Rozdział 8

Odzyskałem.

Odzyskałem swoją wierną hawajską kochankę i rzekomo zgubione dokumenty. Korzystając z okazji, że Marco wyszedł do toalety, przeszukałem te kilka krzeseł. Zapalniczka była dokładnie tam, gdzie ją ukryłem, co uspokoiło natrętne myśli, z którymi walczyłem przez całą drogę do klubu. Niestety nie tylko one próbowały przejąć nade mną kontrolę. Za wszelką cenę starałem się nie pokazywać siedzącemu obok Marcowi, że sytuacja, w której brałem udział, wywoływała we mnie wyrzuty sumienia. Zachowałem się jak czystej krwi bandyta, który wyrzucił długo tłumioną agresję i skrzywdził bezbronnego człowieka. Nie był mi nic winien. Nie spłacał żadnych krzywd, które wyrządził mi czy moim bliskim... Nawet go nie znałem.

Żałuję.

Żałuję tego, co zrobiłem. Zadanego mu bólu i wywołanego w nim strachu, a świadomość ta karci moje sumienie, trzaska je jak bicz. Jakim człowiekiem się stałem w tamtym momencie, skoro tak łatwo pozwoliłem, by z serca ulotniły się uczucia podobne do żalu czy ludzkiego współczucia? Czy Teddy zasługiwał na to, co go spotkało? Na ostatnie zamknięcie powiek z wyczuwalnym w nozdrzach odorem slumsowych, przegniłych murów?

Kolejne pytania i tak różne odpowiedzi.

Odpowiedzi uzależnione od tego, czyj głos mocniej przedrze się do umysłu.

Nie zapanowałem nad tobą, Tony. Dwie godziny temu to właśnie ty głośniej krzyczałeś swoje racje i dyktowałeś Chesterowi odpowiedzi.

Doktorze Banner, chyba wiem, co pan odczuwał, mając w sobie Hulka.

Wchodzę do mieszkania, trzaskając za sobą drzwiami. W pierwszej kolejności zrzucam kurtkę i ściągam spoconą koszulkę. Fizycznie nadal czuję się kiepsko. Można rzec, że nic się nie zmieniło od czasu pobudki, dlatego pragnę już tylko regenerującego snu, choć nie łudzę się, że przyjdzie bez żadnych problemów. Odzyskaną zapalniczkę odkładam na biurko, bo zanim odetnę się od świata rzeczywistego, muszę zrobić szybki raport i przesłać nagrane informacje. Nie wiem nawet, co nimi jest. Nie sprawdzam, nie mam już na to czasu, bo upragnioną ciszę przerywa sygnał od Kellana. Klękam na łóżku, by otworzyć okno i wpuścić trochę świeżego powietrza, po czym otwieram MacBooka i logując się do bazy, odbieram połączenie.

– Chryste! Kurwa! Chester!

Andrew wsuwa palce we włosy. Kontrolnie zerkam w obraz z kamerki skierowanej na klatkę schodową i krzywię się nieznacznie. Podniesiony ton głosu mojego przyjaciela wprawia w dyskomfort mój i tak już dzisiaj zmęczony zmysł słuchu. Staję w lekkim rozkroku, krzyżując ręce na piersi i zdaję sobie sprawę, że znów paraduję bez koszulki.

– No takiego pomieszania osobowości jeszcze nie miałem, więc miło by było, gdybyś się zdecydował na jedno.

– Nie mogliśmy cię namierzyć. Około trzeciej urwał się sygnał i od tamtej pory nie dawałeś znaku życia. Brak raportu, brak sygnału twojego telefonu. Czy ty się kiedyś dorobisz w aucie radia z normalnym GPS-em?

– Nie? – pytam, przechodząc do kuchni. – Nikt już nie docenia klasycznych kaset! – mówię zdecydowanie głośniej, uruchamiając elektryczny czajnik.

Ciepła herbata, to jest to. Szykuję kubek z saszetką zielonych fusów i kawałkami suszonej pomarańczy, po czym wracam do niebezpiecznie wkurzonego Kellana. Mierzy mnie chwilę wzrokiem, ściągając w jedną kreskę wąskie brwi.

