♯ Betrayal

Czyli: piękne studium czynów paskudnych.

https://youtu.be/S_ETPusuNQo

Nie miałam w planach pisać recenzji tej sztuki, jeszcze, gdy siedziałam w teatrze. Jednak po chwili, gdy kurtyna poszła w górę, a aktorzy zaczęli wymieniać kwestie, wiedziałam, że trafiają prosto w moje serce.

Sztuki Harolda Pintera są specyficzne, dowcipne na swój sposób, ale też brutalnie czasem komentujące swoich bohaterów. Dlatego zwyczajnie bałam się, że wywaliłam ponad czterdzieści funtów, na dzieło, które ze mną nie będzie rezonować.

Na szczęście zaskoczyłam się niezwykle pozytywnie, bo na końcu gdzieś tam drżały we mnie emocje, a jednocześnie nie mogłam przestać się śmiać.

Betrayal to teatr trzech aktorów i ich postaci.
W samym środku mamy postać Emmy, grana przez Zawe Ashton, której to największy dramat będziemy obserwować przez cały czas, gdy jest ona rzucona pomiędzy dwóch mężczyzn.
Swojego męża Roberta, granego przez Toma i jego najlepszego przyjaciela, a także jej byłego kochanka Jerry'ego - w tej roli obłędny Charlie Cox.

Sztuka rozgrywa się przed nami przy minimalnej scenografii i z delikatną muzyką, co pozwala nam na skupieniu się na tym, co najważniejsze - postaciach i ich relacjach, które zagrają przed nami aktorzy na niewielkiej obrotowej scenie.

Reżyser Jamie Lloyd zachowuje odwróconą chronologie sztuki, czyli poznajemy bohaterów na końcu ich drogi. Robert i Emma podjęli decyzję o rozwodzie, a ona postanawia spotkać się po długim czasie z Jerrym i mu o tym powiedzieć.

I już tą pierwszą scena tej rozmowy dwójki starych kochanków kupiła mnie całkowicie. Ich dystans, nerwowość przełamana dowcipem i te ciągle zapewnienia, że: u mnie wszystko w porządku, które zna każdy z nas, kto prowadzić krepujące rozmowy.

Dość szybko w kolejnych scenach orientujemy się w relacjach całej trójki, w których wszyscy są zakłamani i zatrzymują dla siebie pewne niewygodne kwestie.
A później zaczynamy cofać się w czasie, by przeprowadzić dokładną wiwisekcję przeszłości bohaterów, aż do samego początku ich drogi. Czyli pierwszego pocałunku Emmy i Jerry'ego.

Jak napisałam, postać Emmy jest postacią centralną dla wszystkich wydarzeń. To jej emocje pojawiają się najczęściej i najmocniej, a Zawe doskonale ukazuje nam rozedrganie swojej bohaterki. Jej przywiązanie do męża, walczące z miłością do dawnego kochanka jest na pierwszym planie i doskonale rozumiemy jej decyzje, nawet jeśli czasem ich nie pochwalamy.
Ashton jest wspaniała, gdy boso przemierza scenę i pozwala sobie płakać, gdy zostaje postawiona przez otaczających ją mężczyzn przed ich decyzjami i następującymi po nich wydarzeniami.

Postacie męskie są za to dwiema skrajnymi charakterami.
Z jednej strony jest Jerry, który od początku jest tym ciepłym i dobrodusznym człowiekiem, który jest uroczy w swojej nieświadomości. Postać Charliego nie jest postacią tragiczną, wręcz przeciwnie, ujmuje nas swoim charakterem tak, że rozumiemy, czemu Emma mieszkała z nim przez siedem lat popołudniami w wynajętym przez nich mieszkaniu. Cox doskonale gra przed nami życiową melepetę i wcale nie chciał nikogo skrzywdzić, a po prostu się zakochał w żonie przyjaciela. Nawet jak z tą miłością nigdy nie wiązał tyle, co Emma.

