↻ Captain America: Civil War

Czyli: powtórka z Marvela - Russo łamią nam serca po raz pierwszy.

W ramach tego, że moja kupka wstydu to prawie Mount Everest, a moja produktywność w trakcie pandemii wynosi absolutne i totalne zero, nie mogę się zebrać do oglądania niczego nowego. Więc, zamiast nadrabiać zaległe filmy Wesa Andersona, czy te tysiąc ambitnych seriali, na które nigdy nie mam czasu... postanowiłam powtórzyć sobie moje ulubione filmy MCU.

Co prawda na razie tylko dwa, te, które mam u siebie na półeczce, ale z czasem na pewno zakupię więcej, albo poświecę czas tym, które są w tej chwili dostępne na serwisach streamingowych.

Jako że moja słabość do Chrisa Evansa, jest znana dość szeroko, na pierwszy ogień poszedł jeden z moim zdaniem najlepszych projektów w Marvelu. Zwłaszcza że tutaj na stołek wrócili po raz drugi bracia Russo, którzy już wcześniej udowodnili, jak doskonale rozumieją postać Kapitana i świat MCU. 

Bez wątpienia jest to film właśnie o Kapitanie, nawet jeśli chwilami przechyla się on dość mocno w stronę bycia Avengers dwa i pół. To przede wszystkim doskonale zbudowana historia, która jest konsekwentna od pierwszej do ostatniej sceny. Nie ulega wątpliwości, że twórcy doskonale wiedzieli, jak przenieść komiksowy Civil War, tak by wpasował on się absolutnie perfekcyjnie w ramy świata filmowego.

Mamy wiec już na początku ugruntowany konflikt polityczny, który właśnie opiera się na komiksie. Z perspektywy widzów i fanów superbohaterów, stanowisko Sekretarza Rossa wydaje się idiotyczne, ale nie możemy zaprzeczyć temu, że gdzieś w ramach przedstawionego świata to działa.

Podoba mi się bardzo, że Russo tak sprytnie wymknęli się oczekiwaniom widzów wobec tego, który z bohaterów opowie się po której stronie konfliktu. Co kolejny raz doskonale pokazuje, jak wspaniale twórcy rozumieją swojego Steve'a Rogersa, powoli, krok po kroku przekształcając go z prawego harcerzyka w kogoś, kto zaczyna stanowczo mówić własnym głosem i opowiadać się za swoimi przekonaniami. A nie tylko ślepo wierzący władzy swojego kraju. To Steve, który widział upadek Shield, który przebywając z Furym i Nataszą zaczął kwestionować motywacje ludzi wokół siebie. I przestał wierzyć na słowo.

Po drugiej stronie konfliktu musiał stanąć Stark i tu kolejny raz jestem niezwykle pozytywnie zaskoczona tym, jak doskonale twórcy prowadzą tego bohatera. Pozwalając mu dorosnąć i dojść do głosu nie tylko demonom czyhającym w jego przeszłości, ale przede wszystkim ostatnim wyrzutom sumienia. Jasne, mogę nie przepadać za Age of Ultron, ale nie można wykreślić konsekwencji jakie miały wydarzenia, które rozegrały się w tamtym filmie.

Pamiętam, jak przed premierą wszyscy się zastanawiali, jak Russo uda się dać miejsce wszystkim obecnym bohaterom, a jeszcze dodać do tego sporu dwie nowe postaci. I kurde, jak im to dobrze wyszło. Nie dość, że wystarczy pierwsze pięć sekund pojawienia się na ekranie T'Challi, byśmy nie mieli złudzeń, kim on jest. Chadwick Boseman prezentuje się jak cholerny król i bez wątpienia siła, której jeszcze nie widzieliśmy w tym uniwersum. To jeszcze po wyjściu z kina bez najmniejszych złudzeń w całym tym konflikcie byłam #TeamBlackPanther.

Jednak tym, co udało się wybić ten film ponad wszelkie inne to deal z Sony i ustanowienie nam idealnego nowego Spider-Mana. W końcu dostajemy Petera Parkera, który jest młodziutkim nerdem, który jest totalnie dziwaczny i podekscytowany absolutnie wszystkim, co go zaraz ma spotkać. A zestawienie tego naiwnego dziecka z cynicznym, smutnym Starkiem, to duet, który ugruntuje nam emocjonalną relację na kolejne trzy filmy, jak nie więcej. 