– Masz krew na spodniach.

Opuszczam głowę.

– O, faktycznie...

Twarz, szyję i klatkę piersiową mam całe mokre od zimnego potu, który jest zupełnym przeciwieństwem ogni palących wnętrze. Zaraz oszaleję. Potrzebuję pieprzonego odpoczynku i spokoju.

– Co się działo?

– Andrew, z całym szacunkiem do ciebie i twojej jakże ważnej pracy, ale to nie jest najlepszy moment na moją spowiedź. Jak widzisz, żyję, więc wszyscy na twoim piętrze mogą rozluźnić pośladki.

Wyszczekałem. Autentycznie wyszczekałem to na jednym wydechu. Brakuje mi jeszcze tylko śliny pieniącej się na wściekłym pysku.

– Chester, mało mnie obchodzi, czy to twój najlepszy moment, czy też nie. Mam nad głową inne cholerne głowy, które wymagają ode mnie wykonywania roboty, więc z całym szacunkiem dla ciebie i twojej jak zwykle półnagiej okazałości...

– Hah! Wiedziałem, że się do tego przypieprzysz.

– Nie przerywaj mi, jeżeli chcesz, byśmy skończyli szybciej.

– Rób swoje.

– Co się działo? Co wiesz i dlaczego jesteś tak nabuzowany? Myślisz, że nie widzę, co się z tobą dzieje?

– Jestem zmęczony? – Zgrzytam zębami. – Pracowałem. Ciężko, kurwa, pracowałem, więc pytam, czy mogę być po prostu zmęczony. Nie jestem cholernym robotem, tylko zwykłym człowiekiem. To się ze mną dzieje.

– Co brałeś?

Szybki jest. Nie wiem dlaczego, ale nie chcę przyznawać się bezpośrednio do tego, co zrobiłem. Nie czuję się z tym dobrze, nie teraz. Nie chcę o tym myśleć, a co dopiero mówić, ale skoro nie mam już innego wyjścia...

– Witaminkę C! – Śmieję się, rozkładając szeroko ręce. – Mamy okres zimowy, odporność mi słabnie, wiesz, nie chcę się rozchorować, więc wziąłem taką dawkę, że wystarczy mi do końca sezonu.

– Czysta czy mieszanka?

– Towar pierwsza klasa – drwię, przypominając sobie słowa Luki. – Zresztą sam możesz to ocenić, bo mogę ci załatwić, Andrew. Dobrze wiesz, że mam dojście z pierwszej ręki.

– Nie powinieneś mieć zjazdu po czystej koce. Musiałeś ostro przegiąć, więc mimo wszystko wybaczę ci te docinki. Jak skończymy rozmawiać, to załóż sobie wenflon i uzupełnij elektrolity kroplówką. Musisz się odtruć.

– Żartujesz sobie ze mnie? Spójrz. – Unoszę dłonie na wysokość kamery. – Dłonie mi się trzęsą jak przy zaawansowanym Parkinsonie, a ty mi polecasz wenflon? Mam sobie żyłę rozpruć? Potrzebuję środków nasennych i odpoczynku, a nie idiotycznych rad.

– Spuść z tonu, agencie.

– Proszę, jak oficjalnie.

Opuszczam dłonie i opieram je o blat biurka. Pochylam się bliżej kamerki, by Kellan mógł lepiej dojrzeć krwistą sieć pajęczyn na białkach moich oczu, skoro trzęsące się łapska to dla niego zbyt mało.

Powiem ci, Andrew, jeszcze kilka prostych zdań i zakończę rozmowę, zanim mój niepokój wymknie się całkowicie spod i tak już nikłej kontroli. Dałeś mi dosadnie do zrozumienia, że zbliżam się do granicy twojej tolerancji na moje wybuchy.

– Wiem, że tego nie lubisz, więc nie zmuszaj mnie do tego.

– Oczywiście – odpowiadam z przekąsem. – Luca Sanchez to nasz nowy burdeltata, jeżeli pamiętasz, o czym mówię.

– Podejrzewaliśmy, że jest nim Veronese.

