★ Black Widow

Czyli: Daughter - Sister - Avenger

Cześć! W początkowym segmencie standardowo przepraszam za brak publikacji i zapraszam na social media mojego podcastu: Zołzy Mówią, gdzie co najmniej raz w tygodniu coś recenzuję. Enjoy. 

A teraz przejdźmy sobie do filmu Marvela, na który przyszło nam czekać tak długo, że aż niemal stał się on kompletnie zbędny. Nie mówię tu tylko o tym, ile razy przekładano premierę, ale przede wszystkim o tym, że w tej chwili wiemy już o Natashy tyle, że sama nie miałam pewności, czy jest tu w ogóle coś do dodania. 

Niestety, ale smutna prawda jest taka, że Black Widow powinna dostać swój solowy film dużo, dużo wcześniej. Ta produkcja powinna najpóźniej wyjść wtedy, gdy toczy się jej akcja, czyli pomiędzy Civil War, a Infinity War, by mogła nam ona powiedzieć o tej bohaterce i tym świecie coś więcej, coś nowego.

A tak wyszło, jak wyszło. 

Czyli wyszło nooo ookeeej. 

Black Widow jest tak bardzo filmem pierwszej fazy MCU, że aż można zazgrzytać chwilami zębami, ale nie czyni jej przez to w żadnym stopniu filmem kiepskim. Chciałabym bardzo, żeby ta produkcja wyszła przed Captain Marvel, wtedy myślę, że mogłabym z zachwytem wybaczyć jej o wiele więcej niż teraz. 

Film zaczyna się bardzo dobrze, cała pierwsza sekwencja gdy wracamy do pewnego momentu z przeszłości bohaterów jest wygrana oscarowo. Uważam, że David Harbour i Rachel Weisz mają tam swoje pięć minut, co daje świetną podbudówkę dla tych postaci na resztę filmu. A przede wszystkim doskonale obrazuje nam z jakimi demonami z przeszłości, będzie musiała radzić sobie... Yelena. Bo niech was nie zwiedzie tytuł, ta produkcja jest dużo bardziej o Yelenie niż Natashy, dając nam de facto jej dramatycznie skrojone orygin story. 

Jednak o tym za chwilę, wróćmy do samej fabuły, ponieważ Black Widow ma jeden z najlepszych, jak nie najlepszy opening w całym MCU. Świetnie wygrany emocjonalnie, mocno triggerujący, idealnie pasujący do tonu filmu. Do tej Natashy, która chce tylko się ukryć i przeczekać sytuację po Civil War, a niestety musi odwiedzić część swojej przeszłości, którą miała jej już więcej nie dogonić. 

I od tego momentu mamy już tylko akcję, akcję i jeszcze trochę wybuchów. 

Nie zrozumcie mnie źle, ta produkcja ma dużo dobrych scen, jak ta gdy Yelena i Natasha siedzą przy piwku, opatrując sobie rany i rozmawiają o przeszłości. Jest tam dużo serca, a ja właśnie takie rzeczy chciałabym oglądać, zwłaszcza po The Falcon and The Winter Soldier, które było widowiskowe, ale przede wszystkim miało genialnie poprowadzone relacje. 

Tu niestety relacje wykładają się na pysk, gdy na scenę wkracza ponownie David Harbour. Matko jak ta postać kompletnie psuje cały zbudowany klimat filmu i jest tym samym irytującym comic reliefem, którym miał być gruby Thor w Endgame. Jakby... znów Marvel bierze postać pozornie tragiczną i robi z niej żart. Strasznie mi to ze sobą nie grało, a jego obecność na ekranie odbierała tylko i wyłącznie czas ekranowy, który powinien dostać ktokolwiek inny. Czy to Melina, czy Taskmaster, czy nasze protagonistki. Łysy z Marvela (polecam tego użytkownika) napisał, że najlepszą drogą dla tej postaci byłoby umrzeć w początkowym segmencie filmu i pozostawić nas z niedopowiedzeniem, czy on swoje "córki" kochał, czy może jednak kochał bardziej swoją ojczyznę. Yelena, która była młodsza i dla niej życie w Ohio było prawdziwe, mogłaby wierzyć w nieomylność swojej figury ojcowskiej, Natasha mogłaby być bardziej sceptyczna. Moim zdaniem wtedy totalnie lepiej wygrałaby scena rodzinnego posiłku, gdzie trzy kobiety mogłyby się ze sobą skonfrontować, a nie żartować z tuszy Harboura. 

Kompletnie nie czułam też relacji z Meliną i choć wiem, z czego ona wynika, z tego, żebyśmy nie do końca jej wierzyli... tak chciałabym, żeby chociaż w finale był tam jakiś konkretny rodzinny payoff. A go nie ma. 

Wiadomo. Najlepiej działa relacja Nat i Yeleny, która stanowi całą siłę tego filmu. Tu mamy konkretnie zarysowaną oś całego konfliktu, to dlaczego mogą one mieć do siebie żal i przede wszystkim to, że tylko one wiedzą, przez co przeszły i są w stanie zrozumieć się jak nikt. Uważam, że między Johannson a Pugh jest taka chemia, że nie można od nich oderwać oczu. A ich wzajemne docinki w zupełności wystarczyłyby za cały wątek humorystyczny w tej produkcji i doskonale rozbijały bańkę powagi. Bo jak wiadomo, zbytnia powaga prowadzi do patosu, a tu byłoby o to dość łatwo. 