I na drugiej szali mamy w końcu Roberta, zimnego, wyniosłego i oschłego, którego pozornie nic nie obchodzi. Thomas stara się nam pokazać, jednocześnie jak bardzo nie dotknęła go zdrada żony, gdy sam na swoim koncie ma ich kilkanaście, a z drugiej w jednej scenie, gdy widzimy go "poza kadrem", uwalnia całe pokłady żalu. Robert jest świetnym przykładem doskonale skalkulowanego dupka, który wiele lat wcześniej zrozumiał, że byłby szczęśliwszy sam niż z żoną, ale mimo wszystko pozwala tym kłamstwom trwać. Ze względu na dzieci? Być może. Na pewno tak to sobie wszyscy tłumaczą.

Aktorsko to koncert na trzy głosy, gdzie dwa są wybitne, a trzeci trzyma poziom. Gdy do ról Ashton i Coxa nie dodałbym nic, tak w roli Hiddlestona czegoś mi zabrakło, mimo że nie można mu odmówić bycia zwierzęciem scenicznym, które doskonale kradnie wzrok.

Chemia między cała trójka wypada również obłędnie i dzięki niej na scenie kipi, mimo że pozornie niewiele się tam dzieje.

Wspomniałam też o dialogach, bo są one tak błyskotliwe, jak tylko się da. Sztuka ma w sobie ogrom uszczypliwego, życiowego humoru, który doskonale równoważy powagę trójkąta miłosnego, w jakim znaleźli się bohaterowie.

Minusem jest niestety fakt, że Betrayal jest niezwykle krótkie i nie ma czasu, by pokazać nam więcej niuansów tej skomplikowanej relacji. Na czym najwięcej traci chyba postać Roberta, gdyż mimo tego, że cały czas pozostaje w kadrze, ma najmniej do powiedzenia.

Podsumowując cały spektakl, był on niezwykle emocjonalny, zabawny i perfekcyjnie wyważony i właśnie takie sztuki mam ochotę oglądać, jak najczęściej.

A na koniec - o stage door słów kilka.

Zacznę od wyjaśnienia kilku kwestii: po pierwsze wychodzenie do fanów nie jest obowiązkiem aktora. Więc jeśli są zmęczeni, mają kiepski dzień, czy po prostu dość to wsiadają do samochodu i tyle ich widzieliśmy. To technika najczęstsza i najbardziej zrozumiała, zwłaszcza wśród Brytyjczyków, którzy narodem są kulturalnym i szanują prywatność.
Dlatego nikt z nas nie płakał, gdy po Hamlecie go nie spotkaliśmy, czy po All About The Eve wyszła tylko Lily, a nie Gillian.

Po drugie: jak w praktyce wygląda stage door najczęściej? Ochrona prosi, by ustawić się w kolejkę, aktor lub aktorka w jego towarzystwie składa kilka podpisów, zamienia kilka zdań i ucieka do domu.
To nie herbatka u królowej, tylko łut szczęścia, że będziesz w tej garstce, której wysunięty program akurat będzie najbliżej.

Po trzecie: podejście aktorów wychodzących na stage door. Więc jak wspomniałam w punkcie pierwszym - to nie ich obowiązek, więc jak już ktoś się pojawia i decyduje na kontakt z fanami to dlatego, że tego chcę. Chcę zamienić te trzy zdania i spojrzeć swoim fanom w oczy.

Więc tak jest zazwyczaj.
Ja kolejkować nie kolejkowałam za wiele razy, ale mam znajome, które piszą o teatrze i one robią to średnio raz w tygodniu, stąd opieram się na tym, jak wyglądają standardy.
Mam też w rodzinę dwójkę artystów, artystów scenicznych, więc wiem też, jak sprawa rysuje się z drugiej strony.

I teraz w końcu o tym, jak było w tym wypadku i dlaczego czasem wyobrażenia są lepsze od rzeczywistości.

Na scenie jak już napisałam, jest trzech aktorów. Zawe wychodzi co kilka dni, najczęściej jako pierwsza i idzie wzdłuż kolejki, nieśmiało się uśmiechając i składając podpisy. Później lub jak w naszym wypadku zdecydowanie szybciej i z zaskoczenia pojawia się Charlie.
I o mój najsłodszy diable z Hell's Kitchen, jaki to jest kochany człowiek. Zawsze zbije piąteczkę, podpiszę program czy zrobi zdjęcie. Do mnie podszedł tak szybko i tak blisko, że kompletnie zapomniałam języka w gębie i po dobrych pięciu sekundach patrzenia mu w oczy w końcu zapytałam, czy mogę też zdjęcie. Na co Cox z przepraszającym uśmiechem powiedział, że nie, bo nigdy by nie wrócił do domu, ale dziękuję za nasze wsparcie i cieszy się, że jesteśmy.
Ogólnie rzecz biorąc, trzeba było mnie zeskrobać z chodnika.