– Możesz to włożyć między bajki albo dopisać rozdział, że to jakiś jego pionek, ale nie będę w tej sprawie nadgorliwy. Nie wiem, co jest na nagraniach, bo byłem odcięty od rzeczywistości i pamiętam jakieś pieprzone urywki – podpinam zapalniczkę pod czytnik i uruchamiam transfer – ale jak sprawdzisz, to się pochwal.

– Jeżeli to nie on, to słabo pomożemy kumplom z Florydy. Liczyłem na inny rozwój sprawy.

Prycham. Naprawdę to jest teraz dla niego takie ważne? Sprawa florydzkiej dochodzeniówki, w której działaniu jest tyle dziur, że mogłaby być odpowiednikiem sita? Podsuwam sobie zniszczony fotel, po czym opadam na niego bezwładnie, słysząc, że na parkiet spadła kolejna śrubka.

– Mam to teraz w głębokim poważaniu. Powiedziałem, że nie będę przy tym grzebał bardziej, niż mogę, i odwalał za nich robotę. Mam swoje bostońskie bagno, w którym siedzę. Gość nazywa się Luca Sanchez aka Czerwony Luca. Sprawdźcie go pod kątem prowadzenia kasyn. Kombinują tutaj jakiś interes.

– To się zrobi. Teraz mi wyjaśnij historię krwi na twoich spodniach.

– Nic szczególnego. W skrócie? Dług, wierzyciel, Marco, jego kulka i trup.

– I co mamy z tym teraz zrobić?

– Nie wiem, ale to jedna z najgorszych bostońskich dzielnic. Tam przynajmniej trzy razy w miesiącu ktoś zostaje zamordowany lub okradziony. Dopóki nie zacznie śmierdzieć, to nikt nie będzie się tym interesował. W międzyczasie jeszcze około dziesięciu razy go okradną, więc wyjdzie, że padł ofiarą rabunku albo szarpaniny. Oczywiście swoje i tak wiemy.

Wyjaśniłem Kellanowi to, co tak go nurtowało, a przy okazji przywołałem do siebie obrazy, które męczyły sumienie. Pozostaną ze mną już do końca życia. Jak wieczna kula u nogi. Mimo wszystko zachowam to tylko dla siebie, bo gdybym zaczął wnikać teraz w szczegóły, pozwalając Chesterowi mówić, rozkleiłbym się jak mały chłopiec, a nie tego teraz potrzebuję. Nie chcę już totalnie zaorać swojego skonfliktowanego mózgu.

– Rozumiem. Gdyby jednak miejscowi zaczęli zbytnio węszyć, utniemy sprawie łeb na jakiś czas.

– Co z Amantim? – Zmieniam temat. – Był już u spowiedzi? – pytam, słysząc jednocześnie, że elektryczny czajnik w końcu zagotował wodę.

Daję znać mojemu rozmówcy, że za chwilę wracam. W kuchni zalewam przygotowane fusy, a zapach zielonej herbaty z suszoną pomarańczą jest teraz najpiękniejszym doznaniem, jakie może mi towarzyszyć. Nie wiem, czy jest choć jedna rzecz, która daje mi tutaj radość, choć może... Jutrzejsza gwiazdka i wyczekiwane dziecięce uśmiechy. Pragnąłbym je rozdać z lekkim sercem, wiedząc, że sprawę Amantiego będę miał do jutrzejszego poranka za sobą. Przynajmniej mocno na to liczę. Oferta rodzinnej gwiazdki od Caruso jest zbyt kusząca.

– Częściowo tak, ale to cwaniak – odpowiada na moje pytanie Andrew, gdy stawiam kubek z wrzątkiem na korkowej podstawce.

– Wise guy! – Śmieję się.

– Co?

– Nic, firmowy slang. – Mieszam napar łyżeczką, by rozpuścić cukier. – Amanti trzyma mordę na kłódkę?

– Nie sypie nazwiskami, dozuje informacje, ale nie to jest najciekawsze.

Kończę mieszanie herbaty i marszczę czoło. Kellan ma nowinę, która z pewnością nie pozostawi mnie obojętnym, a wręcz przeciwnie – powinna mnie mocno zaskoczyć.

