag"

Spójrzcie na punkt wyjścia z mojej perspektywy... na świecie istnieje gdzieś druga osoba o tak chorym umyśle, że wsadziła w swoim dziele Scotta do konfesjonału i uznała to za cholernie seksowne.

I tą osobą jest Phoebe Waller-Bridge, więc hej, kocham ją totalnie. I chyba jesteśmy sobie przeznaczone, mimo że oboje mamy mężów. Może jest z nami jak z Eve i Villanelle z innej jej produkcji, o której też sobie niedługo pomówimy.

O Pani Waller-Bridge wspominałam już przy recenzji "Crashing" i jak w tamtym wypadku jest ona tu scenarzystką, producentką i gra główną rolę. Z tym że "Fleabag" jest serialem dużo doroślejszym i dużo poważniejszym.
Lub raczej trafiającym pozornie bardzo lekko w bardzo poważne tony.

Produkcja opowiada o około trzydziestoletniej bohaterce (będziemy nazywać ją właśnie Fleabag, gdyż cześć postaci nie posiada w serialu nadanych imion), która prowadzi upadającą kawiarnie w Londynie, ma popieprzone relacje rodzinne, martwą przyjaciółkę i wieczne problemy uczuciowe.

Historia w pierwszym sezonie nie jest prowadzona linearnie, w związku z tym widzimy wspomnienia, w których Flea była szczęśliwa, rozkręcając biznes z przyjaciółką i to jak teraz próbuje wszystko poukładać i idzie jej...

No nie idzie jej.

Ogromnym plusem serialu jest to, że Fleabag non stop łamie czwartą ścianę i zwraca się bezpośrednio do nas, do widzów, do cichych obserwatorów jej życia. I niezależnie czy widzimy ją w wesołych numerach na jedną noc, czy dramatycznych awanturach z własną rodziną.

Jednak pomówmy sobie o samej bohaterce, bo to ona jest największą siłą tego serialu. Fleabag jest przede wszystkim zagubiona, nie ma pojęcia co zrobić ze swoim życiem i dlatego trzyma się rozpadającego się związku, a później wydaje się w coraz bardziej popieprzone relacje z mężczyznami, które jak można się domyślać, w końcu doprowadzą do katastrofy.

W pewnej chwili dostajemy scenę, w której bohaterka wybiera się do terapeutki i pada tam stwierdzenie "Just a girl with no friends and an empty heart", które doskonale opisuje moment w jakim znajduje się nasza bohaterka i to, co się wydarzy.

Genialnie napisane są też postacie stojące za naszą protagonistką.

Jej siostra Claire jest najlepszym pokazaniem siostrzanej relacji, jaką widziałam w życiu. Nie ma tu za dużo ozdobników i płakania sobie w ramię, obie są na to zbyt dumne i zbyt zajęte. Zamiast tego spotykają się na chłodne rozmowy, ale jak jedna dzwoni z kryzysem, to druga biegnie jej pomóc. W oczach Fleabag, Claire jest tą, która odniosła sukces, ma dom, męża, karierę i masę kasy. Jednak nam widzom wystarczy jedno spojrzenie, by widzieć, ile dramatu się za tym kryje. I to takiego najgorszego, bo skrywanego pod płaszczykiem idealnego życia. I, mimo że czasem mówią sobie podłe rzeczy, to wiedzą, że zawsze tam gdzieś dla siebie są.

Dziewczyny mają też martwą matkę, o której nie wiemy prawie nic, tyle że Fleabag jest do niej podobna i ojca, który po śmierci żony związał się z matką chrzestną swoich córek. Ojciec jest tą postacią, która nie mówi prawie nic, bo kompletnie nie wie co powiedzieć swoim dorosłym dzieciom, które nagle mają tylko jego.
A macocha... och. W tej roli widzimy Olivie Colman, która jest po prostu doskonała. Wspaniałe oddaje ta pozorną brytyjską uprzejmość, w której ukrywa wszystkie podłe rzeczy, jakie robi i mówi. To naprawdę niesamowita sztuka, nie napisać złej macochy Kopciuszka tworząc jednocześnie postać absolutnie okropną.