Na deser pojawia się on - książę z bajki.
Dobra, a teraz bez złośliwości i całkowicie szczerze: nie rozumiem kompletnie, czemu nie może tak jak dwoje jego kolegów po prostu przejść przy części zebranych ludzi i złożyć podpisy. Nie, do niego trzeba podejść i spoko, daje to możliwość rozmowy "sam na sam" szkoda, że po nim widać, że nie ma na to ochoty i sam kontakt wzrokowy jest dla niego problemem. Nie jest to tylko moja opinia, wszystkie osoby, które rozmawiały z nim dłużej, mają dokładnie takie samo zdanie.
A raczej rozczarowanie.
Tom w przypadku mojej koleżanki, nawet nie zwrócił się do niej bezpośrednio tylko przez ochroniarza, kazał jej wybrać czy woli autograf, czy zdjęcie...

Ja osobiście przeprowadziłam z nim dokładnie taką rozmowę, jak chciałam. Czyli zaczęłam od zachwytów nad Betrayal, a później przeszłam na Hamleta sprzed dwóch lat. Dokładnie to podsunęłam mu stary program, żartując, że to blast from the past (dla niewtajemniczonych aktorzy czasem odmawiają podpisania rzeczy niezwiązanych z aktualnym spektaklem). Tom nie odmówił, więc kontynuuje wywód o tym, że byłam na ostatnim przedstawieniu, że na tym, co był Cumberbatch i że sztuka była super. Pięknooki przyznał mi rację, więc zażartowałam, że Scott w tej roli był lepszy, ale za to sztuka w RADA zjadła tamtą na śniadanie przez doskonałą reżyserię, a Kenneth Branagh jest Bogiem. Na co Tom przytaknął mi z uśmiechem i zgodził się na zdjęcie.

Ja miałam to szczęście, że moje słowa spotkały się z jakąś reakcją na jego twarzy, większość czasu jednak Tom patrzy tęsknie pustym wzrokiem na przejeżdżające samochody, mając wylane na to, że ktoś produkuje mu się o tym, jak bardzo chciał go poznać. Bo pewnie słyszy to dziennie jakieś kilkadziesiąt razy.

Czy go za to winie? Nie. Po prostu nie rozumiem kompletnie, czemu zmusza się do i nieobowiązkowych interakcji z fanami, na które nie ma najmniejszej ochoty. Zamiast tak, jak Benedict z chłodnym uśmiechem powiedzieć, że nie będzie podpisów, bo mu dzieci w domu płaczą.

Nie chcę nikomu rozbijać banieczki wyobrażeń, ale Tom jest tylko człowiekiem i naprawdę nie jest nawet najlepszym aktorem na świecie. Mimo to, trochę chyba nie umie znaleźć równowagi w swojej sławie, mimo że nie trwa ona od pięciu minut, ale o tym już pisałam przy okazji #Reputacji (zainteresowanych odsyłam do tekstu). Dlatego, wiem, że kochacie jakiś jego obraz, jaki zrodził się w waszych głowach, ale prawda jest taka, że nigdy go nie poznacie prywatnie. A podczas takich spotkań na Comic Conach, czy stage door weźcie pod uwagę, że możecie się odrobinę zaskoczyć, bo życie to nie fan fiction.

Na koniec podziękowania dla Channel1609 SolangeLind, za dzielenie stanu bycia szczęśliwym ziemniaczkiem ze mną osobiście i MaryGreenLo za długie, roztrzęsione rozmowy na Insta.

Jeśli tekst zawiera większe błędy niż zazwyczaj to dlatego, że piszę go o 3ciej na ranem, przy drugiej whisky próbując się emocjonalnie ogarnąć po Hamiltonie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top