Jednak poza konfliktem politycznym, który powinien wybrzmieć na pierwszym planie, dużo mocniej uderza ten drugi, ukryty przed nami. Civil War doskonale wymyka się ramom filmów superhero, jakie widzieliśmy do tamtej pory. Według wszelkich schematów, bohaterowie powinni na końcu zjednoczyć się przeciwko temu wielkiemu złemu, który znów chce zniszczyć świat przy użyciu legionu superzabójców. Tego oczekiwaliśmy, tego się spodziewaliśmy. A zamiast tego Russo postanowi rozerwać wszystko, co znamy w najdrobniejsze strzępy i zamiast pojednania dać nam pojedynek.

Jestem absolutnie i totalnie zakochana w tym, jak napisany jest Helmut Zemo. To moim zdaniem jeden z najciekawszych antagonistów w całym MCU i nie macie co nawet wchodzić ze mną w dyskusję. Tu zdania nie zmienię. Wprowadzenie do tego całego wielkiego zamieszania zwykłego, zrozpaczonego człowieka i postawienie go naprzeciwko cholernych Avengers było cholernie ryzykowne i wymagało naprawdę mistrzowskiego pióra. Które na szczęście scenarzyści mają, tak samo, jak mieli swojego asa w rękawie, asa ze śmiercią rodziców Starka. Więc Zemo, który nie jest mistrzem zbrodni, a jedynie tą drobną zapałką w beczce prochu zadział idealnie. Bo po co jednoczyć, jak można dzielić?

I tu właśnie przechodzimy do sedna emocjonalnej strony sporu, czyli raportu z misji 16 grudnia 1991. Wczoraj oglądałam wywiady z twórcami, który czekaliby wyciągnąć ten motyw w odpowiednim momencie i tu, zadziałał on idealnie.

Bo możemy się nie zgadzać ze Starkiem i jego nagłą chęcią podporządkowania się, którą napędzają wyrzuty sumienia, ale kiedy mówi, że nie może wybaczyć człowiekowi, który zabił jego mamę... to pęka nam serce. Nagle doskonale widzimy, jak ogromny i traumatyczny wpływ na całe życie Starka miał Bucky i... nie można się kłócić z kimś, kto cały czas gdzieś w głębi jest tym biednym chłopcem, który stracił ukochaną mamę i genialnego ojca.

Tak samo możemy się nie zgadzać z Rogersem i jego uporem, który nie chce nawet spróbować nawiązać dialogu. Znając jego historię i to, co przeżył w Winter Soldier, wiemy, czemu tak cholernie obawia się on bycia znów marionetką w rękach rządu, Steve przerobił to wiele razy i ten jeden za dużo. Jednak dochodzimy do momentu, w którym rozumiem, że w momencie, w którym Steve stracił Peggy, nie pozostał mu już absolutnie nikt i rozumiemy, czemu tak rozpaczliwie próbuje on odzyskać swojego jedynego przyjaciela.

Przysięgam wam, że moje serce złamało się w pół, gdy Steve i Tony zaczęli walczyć na Syberii.

Ach no i oczywiście w tym całym sporze o martwych rodzicach i dawnych przyjaciołach, dorzućmy jeszcze motywacje, które ma Black Panther. On przecież też stracił ojca, jego kraj stracił króla, a on pragnie zemsty.

Russo już właśnie w Civil War udowodnili nam po raz pierwszy, że umieją w perfekcyjny sposób urządzić sobie koncert wszech czasów na naszych uczuciach i oczekiwaniach. Przez to, że tak doskonale znają bohaterów i ich fanów, umieją w sposób godny geniuszy poprowadzić historię tak, by nie tylko działała ona jako film, ale niosła ze sobą druzgocący wręcz ładunek emocjonalny. 