Są oczywiście też mężczyźni, jednak w pierwszym sezonie nie ma żadnego wybijającego się na pierwszy plan. To raczej wypadkowe stanów emocjonalnych Fleabag, która seksem próbuje naprawić wszystko, co spieprzone w jej życiu. Brak stabilizacji, brak emocji, brak uwagi...

A później przychodzi drugi sezon i jego pierwszy odcinek to jeden z najlepszych, jakie widziałam w życiu. To ile inteligentnego dialogu da się zamknąć w dwudziestu minutach, jest wybitne. Cała akcja skupia się na spotkaniu rodzinnym w restauracji, rok po wydarzeniach z sezonu pierwszego. Fleabag się w końcu pobierała, jej biznes zaczął przynosić zyski i wszystko idzie ku dobremu. Siostra stara się o dziecko, ojciec się żeni, a na kolacje zaprosili jeszcze... księdza. Katolickiego księdza, który ma udzielić ślubu.

I tu wjeżdża Andrew Scott, który kradnie każdą scenę. Och, nie ma tu (poza jednym ułamkiem sekundy w odcinku czwartym) Moriartiego. O nie. Scott gra pozornie wspaniałego faceta, którego jedyna wadą jest... koloratka. A na relacji jego i Flea skupi się fabuła całego sezonu.

Nikogo nie zdziwi, że protagonistka osobą wierząca nie jest, więc mamy tu dużo dyskusji o religii, o stawianiu w płomieniach i spadających świętych obrazów. Mamy też Scotta, o którego postaci nie wiemy wiele, ale nie musimy, bo wszystko, co ważne Irlandczyk przekazuję w spojrzeniach i tonacji głosu.

Ksiądz przede wszystkim jest postacią rozdartą między swoimi pragnieniami a wiarą i w pewnym momencie mówi on bohaterce, że gdyby chciała, by ktoś mówił jej, co ma robić, to też nosiłaby koloratkę. Dlatego nie dziwi mnie, jak droga tej postaci się zakończyła, gdy został postawiony przed pewnym wyborem.

W drugim sezonie twórcy świetnie posługują się ten motywem łamania czwartej ściany, z tym że nie robi tego już tylko nasza bohaterka. Ksiądz widzi za każdym razem, gdy Flea zwraca się do nas, co na poziomie podświadomości ma nam pokazać, jak podobnie zagubionymi są postaciami i jak bardzo do siebie pasującymi. Nie da się ukryć, że jest to szalenie ciekawy zabieg w budowaniu relacji między bohaterami.

Właściwie cały drugi sezon jest małym dziełem sztuki, to jak doskonale jest napisany, nie mieści mi się w głowie. Największe wrażenie jednak robi na mnie to, jak dużo uczyć wzbudza we mnie każdy odcinek. Przez to, że są one krótkie, niemal od razy oglądam je po raz drugi, by wyłapać te wszystkie spojrzenia i niuanse. A później cały czas te wszystkie rzeczy siedzą we mnie i po poniedziałkowym odcinku odpuszczają dopiero koło środy.

Prawda jest taka, że "Fleabag" zrobiło mi na koniec pierwszego sezonu emocjonalną sieczkę.
Klimat tej produkcji czasami przypomina mi doskonałe "Bojack Horseman". Z jednej strony jest to serial mega zabawny, pełen uszczypliwego brytyjskiego humoru, ale jak już uderzy to prosto w żołądek. A później, jak się przewrócisz i zwiniesz w kłębek smutku, poprawi kilkoma kopniakami, by upewnić się, że nie udźwigniesz tego całego... brudu.

Phoebe Waller-Bridge nie słodzi. Nie dała nam ani jednoznacznych bohaterów, ani luźniej komedii o singielce w wielkim mieście. Nie, zamiast tego podała nam to tak, jak wygląda życie. Czasem wesoło, bo czasem wyglądasz jak milion dolarów i podrywa Cię w sklepie przystojniak, a czasem wyglądasz i czujesz się jak najgorsze gówno i wypłakujesz komuś obcemu, bo nikt bliski Ci nie został.

