★ Birds of Prey: And the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn

Czyli: prawdziwa koleżanka zawsze ma pożyczyć gumkę do włosów.

Co jest z tym światem nie tak, to ja chyba nigdy nie pojmę w pełni. Nie jestem w stanie ogarnąć moim malutkim umysłem, jakim cudem takie koszmarki, jak to, co tworzył Snyder, zarabiały miliony, a naprawdę dobre produkcje zaliczają kiepskie otwarcia. Jasne, może wychodzi ze mnie w tej chwili Pan Maruda, ale jest mi przykro. Czy na świecie naprawdę box office nabijają jakieś smutne piwniczaki, które obrażają się o tworzenie filmów z bohaterkami? Chyba nie do końca. W końcu Captain Marvel wyłapała świetne zarobki. Podobnie DUŻO słabsza Wonder Woman.

Więc co się wydarzyło tu? Kiepska promocja? Czy to straszne słowo EMANCYPACJA w tytule nagle wszystkich odstraszyło?

Ja powiem wam tak: chujowo wyszło.

A Birds of Prey: And the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn to film po prostu cudowny i obecnie mój ulubiony z tego wszystkiego, co DC wypuściło do tej chwili.

Zapraszam na recenzję bez spoilerów.

Po pierwsze cofnijmy się do momentu, w którym pojawiło się Suicide Squad, o tym, jakim potworem jest dla mnie ta produkcja, piszę szerzej w poście: #DC Extended Universe. Polecam, to jeden z zabawniejszych tekstów, jaki w ogóle powstał w ramach totalnie nieobiektywnie.

Tym, co odrzucało mnie zdecydowanie od tej produkcji, było ukazanie jednej z moich ulubionych bohaterek komiksowych w sposób obrzydliwy, seksistowski i uwłaczający nie tylko aktorce, ale mnie jako widzce. Zwłaszcza że Margot Robbie nie wzięła tej roli dla pieniędzy, czy zaczepienia się w kinie komiksowym. Wzięła ją dlatego, że tak jak ja kocha tę postać i komiksy pisane przez Amandę Conner. Jeśli chcielibyście poczytać coś naprawdę fajnego, zabawnego i mniej obrzydliwego chwilami niż Deadpool to zdecydowanie polecam. Zwłaszcza jako prezent dla młodszej siostry, czy koleżanki. Super lektura.

I właśnie dlatego Margot chciała dać swojej bohaterce trochę sprawiedliwości i zaangażowała do tego projektu kobiety. Panie wzięły na warsztat historie z serii pisanej przez Conner i poniekąd za pieniądze samej Robbie i jej studia zabrały się do pracy.

Powiem wam, że trochę się bałam, oglądając zwiastuny, bo mi się one cholernie podobały. A jak DC mnie w czymś utwierdziło przez te lata, to za grosz nie wierzyć ich kampaniom marketingowym, bo później film może się łatwo wyłożyć na pysk (khe khe Suicide Squad).

Tylko tym razem zagrało i zabuczało tu absolutnie wszystko.

Historia skupia się na Harley, która musi sobie poradzić w świecie po rozstaniu z Jokerem. A świat Gotham nie jest zbyt miły ani dla kobiet zwykłych, ani już zwłaszcza dla kobiet, które nie mają nikogo za plecami. W poprzednim filmie ta bohaterka była tylko eye candy, tu dostaje ona cholernie solidne back story skupiające się przede wszystkim na próbach wybrnięcia psychicznie z bardzo toksycznego związku. Raczej jasnym jest to, że Harley nie ma po tym zerwaniu za wielu znajomych, czy sojuszników, a wszystkie potencjalnie bliskie jej osoby i tak są gotowe wbić jej nóż w plecy, by nie podpaść gangsterom, czy samemu Jokerowi.

Kocham to, jak napisana jest jej postać w ramach tego filmu, podoba mi się jej rozwój i prowadzenie postaci. A jedną desperacką, pijacką rozmową przy barze z Black Canary skradła i rozbiła mi serce jednocześnie. Wiecie, pewnie każda z nas znajdzie się kiedyś w tak chujowym miejscu po rozstaniu, że będzie się żalić prawie obcym ludziom po za dużej ilości drinków. Been there, done that — jak to mówią.