– Powiedziałeś, że Amanti zrobił się niewygodny dla Vaniera, a później dla Marca, ze względu na niewłaściwie rozliczanie się z dochodów oraz ignorowanie ostrzeżeń – zaczyna.

– Dokładnie...

Upijam herbatę. Jestem cholernie odwodniony.

– W takim razie żałuję, że nie było cię ze mną i z nim w salce przesłuchań. Był dość mocno zaskoczony tą informacją. Na tyle, że widząc wyraz jego twarzy, poważnie w to uwierzyłem.

Przykładam palce do skroni i zaczynam je masować. Myślę, że to, co zaraz usłyszę, poważnie zakłóci obraz, który układam z paczki puzzli, którą dostałem od Marca.

– I?

– Powiedział, że prowadził interesy wobec, jak on to nazwał, firmy uczciwie, ale ma w dupie to, by cokolwiek i komukolwiek teraz udowadniać.

– Blefuje. – Wzruszam ramionami. – Co w tym takiego niezwykłego?

– A jaką by miał z tego korzyść?

– Zasianie fermentu i wpuszczenie do mojej głowy wątpliwości? Typowe podłożenie nogi. Nie wie, kto dostał na niego zlecenie. Nie zna mnie i mojej fałszywej tożsamości, ale dokładnie wie, że te informacje do mnie dotrą.

– Nie przekonałeś mnie.

– To się nie zgadza z tym, co przekazał mi Marco – oznajmiam twardo, podrywając się z fotela. Staję za nim i mocno chwytam dłońmi za oparcie. – Vaniero nakazał usunąć Amantiego, który potem sprytnie pozbył się właśnie Vaniera. Po jego śmierci rozkaz przejął Marco, jako nowy capo. Taka jest wersja.

– Może nie znasz właściwej?

– Sugerujesz, że Marco celowo mnie oszukał? – pytam przez śmiech, ale tylko dlatego, że wczoraj sam zaczynałem produkować w głowie inną wersję wydarzeń co do osoby Amantiego.

– Dopuszczam taką możliwość.

– A ja nie. – Wytykam go agresywnie palcem. – A ja nie, Andrew. Marco jest skurwysynem, ale nigdy, powtarzam ci, nigdy nie był wobec mnie nieuczciwy. Jest lojalny, ceni sobie prawdomówność i tę pieprzoną przyjaźń, którą, czy mi się to podoba, czy też nie, mnie obdarza. Rozumiesz, o czym mówię? Nie, nie rozumiesz, bo siedzisz w tych pieprzonych czterech ścianach i myślisz, że idealnie wszystko rozgryzasz, ale się mylisz.

– Około dziesięciu minut temu cię upomniałem, Chester, i więcej tego robił nie będę.

– Marco mnie nie oszukał – powtarzam dobitnie. – Dlatego na obecną chwilę nie wierzę tej męskiej piździe, którą przesłuchujecie.

– Przestań się unosić, bo zatracasz logiczne myślenie. Powiedziałem ci tylko, że być może nie znasz właściwej wersji, a skoro tak uparcie bronisz gołą klatą swojego mafijnego przyjaciela, to rozważ inną możliwość. Może on również nie zna właściwych powodów pozbycia się Amantiego. I masz to przyjąć do wiadomości.

– Nie. I wiesz, jaki jest twój największy problem? – pytam, odpychając nerwowo fotel, który odjeżdża i uderza o ścianę za mną.

Kellan unosi wysoko głowę, lustrując mnie wzrokiem. Szybko i demonstracyjnie stuka piórem o czarny, połyskujący blat biurka.

– Teraz? Tak. Twój zjazd, a raczej zatrucie dragami.

Rozchylam usta, by poczęstować go ciętą przenośnią o dwóch graczach, którzy patrząc na tę samą szachownicę i ustawienie figur, widzą coś zupełnie odmiennego, ale daruję sobie. Musiałbym opisać poziomy doświadczenia owych graczy, które rzutują na to, że każdy z nich widzi różne możliwości rozgrywki. Nie wypieram się tego. Doskonale wiem, że jestem tym bardziej zaawansowanym. Ćwiczę żywą grę na tej planszy od cholernych czterech lat i nie mam zamiaru popełniać błędów. Zamknę się jednak, bo Andrew nie znosi jakiejkolwiek krytyki.

