Ⓢ Euphoria
Czyli: sama nie wiem.
Zazwyczaj, kiedy siadam do napisania recenzji, wiem, co dokładnie chcę w niej powiedzieć, jednak tu mam wielki problem. Nie dlatego, że serial, o którym będę pisać, mi się nie podobał, tylko dlatego, że kompletnie momentami nie wiem, co mam o nim myśleć.
Gdybym miała opisać nową produkcję HBO jednym słowem, byłby to — przesyt.
Mam wrażenie, że twórcy chcieli w tych ośmiu odcinkach upchnąć absolutnie wszystkie możliwe dramaty nastoletniego życia i podkręcić je do maksimum. Wrzucić nas na ten cholerny roller coaster i czekać aż nas zemdli. Mnie zemdliło już gdzieś na trzecim odcinku, ale wcale nie dlatego, że produkcja do mnie nie przemówiła. Tylko dlatego, że wszystkiego w niej za dużo.
Zacznijmy jednak od początku, czyli o czym dokładnie to jest serial.
Na pewno o popieprzonych bohaterach, naszą powiedzmy, że protagonistką i narratorem jest Rue. Rue ma mnóstwo różnych zaburzeń, w tym afektywne dwubiegunowe (bipolar, a border, którego sama mam są dość podobne. Z
Więc mieli mnie już na początku), na które od zawsze brała leki. Poza tym ma dość trudne relacje z matką i jest uzależniona od narkotyków. Poznajemy ją w momencie, gdy z odwyku wraca do miasta i do życia i jej oczami będziemy obserwować środowisko, w jakim się wychowuje.
Wpis może zawierać informacje, które dla niektórych mogą być uznane za spoilery. Jednak nie sądzę, by wpłynęły one znacząco na komfort oglądania, bo nie ma tu trupów w szafach. Przynajmniej tych dosłownych.
Zacznę od tego, co mi się podobało.
Przede wszystkim to, czym zachwyca Euphoria to warstwa wizualna. Nic nie poradzę, jestem zdzirą na neony i dobrą zabawę oświetleniem w nocnych ujęciach, a takie tu dominują. Twórcy doskonale bawią się kolorami i światłami, pokazując nam nie tylko narkotyczne jazdy, ale przede wszystkim imprezy. Tu wszystko wygląda obłędnie, od scenografii przez kostiumy i makijaże. Przysięgam, dajcie mi więcej brokatowych łez i to będzie mój serial życia.
HBO się nie obija, oni jak już robią własne produkcje, to pakują w nie kupę pieniędzy i ściągają do nich naprawdę dobrych twórców. Takich, którzy mają wizję.
No i aktorów.
Zendaya odwala tutaj życiówkę. Miałam dobre przeczucia, że to utalentowana bestia, ale jednak tutaj — wow. To przechodzi ludzkie pojęcie. Są dwie sceny, które moim zdaniem zasługują na wszelkie możliwe Emmy, jakie dziewczyna sobie zażyczy. Nie ma dyskusji. Jest po prostu doskonała i ani przez chwilę nie widzimy na ekranie jej, widzimy tylko Rue.
Oczywiście pozostali też grają fenomenalnie. Każda postać jest tu trochę paskudna i ten świeżutki aktorski narybek wypada w swoich rolach całkowicie kompletnie. Nie jestem w stanie porównać ich ról, bo praktycznie to mniejsi lub więksi debiutanci, ale co by nie mówić, aktorzy z Riverdale mogą im buty czyścić. Mam wielką nadzieję, że dużą część z nich będę widywać w kolejnych produkcjach o wiele częściej i przez długie lata. Bo co by nie mówić, mają naprawdę świetny start. W końcu Euphoria jest ogromnym krytycznym sukcesem i produkcją, o której jest naprawdę głośno.
Podobały mi się też wątki. Naprawdę chciałabym napisać, że podobały mi się postacie, ale im dłużej oglądałam ten serial, tym bardziej traciłam do nich serce. Dlaczego? Właśnie przez przesyt. Naprawdę mam wrażenie, że scenarzyści chcieli upchnąć w tych ośmiu odcinkach o wiele za dużo i krok za krokiem totalnie traciłam moje sympatie do poszczególnych postaci.
Jednak podobały mi się wątki. Uważam, że odwalono doskonałą robotę przy portretowaniu Rue, która do ostatniego odcinka wydawała mi się naprawdę świetnie poprowadzona. Cholernie jestem zadowolona z tego, jak ugryziono bipolar i moment, gdy leży w łóżku ponad dwadzieścia godzin, jest dla mnie bardzo mocno #relatable. Relacje, w które się wdaje, są też dla mnie cholernie na plus. Nie tylko te rodzinne, ale też jej zakochanie się w Jules jest pokazaniem w dobry sposób, jak wymienia narkotyki na szkodliwe i zaborcze uczucie.