Dlaczego napisałam, że Black Widow to orygin story Yeleny? Dlatego, że o niej nic nie wiemy, dowiadujemy się o niej przez cały film nowych rzeczy i co najważniejsze — widzimy, że przechodzi ona przez te wszystkie wydarzenia jakąś drogę. Czego nie można powiedzieć o Natashy, bo niestety, ale znamy Natashe z Endgame, znamy ją i wiemy, do czego jest zdolna dla swojej "rodziny". W związku, z czym osobiście miałam ogromny problem z zaangażowaniem się emocjonalnie w jej wątek. 

Absolutnie nie mogę się doczekać, by oglądać Florence Pugh w kolejnych produkcjach MCU, cieszę się, że Marvel ją sobie "zaklepał" na tak wczesnym etapie jej kariery, bo dziewczyna jest cholernie utalentowana. Moim zdaniem nie mogłabym sobie wymarzyć chyba lepszego zastępstwa za ScarJo w MCU. A patrząc na to, w ilu produkcjach możemy się jej spodziewać, nie pozostaje mi nic innego jak zaklaskać z radości. 

Johansson jest jak zawsze świetna. Widać, że ta produkcja naprawdę dużo dla niej znaczyła, co by nie mówić jest pierwszą osobą z obsady filmów Marvela, która została jednocześnie producentką tego filmu. I że tego filmu osobiście potrzebowała, by definitywnie zakończyć swoją przygodę z Marvelem i dać tej postaci odpowiednie zakończenie. 

Wspomniałam już o The Falcon i The Winter Soldier i zrobię to znów. Ten serial po prostu mnie tak rozpieścił na każdym możliwym polu, że będzie dla mnie teraz jakimś niedoścignionym ideałem tego jak opowiadać w ramach MCU historie bardziej kameralne, bez kosmitów, bogów i magii. Takie o ludziach. I Black Widow niestety nie jest tak do końca o ludziach, bo poziomem spektakularności przeskakuje takie Winter Soldier o głowę. Trochę niepotrzebnie. 

W TFaTWS reżyseria i zdjęcia robiły taką robotę, że niemal każdy kadr tej produkcji można było sobie oprawić w ramkę na ścianę. Nie potrzebowaliśmy tam rozbuchanych scen akcji, bo te kameralne pościgi i strzelaniny pasowały tonem do całego serialu. A Kari Skogland na stołku reżyserki czyniła cuda, by sprzedać nam tę super szpiegowską intrygę w sposób jak najbardziej widowiskowy, ale nie przerysowany. Tak by całość była spójna. 

Cieszę się i wiele dla mnie znaczy, że Black Widow też wyreżyserowała kobieta... jednak Cate Shortland nie doścignęła niestety innych produkchi. Za dużo w tym filmie było slow motion, sceny akcji były chwilami chaotyczne, a gdy produkcja próbowała być intymna, przesadzano ze zbliżeniami i trzęsącą się kamerą. Film co prawda oglądałam w IMAX, może jak pójdę na niego na normalną salę, wypadnie on trochę inaczej, ja jednak wyszłam trochę zmęczona. 

Jeśli odbieracie tę recenzję jako mało entuzjastyczną, to teraz przejdę do mojego ulubionego fragmentu. Bo jakbym miała podsumować Black Widow jednym zdaniem to byłoby to: niech patriarchat upadnie i sobie ten głupi ryj rozwali. To dokładnie kwintesencja całej produkcji i tego, że jest ona bardzo w duchu women's empowerment, ale tak by żaden facet się nie połapał, co ogląda. Sprytnie rozegrane panie Marvel, bardzo sprytnie. Antagonista nie ma tu czasu ekranowego, raczej opowiada nam się o nim ustami bohaterek, co jest fajnym zabiegiem — by nie dawać miejsca komuś, kto na nie po prostu nie zasługuje. 

Sam pomysł, by oprzeć oś filmu o kontrolę mężczyzny nad kobietami, jest łopatologiczny, ale skuteczny i dobrze poprowadzony. Choć chwilami od tego pseudonaukowego pierdololo o kontroli umysłów boli głowa, tak wątek działa i ma dobre zakończenie w kontekście całego filmu i stanowi bardzo dobrą alegorię do handlu ludźmi. 

Zabrakło mi tylko tego, by przedstawić nam Taskmastera. Moim zdaniem Marvel za bardzo chciał zrobić z niego wielką tajemnicę, niż było to warte. Zamiast tego mogli naprawdę poświęcić tej postaci część czasu ekranowego, obrazując nam przez pryzmat tej postaci, z jakim antagonistą tak naprawdę będzie się mierzyć Natasha. I myślę, że dobrze by to grało właśnie w kontekście kontroli i przemocy, który jest poruszany. 

Moim zdaniem warto się wybrać do kina na Black Widow, jeśli jesteście spragnieni nowego filmu Marvela na wielkim ekranie. Tym bardziej jeśli tak jak ja uważacie, że Wonder Woman 84 to gówno, to fajnie obejrzeć film o superbohaterce, który przynajmniej mówi nam coś wartościowego. Jednak nie oczekujcie emocjonalnych cudów. Ten film nie jest niczym odkrywczym, nie mówi nam absolutnie nic nowego i nawet specjalnie nie ogrywa znanych nam motywów w jakiś świeży sposób. To po prostu ten sam kotlecik od Marvela, który lubisz sobie zjeść na jakiś czas. 

I teraz tylko pozostaje czekać, aż naprawdę nowa faza wprowadzi coś integrującego na przyszłość. Bo scena po napisach to moim zdaniem 10 na 10. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top