– W takim razie zapomnij, tematu nie było. Ale zapamiętaj, co ci powiedziałem o Marcu. To fiut, ale cholernie fair wobec swoich, a ja jestem w takim położeniu, że wierzę mu nawet wtedy, gdy mówi, że mnie odstrzeli, mimo że może tego prywatnie nie chcieć. Zrobi to. Marco mnie nie oszukał. A czy ktoś oszukał jego? To już zupełnie inna kwestia.

Rozluźniam zaciśniętą pięść. Nawet się nie zorientowałem, kiedy tak mocno zwinąłem dłoń. Moje sploty nerwowe rządzą się własnym życiem. Ponownie przyciągam fotel do biurka i znów opadam na niego bezwładnie. Splatam dłonie za szyją i pozwalam zmęczonym mięśniom karku się rozluźnić. Fizycznie jestem wyeksploatowany do ostatniej kropli energii.

– Liczę, Chester, że gdy faktycznie się prześpisz, twoje sto trzydzieści pięć IQ... – puka się palcem w czoło – wróci, o tu, na swoje miejsce.

– Nigdzie sobie nie poszło – odpowiadam chłodno. – Lepiej powiedz, jak sytuacja z odegraniem teatrzyku z Amantim? Ruszyliście z tą sprawą?

– Poszedł na pełną współpracę i nie będzie niczego utrudniał. Plan jest w końcowej fazie przygotowania. Nie jest to jakaś bardzo skomplikowana operacja.

– No to świetnie, bo ja nie mam na to całej wieczności. Chcę go sprzątnąć do północy – informuję, spoglądając na godzinę – a mamy pierwszą po południu. Byłbym szczęśliwy, gdybyście przygotowali całe przedstawienie między ósmą a dziewiątą wieczorem. Amanti wyjeżdża w tych godzinach do klubu, więc realne będzie, gdy strzał padnie w chwili jego wyjścia z domu, na podjeździe do garażu. Reszty reżyserował nie będę, to już wasza rola.

– Po przeciwnej stronie ulicy, trzysta pięćdziesiąt metrów na wschód, jest deweloperski pustostan. Nasz plan zakłada, że nie będziesz miał z tą odległością problemów.

– To dobrze zakłada. Jakieś pytania?

– Pomyślę.

– To się z tym pospiesz...

– Spieszmy się powoli, Tony.

Mrugam kilka razy z powodu tego imienia, które, wypowiedziane przez dobrego przyjaciela z realnego życia, zabrzmiało jak cios prosto w serce. Przyglądając się Kellanowi, skupionemu chwilowo na beztroskim przeglądaniu sterty papierów, zastanawiam się, czy się nie przesłyszałem.

Dlaczego zwróciłeś się do mnie imieniem, którego nienawidzę? Dobrze o tym wiesz i jeszcze zachowujesz się tak, jakby kompletnie nic się nie stało! Jesteś teraz praktycznie jedyną osobą oprócz mnie, od której słyszę swoje prawdziwe imię, co dla mnie jest tak ważne jak urodziny mojej cudownej matki! Jeżeli to jakieś żarty, to kurewsko nieudane, bo nie pozwolę nikomu z mojego prawdziwego życia zwracać się do mnie imieniem przestępcy!

Jestem dobrym człowiekiem!

– Mam tutaj raport z przesłuchania Ama...

– Coś ty powiedział? – wtrącam szorstko, na co Kellan unosi na mnie ostre spojrzenie.

– Że mam raport, który za chwilę ci wyślę.

– Nie to – fukam. – Pytam, co powiedziałeś wcześniej.

– O co ci chodzi?

– O to, jak mnie nazwałeś... – cedzę, pochylając się w stronę kamery.

– Chester, masz rację, z tobą nie da się dzisiaj normalnie rozmawiać. Kończymy to.

– Nie! Nie! Stop, stop! – wybucham, zrywając się z fotela. – Nazwałeś mnie Tonym.

Chwytam w dłoń opróżniony plastikowy kubek po kawie i ciskam w monitor, na co Kellan reaguje, jakbym oblał go wrzątkiem.