I absolutnie uwielbiam jej relację z Fezco! Który to z resztą jest moim totalnie ukochanym bohaterem. Uwielbiam, jak twórcy nie bawią się w sztuczną ekspozycję, nie musimy słuchać, jak postacie opowiadają sobie o tym, co wydarzyło się w ich życiu, że skończyli tak, jak skończyli. O wiele bardziej lubię pokazywanie nam relacji i realiów obrazami i w jego przypadku to mistrzostwo świata. Widzimy, jak cholernie zależy mu na Rue, tak mocno, że jest gotowy w najgorszym wypadku dla niej zabić i nie da jej się zabić. No i ich rozmowa na imprezie, jak Rue go przeprasza to złoto.
Gorzej jest z Jules. Po pierwsze — kocham reprezentacje i wprowadzenie transseksualnej aktorki do grania bohaterki transseksualnej od razu spotkało się z moim głośnym poklaskiem. Poza tym, cholera, Hunter Schafer jest obłędnie piękna! I utalentowana, bo Jules to naprawdę dobrze zagrana postać, w której podobnie jak w przypadku Feza cieszę się, że nie wszystko zostało wyłożone na tacę od razu. Tylko szkoda, że jak już zaczęto nam opowiadać więcej, to przypominało to kulę śnieżną i w pewnym momencie siódmego odcinka zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze mają dla niej zaplanowane i że może już dość. Naprawdę, rozumiem wątki poszukiwania własnej seksualności i akceptacji, ale nie trzeba było brnąć w to, zrzucając na nią więcej i więcej. Ostatecznie czułam nią już totalny przesyt, bo z zagubionej, osoby, która pragnie akceptacji, zrobiona zimną sukę. I sorry, ale Rue, zasługuje na kogoś lepszego.
Choć strasznie doceniam jeden mały wątek, który miała, czyli problemy z udźwignięciem tego, że: dzięki niej Rue ma się lepiej. Sama wiem, jaka to jest presja, więc doskonale to rozumiałam. Szkoda tylko, że ten wątek umarł gdzieś między odcinkami.
Podobnie jak z Jules, jest z całym tym serialem. Najzwyczajniej w świecie twórcy trochę za mocno prześcigają się w tym, o czym JESZCZE chcą nam opowiedzieć, co ostatecznie doprowadza do tego, że żaden wątek nie wybrzmiał dla mnie do końca. Jest wiele drobnych momentów, które sprawiały, że aż fizycznie bolały mnie wnętrzności, gdy rozumiałam to, przez co przechodzą bohaterowie. I gdzieś po trzecim odcinku chciałam, żeby tak zostało do końca, żeby twórcy dalej robili mi emocjonalną wiwisekcję, ale niestety nie wyszło. Im dalej, tym bardziej zapędzali się w kolejne wątki i kolejne szokujące sceny, które momentami były aż przesadzone.
Doceniam za to zabawę formą.
Pokazanie manii, w jaką wpada Rue, w formie policyjnego kryminału noir wypadło świetnie. Jednak aborcja przeplatana jeżdżeniem figurowym na łyżwach, to już trochę za daleko, zwłaszcza gdy przerywamy ten wątek jeszcze sceną napadu.
Totalnie uważam za niepotrzebne danie też na sam, sam koniec serialu sceny awantury Rue z matką. Nie musieliśmy tego widzieć, nie w ostatnich dziesięciu minutach sezonu, bo nie wiem, co miało nam to dać? Naprawdę scenarzyści, opanujcie się. Nie musicie robić wszystkiego w pierwszym sezonie!
Podsumowując, naprawdę cieszę się, że obejrzałam ten serial, ale sama nie wiem, czy tak naprawdę mi się podobał. Chyba po pierwszych kilku odcinkach obiecałam sobie za wiele i niedobrze, że zrobiłam przerwę w oglądaniu, żeby odczekać, aż rzucą cały sezon. Może jakbym oglądała go na bieżąco, jak wychodził, miałabym mniejsze poczucie, że twórcy się gdzieś po drodze trochę zagubili.
Czy wrócę na drugi sezon? Oczywiście, że wrócę, bo Zendaya i Fez to wielka nieskończona miłość i potrzebuję ich więcej w moim życiu. Jednak mam wrażenie, że twórcy naprawdę usiądą przy stole i poważnie przemyślą, co chcą nam powiedzieć dalej. Bo mam wrażenie, że w tym sezonie wykrzyczeli nam wszystko w twarz, gdy ja potrzebowałam jednak o niektórych sprawach porozmawiać trochę spokojniej.
Czy polecam? Jeśli lubicie teen dramy i wizualne perełki to pozycja obowiązkowa. Poza tym uważam, że każdy kto pisze o amerykańskim high schoolu, powinien sobie zarzucić ten serial, by mieć trochę lepszy pogląd na to, jak może to wyglądać niż po cukierkowym Riverdale. Jeśli nie, to sama nie wiem... można sprawdzić, ale nie mam poczucia, że to produkcja, którą komukolwiek polecę z czystym sercem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top