I jeszcze przy tym wszystkim była tym, czym filmy komiksowe są w swoim swojej najczystszej postaci — spektakularnym widowiskiem. Scena walki na lotnisku jest genialna, jest doskonale poprowadzona, bo właśnie wygląda tak, jak prezentuje się takie potyczki na stronach komiksów. Mamy tu warstwy, drugie, trzecie plany i rozłożenie akcentów takie, by każdy bohater miał swoje pięć minut i mógł wybrzmieć swoim głosem. Tu przede wszystkim po raz pierwszy widzimy w akcji naszego nowego Spider-Man i zestawienie tej dziecięcej ekscytacji ze zgorzknieniem życiowym starszych bohaterów wypada przecudownie. Ta scena jest doskonale nakręcona, zawsze wiemy, gdzie kto jest, z kim walczy i jaki ma cel.

Tym jednak co daje dość ciekawy wkład w cały ten konflikt i to, co oglądamy, jest fakt, że nasi bohaterowie nie walczą ze zgrają bezimiennych kosmitów, a ze sobą nawzajem. I to, komu ostatecznie kibicujemy, zmienia się absolutnie, co kilka sekund. Warto też wziąć pod uwagę to, że koordynatorzy choreografii w tej scenie odwalili doskonałą robotę, zmieniając czasami styl walki niektórych bohaterów o sto osiemdziesiąt stopni. W końcu nikt tam nie próbuje się pozabijać, jak to zazwyczaj bywa, a tylko przemówić drugiej stronie do rozsądku.

I tak kocham scenę na lotnisku... ale tym, co absolutnie zrobiło mi ten film i wywołało u mnie pisk dziecięcej ekscytacji, jest wcześniejszy pościg za Buckym. Już od momentu rozpoczęcia walki w jego mieszkaniu i na korytarzu, byłam ugotowana, bo wizualnie przywodziło mi to na myśl moje najukochańsze sceny z Marvelków na Netflix, gdzie nikt nie próbuje udawać, a ciosy padają gęsto. A scena w tunelu, gdy Bucky łapie motocykl sprawia, że tętno mi przyspiesza. I przepraszam bardzo, ale jak T'Challa zdejmuje kask — to jestem ugotowana. 

Mogłabym absolutnie rozebrać na czynniki pierwsze każdą scenę tego filmu po kolei i omówić ją z najdrobniejszymi szczegółami. Tu po prostu jest aż za dużo dobra, jak na przykład to, jak doskonale poprowadzona jest krótka relacja Nataszy i Steve'a, która wyewoluowała w coś na kształt nie tylko przyjaźni już w poprzednim filmie, a tutaj pociągnięta jest dalej. Stają się dla siebie niemal bratem i siostrą, którzy jak to w rodzinie bywa, mogą się nie zgadzać, ale ostatecznie zawsze sobie pomogą.

Pięknie wprowadzona zostaje tutaj też zarysowana dynamika, jaką mają Falcon i Winter Soldier, co niemal perfekcyjnie rzutuje na nadchodzący serial. A moje oczekiwania wobec niego tylko rosną. I co by nie mówić, Mackie jest chodzącym złotem, cudowny chłop.

Jestem pod ogromnym wrażeniem kunsztu reżyserskiego braci Russo, który nie tylko są w stanie zrobić jeden z najlepszych filmów w całym Marvelu, który stoi na własnych nogach. To jeden z projektów, który ma naprawdę bardzo dobrze wprowadzoną ekspozycję, tak że nie jest ona nachalna, a jest jej na tyle dużo, że nawet jeśli nie do końca ogarniamy uniwersum, to możemy się i tak cieszyć tą produkcją. A z drugiej strony tworzą oni perfekcyjnie wykrojony kawałeczek wielkiej układanki. Wczoraj oglądając Civil War, zastanawialiśmy się, czy już na tamtym etapie planowane było wprowadzenie Mysterio? Czy Russo, wspominając o Nataszy odwiedzającej Rosję i rodzinne strony, mieli nadzieję na powstanie solowego filmu o Black Widows? Albo czy zarysowując relację Starka i Parkera, mieli oni w głowach już scenę z "Mr. Stark, I don't feel so good" ?

Bardzo jestem ciekawa, jak dalej potoczą się losy Marvel Cinematic Universe w kolejnej fazie. Zastanawiam się, czy wszystko będzie tak samo składne i czy jeszcze kiedyś zaangażuje się emocjonalnie tak mocno, by przy dwudziestym seansie filmu wciąż mieć szklanki w oczach.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top