– Nazwałeś mnie imieniem tej mafijnej mendy.

– Nie unoś się. Jeżeli tak, to zwyczajnie się pomyliłem. Przejęzyczyłem się.

Dyszę z nerwów.

– Pomyliłeś się?!

– Tak, Chester. Pomyliłem się, ludzie się mylą, ty również. Nie wiem, nazwij to, jak chcesz. Normalna, ludzka rzecz. A teraz zamknij się i siadaj.

– Wiesz, ile mnie ta, według ciebie, normalna, ludzka rzecz kosztuje? – mówię, chwytając jednocześnie za leżącą na blacie broń, której lufę przykładam po chwili do lewej skroni. – Tyle mnie kosztuje. Widzisz?

– Odłóż broń.

– To, kurwa, nie mów mi o pomyłkach jako o czymś normalnym, bo dla mnie to założenie tutaj nie istnieje. A jeżeli kiedykolwiek stanie się inaczej, będzie mnie to kosztować ostatnie mrugnięcie.

– Daję ci ostatnie ostrzeżenie: odłóż broń i nie testuj mojej i tak już dużej tolerancji dla twojego przekraczania granic.

– Łaski mi, kurwa, nie robisz. Miej chociaż tyle szacunku do tego, co robię, i do mnie, i więcej się nie myl. Nie masz pojęcia, ile mnie to wszystko kosztuje i ile dla mnie znaczy coś tak prostego jak własne imię.

Wyrzuciłem z siebie to, co tak mocno mnie ubodło, więc odkładam broń na biurko. To była szczera demonstracja tego, co poczułem w tamtej chwili, i próba przekazania Andrew w formie obrazu czegoś, czego do tej pory nie zrozumiał. Na palcach mogę policzyć momenty, w których w ciągu tych czterech lat zapytał mnie, jak się czuję. Dla niego liczy się tylko stołek i własna dupa.

– Przywołuję cię, agencie, do porządku. I pamiętaj, że znalazłeś się tutaj w większości na własne życzenie.

Mam gdzieś twoje procedurki i papierki.

– Proszę bardzo! – Mój śmiech jest wyraźnie poirytowany. – Umoralniaj mnie.

– Do tej pory zachowuję dla siebie główną przyczynę, przez którą zgłosiłeś się do tej sprawy. Byłeś rozbity po swoim cudownym małżeństwie i mniej cudownym rozwodzie ze Scarlett, chciałeś uciec, ale chyba nie do końca wtedy rozumiałeś, co robisz i na co narażasz swoją psychikę.

– Ciesz się, że twoje małżeństwo to różowe, mięciutkie jednorożce. Oczywiście jak na razie.

– Te docinki i prywatne frustracje schowaj teraz do kieszeni. Jedyna postawa, jakiej się od ciebie wymaga, dotyczy tego, że będziesz wypełniał polecenia i zbierał informacje. Bo jesteś tutaj chodzącym na dwóch nogach twardym dyskiem.

Cholerny stołkowy glina z ograniczoną przez cztery ściany wyobraźnią.

– Nie jestem robotem.

– A ja twoją niańką. To masz, kurwa, robić. Łazić z tymi cwaniakami i pod przykrywką zbierać dowody. I nikogo nie będzie obchodzić, że w twojej głowie roją się prywatne problemy. Próbowałem cię zrozumieć, ale w tym momencie kończę, Chester, z byciem z tobą na „ty".

– Jasne. Wracaj do papierów – rzucam wściekle, wciskając stopy w buty do biegania.

Tej relacji nie da się już uratować. Traktowałem cię, Andrew, jak przyjaciela, ale gdzieś wewnętrznie zawsze czułem, że widoczna linia rywalizacji między nami jest cienka jak wiosenny lód na jeziorze. Któryś z nas w końcu tupnął mocniej, ale obaj skąpaliśmy się w lodowatej wodzie. Przyjemnie nie jest, ale nie mam zamiaru tego odchorowywać.