Harley jest tu też doskonale świadoma swoich słabości i swojej samotności, dlatego popełnia błędy. A my jako widzowie wiemy, z czego wynika jej każda decyzja, czy motywacja i wcale, ani w jednej chwili z tego, że "jest taka szalona", jak próbowano nam wmawiać w tym gówienku sprzed czterech lat. Może dlatego, że tej film jest po prostu cholernie sprawnie napisany.

Jednak poza Harley mamy też pozostałe Ptaszyny i oczywiście jako kolejną muszę wymienić wspomnianą już Black Canary. Po pierwsze jebać maczetami wszystkich purystów komiksowych, bo ta Dianah jest najpiękniejsza i najwspanialsza i nie ma się przy niej do niczego doczepić. To też przede wszystkim fajnie poprowadzona postać, nie ma ona tyle czasu ekranowego co Harley, ale udaje się zbudować jej back story i motywacje w kilku prostych zdaniach. Które ani przez chwilę nie są nachalną ekspozycją. Jurnee Smollett-Bell wypada doskonale aktorsko, bo w oczach tej dziewczyny jest absolutnie wszystko i nie musi nam ona walić monologów o wewnętrznej niezgodzie z otaczającym ją światem.

Wspaniale wypada też Mary Elizabeth Winstead jako Huntress, która po prostu dostarcza. To chyba najlepsze określenie. Aktorka ma tak perfekcyjny komediowy timing, że nie mogłam się doczekać każdej jej kolejnej interakcji z bohaterkami. Oskar z Napisów Końcowych porównał ją do Draxa z Guardians of the Galaxy i nie sposób się z tym nie zgodzić. Poza tym uważam, że casting jest fantastyczny, bo Mary to skarb i dużo lepiej, by grała w takich filmach niż koszmarkach typu Gemini Man.

Cieszę się też, że w postać Renee Montoya wcieliła się dojrzała aktorka, bo widać doskonale, że twórczynie naprawdę wiedzą co robią. Nikomu nie przeszkadza w kinie, że gliniarza na służbie wciela się aktor po sześćdziesiątce, ale nie daj boże kobieta przekroczy piędziesiąt lat i już może grać tylko babcie. Gówno prawda i Rosie Perez też doskonale to udowadnia. To bohaterka, która ma bardzo fajnie poprowadzoną drogę, którą ma do przejścia w ramach fabuły tego filmu. Mówcie, co chcecie, ale bardzo sobie cenie to, że ktoś za cel ma: mieć wyjebane.

A drogi tych wszystkich bohaterek muszą się przeciąć prędzej niż później przez postać najmłodszej z nich. Cassandra Cain, która ze swoim pierwowzorem ma wspólne tylko imię i nazwisko jest uroczą wariacją na punkcie postaci, o którą trzeba się troszczyć. Film nie boi się zahaczać o poważniejsze tematy, a jego przesłaniem jest poszukiwanie akceptacji i wsparcia u innych i właśnie Cass obrazuje to idealnie. Ona potrzebuje pomocy, a one reszta kogoś, komu będzie można pomóc. Nawet jak żadna ze stron nie chce się do tego przyznać.

Ach, no tak. W filmie jest też złoczyńca.

Ewan McGregor jako Roman Sionis jest. Jest zły. Jest pierdolonym psychopatą. I... to w sumie tyle. To najsłabszy element filmu, bo niby coś tam napisano o jego motywacja i rodzinie, ale głównie on po prostu ma stanowić pretekst do pewnych wydarzeń. Ma jedną naprawdę przerażającą scenę w klubie, w której aż poczułam się niekomfortowo, ale to w sumie tyle. Poza tym to typowe ganianie po mieście za gorącym ziemniakiem. Oczywiście Ewan wypada świetnie, bo Ewan jest świetnym aktorem i daje z siebie wszystko, ale to taka klisza niekochanego przez rodziców mizogina psychopaty.

Czy to problem? Nie specjalnie, bo cała reszta filmu dostarcza. To po prostu pójście tropem MCU i wzięcie na antagonistę charakterystycznego aktora, by nie musieć przykładać się do pisania go.

Film z uwagi na to, że narratorką jest Harley, której umysł nie działa do końca tak jak u normalnych ludzi, prowadzi historię achronologicznie. Więc mamy dużo cofania się w czasie o kilka scen do tyłu i spoglądania na nie oczami kogoś innego, czy zabawy z łamaniem czwartej ściany. Co moim zdaniem sprawdza się lepiej niż w Deadpoolu 2, bo nie służy do rzucania jedynie czerstwymi żarcikami. Oczywiście brak chronologii już wywołał narzekania części widzów, ale ludzie podobno nie łapali działania podróży w czasie w Endgame... więc tak, świat i ludzie są dla mnie nieustającą zagadką.