Serial niestety jest skandaliczne krótki, bo każdy sezon ma sześć odcinków po średnio dwadzieścia pięć minut. Co z jednej strony to o wiele za mało, a z drugiej, jeśli byłoby go więcej, musiałabym zacząć opowiadać mojej terapeutce o tym, jak Phoebe mnie krzywdzi emocjonalnie co tydzień.

Oglądając to, jednocześnie chcesz wielu rzeczy.
Chcesz wiedzieć więcej o Księdzu i nie, nie chcesz znać jego przeszłości, bo może okazać się nieładna.
Chcesz by on i Flea rzucili się na siebie w zakrystii, a z drugiej nie chcesz, bo to zniszczy ich przyjaźń i nie przyniesie nic dobrego.
Chcesz by Flea i Claire się dogadały, ale też wiesz, jak jest i że nie uda się to na długo.
I przede wszystkim chcesz już zaraz kolejny odcinek, ale też wiesz, jak mało ich zostało.

Pierwszy sezon obejrzałam za jednym posiedzeniem, na drugi już musiałam czekać i było to czekanie bolesne, ale w końcu dostaliśmy koniec tej historii. Koniec niezwykle dopracowany, pasujący i niesprawiedliwy, ale życiowy. Bohaterka przeszła przez te dwanaście odcinków ogromną drogę i zaprosiła nas do swego życia, pozwoliła nam być jego obserwatorami i powiernikami jej sekretów. Dlatego ostatnia scena była dla mnie jak pożegnanie się z nową przyjaciółką i do tej pory płaczę trochę w sobie po tym rozstaniu.

Będzie mi jej brakować.

Phoebe Waller-Bridge na koniec pierwszego odcinka drugiego sezonu obiecuje nam, że to będzie love story i słowa dotrzymuje. Tylko miłość nie jest taka piękna, jak zazwyczaj czytamy o niej w książkach, o nie. Jak mówi to postać Księdza w ostatnim odcinku w swoim kazaniu, które w całości (w moim tłumaczeniu) znajdziecie na końcu wpisu, miłość wymaga całych pokładów odwagi i nie każdy ją w sobie ma.

Nie wiem, czy jest to produkcja, która trafi do każdego. Pewnie nie, ale jeśli kiedyś będziecie mieć okazję, ją obejrzeć to serdecznie polecam, bo to ogromna perełka. Dla mnie to przede wszystkim ogrom złych i smutnych emocji, które przeplatają się z wybitnym humorem, tworząc słodko-gorzkie cudeńko.
Z resztą, żeby przepracować te emocje, napisałam all тo well ◬ ѕнorт ѕтory, które nie jest w żaden sposób, nawet charakterami postaci zbliżone do serialu, ale potrzebowałam przekierować ten cały smutek, który, tak jak Fleabag codziennie w sobie noszę.

Miłość jest okropna,
Okropna
I bolesna
Jest przerażająca
Sprawia, że w siebie wątpisz,
Że się oceniasz.
Odsuwasz się od innych ludzi
Jesteś samolubny, jesteśmy dziwny.
Sprawia, że masz obsesję na punkcie swoich włosów.
Sprawia, że jesteś okrutny.
Sprawia, że ​​mówisz i robisz rzeczy, o które nigdy się nie podejrzewałeś.

I jest wszystkim, czego chcemy.
I jest piekielnie trudna, kiedy już tam dotrzemy.
Więc nikt nie dziwi sie, że ​ jest to coś, czego nie chcemy robić sami.

Uczono mnie, że rodzimy się z miłością.
A później spędzamy życie, wybierając właściwe miejsce, by ją ulokować.

Ludzie dużo o niej mówią... i to dobrze.
Dobrze, jeśli jest prosta, ale nie jestem pewien, czy taka jest.

Potrzeba ogromnej siły, by wiedzieć, że jest właściwa
I miłość, nie jest czymś, na co decydują się słabi ludzie.

Bycie romantykiem... wymaga piekielnie dużo nadziei.

Myślę, że to, co ludzie mają na myśli, to to, że kiedy się ktoś kogoś kocha, to jest właśnie jak nadzieja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top