– Na służbie pozwalałem ci na zupełnie luźną relację ze mną, mimo że jestem stopień nad tobą. Znosiłem wszystkie twoje humory, idiotyczne żarty i chamstwo, którym przez te cztery lata przesiąkłeś. Robiłem to tylko dlatego, że jesteś moim przyjacielem, ale teraz to kończymy. Wymagasz, Chester, znacznego zdyscyplino...

– Skończyłeś? – pytam, chwytając za brzeg monitora.

– ...wania. Tak, skończyłem.

– W takim razie, agencie, czekam na dalsze instrukcje i życzę miłej pracy.

– Chest...!

– Nie jesteśmy na „ty", zapomniałeś?

Zatrzaskuję laptop z głuchym klaśnięciem, kończąc jednocześnie to wzajemne piętnastominutowe psucie sobie krwi. Papierkowy inteligent z pensją dwa razy taką jak moja. Ma tak przerośnięte ego, że nie potrafił wydusić z siebie prostego „przepraszam".

Bardzo łatwo jest ci czynić mi wyrzuty, co, Kellan? Po zakończonej pracy wrócisz do kochającej żony i dwójki dzieci, z którymi zjesz kolację i obejrzysz dobranockę, a potem położysz je do ciepłych łóżek. W twoim zaś będzie już na ciebie oczekiwać Cindy, prezentując najnowszy komplet bielizny. Co wieczór przechodzisz pełne odstresowanie, nie oczekując tego samego ode mnie, bo przecież ja pracuję nawet wtedy, gdy śpię. Niby starasz się coś zrozumieć, ale to tylko słodkie pierdzenie, bo liczą się wyłącznie wyniki mojej pracy, za które ty zbierasz oklaski. Myślisz, że nie wiem? To ciebie nagrodzili podwójną podwyżką i uściskiem dłoni McKinseya. Brawo, moje szczere gratulacje. Zasłużone wyróżnienie...

Ja pocieszę się wewnętrznym Hulkiem, słabszą chwilą i konsumującym mnie często stresem, który dla ciebie jest czystym surrealizmem. Dzisiaj doskonale mnie o tym uświadomiłeś. Dla ciebie to obojętne, z kim rozmawiasz: czy z Tonym, czy z Chesterem. Ważne jest tylko to, by informacje się zgadzały i wszystko szło zgodnie z planem.

Określiłeś mnie rzeczą. Chodzącym twardym dyskiem.

W takim razie zdaj sobie sprawę, że przy wstrząsach jego powierzchnia ulega degradacji.

– Czy ja choć przez minutę mogę mieć święty spokój? – pytam samego siebie, wracając do biurka po dzwoniący telefon Tony'ego.

Zerkam na nieznany numer. Naprawdę nie wiem, czy chcę odebrać, bo żadne połączenie wykonywane do Angela nie oznacza niczego miłego.

Mam ochotę na pierniki, na twoje świąteczne pierniki, mamo.

Przesuwam kciukiem po ekranie i przystawiając telefon do ucha, drugą dłonią przekręcam zamek w drzwiach. Nie ma mnie dla nikogo.

– Słucham?

– Tony!

Na dźwięk tego głosu staję jak wryty tuż za progiem.

– Gianna? – pytam, bo nie mam pewności, czy to na pewno jej szloch słyszę w słuchawce.

– Tak, to ja, Tony... – urywa, co pozwala mi skupić się na męskich odgłosach w tle, ale są zbyt mało wyraźne, abym usłyszał treść rozmowy.

– Co się stało?

– Proszę cię, pomóż mi! Błagam... ja, ja... proszę!

– Powstrzymaj płacz, bo nic nie rozumiem. Powoli. Co się stało?

– Ja coś zrobiłam!

– Co?! – pytam, opierając się plecami o ścianę. – I przede wszystkim: gdzie jesteś?

– Coś bardzo głupiego, Tony!

– Jak mam ci pomóc, skoro nie mówisz mi, gdzie jesteś?

– Tony, jestem na New Sudbury Street...

– Gianna, do cholery... Ja tę ulicę kojarzę tylko z jednym miejscem.

– Pomóż mi! Musisz mnie stąd wyciągnąć!

– Dziewczyno... – wzdycham, wracając do mieszkania. – Coś ty najlepszego narobiła?

...Że trafiłaś na komisariat?!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top