To, czym jednak Birds of Prey mnie kupiło poza bohaterkami, to realizacja. Wiedząc, że produkcja ma kategorię R, trochę się bałam, że te wszystkie wybuchy brokatu ze zwiastunów zostaną mi zastąpione krwią lejącą się po ścianach, ale na szczęście tak się nie stało. Mamy tu więc poezję kolorów, doskonałą zabawę stroną wizualną, która objawia się nie tylko w kolorowych kostiumach Harley, ale w umiejscowieniu akcji. Film doskonale bawi się elementami z komiksów i umie je przenieść na ekran jak na przykład wrotki Harley, czy jej miłość do piesków (czy tam chichoczących piesków). Choć uważam, że ta Rka jest trochę na wyrost, bo jest brutalnie chwilami, jest trochę krwi... ale w sumie mogłoby jej nie być. Jest tu łagodniej niż we wspomnianym milion razy Deadpoolu.

Ten film po prostu dobrze się ogląda, bo reżyserka wie, co robi i nikt jej się nie wpieprza w robotę, jak Patty Jenkins. Dlatego sceny walk są wyreżyserowane o wiele lepiej niż w Wonder Woman, bo Cathy Yan doskonale wie ile użyć slow motion, by podbić warstwę wizualną, a nie ją rozciągnąć w nieskończoność. Przysięgam, scena walki w wodzie sfilmowana jest po prostu kapitalnie.

I co by nie mówić Cathy Yan ma do dyspozycji o wiele, wiele, wiele lepszą aktorkę w głównej roli, co na pewno też doskonale wpłynęło na jej jakość pracy.

I teraz przejdźmy sobie do najważniejszego, co możemy wynieść z Birds of Prey. Czyli pewność, że filmy opowiadające o kobietach z ich punktu widzenia powinny robić kobiety. To nie jest jakaś wielka rewolucyjna mądrość, ale widać to doskonale patrząc choćby na to, jak prezentowała się Wonder Woman u Patty Jenkins, a jak u Snydera. Tak samo jest z Harley, która ma tę przewagę nad Dianą, że poza zadbaniem o jej warstwę wizualną, zadbano też o to, by miała ogrom charakteru.

Film kładzie ogromny nacisk na to, że kobiety nie potrzebują kogoś, kto będzie im mówił, co mają robić, bo mają swoje własne mózgi. Nawet jeśli pracują one trochę inaczej, to wcale nie potrzebujemy samca alfa, czasem wystarczy nam koleżanka, która kopnie nas w tyłek z powrotem na właściwe tory. I o tym jest ta produkcja, o silnych kobietach, które potrzebują innych kobiet. O tym, że powinnyśmy się dogadywać, nawet jak dzieli nas bardzo wiele, bo wszystkie już na starcie mamy pod górkę z tego samego powodu. Płci.

I przede wszystkim warto mieć koleżanki. Bo jak pójdziecie napierdalać złoli na mieście, to będzie miał ci, kto pożyczyć gumkę do włosów.

Podobał ci się filmowy Deadpool? Lubisz fajnie napisane kobiece postaci? Lubisz kino komiksowe? Chcesz wesprzeć kobiety w kinematografii? Chcesz, by powstawało więcej filmów z superbohaterkami?

Jeśli odpowiedzieliście na chociaż jedno z powyższych pytań: TAK, to lećcie do kina.

Birds of Prey serio jest filmem dobrym, wartym uwagi i angażującym. I takim, który warto obejrzeć na dużym ekranie, bo poza masą serca wypada też cudownie pstrokato na ekranie. Ponadto ja naprawdę nie mam ochoty czytać znów wysrywów jakichś biednych, smutnych chłopców, na temat tego, że kobiety i komiksy to nie po drodze. A w ogóle to przecież KOBIETY NIE ROBIĄ DOBRYCH FILMÓW. I przede wszystkim nie chcę, by studia filmowe patrzyły na produkcje tylko przez cyferki i dawały duże budżety tylko wyrobnikom pokroju J.J Abramsa, czy Rona Howarda.

Mam wielką nadzieję, że może uda mi się kogoś z was zachęcić do wybrania się do kina. Zwłaszcza że z tego, co słyszałam to ostatnio bilety do różnych sieci potaniały drastycznie (poza Cinema City). Więc może warto sprawdzić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top